JustPaste.it

Tygodniami siedzieli w Warszawskim ZOO. Ukrywali się w klatkach dla zwierząt.

 

 

 

 Siedzieli bez ruchu...

 

 

 

 


 

 

 

Jan i Antonina Żabińscy prowadzili ogród zoologiczny w Warszawie. Nie byli zwolennikami nazistów, jednak potrafili wykorzystać ich zamiłowanie do dzikich zwierząt i jednocześnie uratować setki Żydów. Ukrywali ich w klatkach dla zwierząt, w przejściach podziemnych, kanałach, w specjalnie wykopanych bunkrach, na zapleczu lwiarni, w wewnętrznych pomieszczeniach, gdzie normalnie nie ma dostępu. Tą historia zainteresowało się Hollywood. 

 

 

 

 

 

 
Pierwszy trailer filmu "Azyl. Opowieść o Żydach ukrywanych w warszawskim zoo" właśnie pojawił się w sieci. - Mamy miejsce. Możemy ich ukryć. Przyprowadź tylu, ilu się da - mówi w zwiastunie Jessica Chastain jako Anna Żabińska.

Z Ewą Koszowską z WP rozmawia Agata Borucka.

Ewa Koszowska: ZOO było idealną kryjówką dla Żydów?

Agata Borucka: To nie byli ludzie tylko narodowości żydowskiej, ale wszyscy ludzie, których ścigali hitlerowcy. Oczywiście najwięcej było, mimo wszystko, mieszkańców getta. I oni byli przechowywani na terenie ogrodu.

W jakich warunkach mieszkali?

Zajmowali miejsca w klatkach dla zwierząt w podziemnych częściach, w jakichś wykopanych pod ziemią bunkrach. Byli też na zapleczu lwiarni, w wewnętrznych pomieszczeniach, gdzie normalnie nie ma dostępu. No i oczywiście w samej willi, gdzie przez całą wojnę mieszkali państwo Żabińscy, nie zawsze w pełnym składzie. Jan Żabiński walczył w powstaniu warszawskim, potem trafił do jednego z obozów.

Antonina Żabińska w tym czasie musiała sobie radzić sama?

Mimo tego willa funkcjonowała i przewinęło się przez nią ponad 300 osób. Oczywiście, nie jednocześnie, ale na przestrzeni lat. Niektórzy ukrywali się w ZOO kilka miesięcy, a niektórzy kilka dni. W willi przechowywano dzieci i osoby chore. Mieszkały w piwnicach, a te warunki i tak były dalekie od luksusu. To było 70 lat temu, więc nie było ani ciepło, ani sucho. Dorośli natomiast byli przechowywani na zewnątrz. Z piwnicy pod willą Żabiński wykuł podziemne przejście - tunel. W tej chwili jest zasypane, niemniej jednak widać miejsce, gdzie był wlot. Na zewnątrz odrestaurowaliśmy wejście do tego tunelu. Tamtędy uciekali właśnie Żydzi, żeby się schronić, zazwyczaj w najbliższych klatkach bażanciarni, która stoi do dzisiaj (zamieszkują ją papugi).

Jan raczej stronił od pochwał i bagatelizował swoją odwagę, mówił "po co to zamieszanie".

Ktoś kiedyś zapytał Żabińskiego, dlaczego się tak zaangażował i czy się nie bał. Odpowiedział: "bo tak należało zrobić". I to był fakt. Wykorzystując swoje znajomości, państwo Żabińscy organizowali uciekinierom z getta dokumenty, miejsce przyszłego pobytu oraz formę przerzucenia ich w bezpieczne lokalizacje. To był ogrom pracy, mnóstwo kombinowania. Trzeba było mieć opracowaną strategię, a wszystko to pod ogromną presją.

W Polsce nawet podanie spragnionemu Żydowi kubka wody podlegało śmierci.

To jest niesamowity heroizm. Mimo tego, że byli świadomi czekających ich zagrożeń, ani na moment się nie zawahali. Gdyby to się wydało, wszyscy by zginęli. Nie tylko Jan, ale również jego żona i dwójka małych dzieci.

Jakie mieli patenty na maskowanie się?

Żabińska była osobą wszechstronnie wykształconą, świetnie grała na fortepianie. Dom tętnił życiem. I w każdej chwili mógł pojawić się jakiś niepowołany gość - gestapowiec. Często składano im wizyty bez zapowiedzi. Niemcy, którzy się tam pojawiali, znali państwa Żabińskich chociażby z przedwojennych zjazdów w Berlinie, czy innych częściach Europy. Państwo Żabińscy z uciekinierami mieli umówiony sygnał. Kiedy zbliżało się niebezpieczeństwo, to Antonina Żabińska siadała do fortepianu i grała Arię Offenbacha, fragment "Pięknej Heleny" - "Jedź, jedź na Kretę". To było ostrzeżenie i znak, że muszą zmykać na dół. A jeśli już są na dole, to siedzieć cichuteńko.

To brzmi niesamowicie, gdy pani opowiada.

To tylko pozory. Tak naprawdę los tych ludzi był straszny. Gdy był bardziej niebezpieczny okres, tygodniami siedzieli bez ruchu. Ukrywał się tam też przedwojenny mistrz bokserski Samuel Kenigswein z żoną i dwójką dzieci. Jego ojciec był rzemieślnikiem i znał państwa Żabińskich już przed wojną. Ten chłopiec, gdy dorósł, opowiadał, że nie mogli się ruszyć, nie mogli się śmiać, nie mogli głośno rozmawiać, bo groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo. Pamiętajmy, że nie zawsze było ciepło, bo pory roku się zmieniają. Natomiast w międzyczasie Żabińscy organizowali dokumenty i pracowali nad "bardziej aryjskim" wyglądem swoich semickich gości.

Czyli?

Między innymi farbowali im włosy. Techniki były bardzo niedoskonałe i nigdy nie było wiadomo, jaki będzie ostateczny efekt. Często wyglądali bardzo dziwnie, mieli włosy rude jak wiewiórki. Potem wysyłali tych ludzi dalej. ZOO było tylko przejściową kryjówką.

Jak radzono sobie zimą, gdy na dworze szalał mróz?

Właśnie dzięki temu, że były tu ogródki działkowe i tuczarnia świń, Niemcy musieli dostarczać niezbędne artykuły i żywność, by to utrzymać. Ponieważ Żabiński mógł wchodzić bez problemu na teren getta i poruszać się po całej Warszawie, był w stanie skombinować różne rzeczy. Nie przelewało im się, ale to były jakieś ścieżki, którymi można było coś wydeptać i coś uzyskać. Miał też układy z władzami. Był konstruktywny, zawsze miał dyplomatyczne podejście, umiał sobie świetnie radzić. Oczywiście, kosztowało go to mnóstwo zdrowia i nerwów, ale był - krótko mówiąc - skuteczny.

Jak to się stało, że Żabiński został dyrektorem ZOO?

Jan Żabiński był drugim dyrektorem Ogrodu Zoologicznego w Warszawie. ZOO zostało otwarte 11 marca 1928 roku. Jego pierwszym dyrektorem był Wenanty Burdziński, ale niestety, po niespełna roku piastowania funkcji, zmarł na zapalenie płuc. Wtedy powstał wakat na stanowisku dyrektora, który objął, wtedy młodziutki adiunkt SGGW, Jan Żabiński. Było to niesamowita postać i myślę, że ogród miał ogromne szczęście, iż trafił mu się taki człowiek. Od początku był bardzo zaangażowany w życie ZOO. Zresztą mieszkał wraz ze swoją rodziną na jego terenie, w willi, która stoi do dzisiaj.

Niewiele osób zwraca uwagę na willę, a to przecież właśnie ona odgrywała kluczową rolę w całej historii?

Willa została zbudowana na początku lat 30. i znajduje się na terenie ogrodu zoologicznego. To niesamowity budynek, chociażby architektonicznie. Jest jedną z pierwszych budowli w Warszawie w stylu modernistycznym. W tym samym stylu został wybudowany Dom Partii, Muzeum Narodowe i wiele willi na Starym Żoliborzu. Prosta bryła, bez żadnych wyszukanych wzorów, ale dzięki temu ma charakter ponadczasowy. Dzisiaj, gdy się na nią patrzy, to jest ona tak samo "trendy", jak 80 lat temu. Niewiele osób zwraca na nią uwagę, bo nie jest to jakiś wyszukany budynek, niemniej jednak, jest to miejsce historyczne. Szkoda, że tak mało Polaków o niej wie. Na szczęście zaczyna być bardziej znana dzięki książce Diane Ackerman "Azyl. Opowieść o Żydach ukrywanych w warszawskim ZOO". To właśnie na podstawie tej książki został nakręcony film. Już teraz do ZOO przyjeżdża coraz więcej wycieczek zagranicznych, właściwie tylko po to, żeby obejrzeć tę willę - miejsce, gdzie byli przechowywani Żydzi, uciekinierzy z getta, którymi zajmowali się państwo Żabińscy. Willa stoi niezmieniona, przynajmniej od zewnątrz, do dnia dzisiejszego i odgrywa fundamentalną rolę w całej tej historii.

Państwo Żabińscy mieszkali w willi wraz ze swoimi dziećmi?

Najpierw to był syn Ryszard, później, już w czasie wojny, przyszła na świat Tereska. Wszystko tam tętniło życiem. Państwo Żabińscy oprócz tego, że zarządzali ogrodem zoologicznym, to hołubili i odchowali mnóstwo zwierząt. Tam było właściwie więcej zwierzaków, niż ludzi. Mnóstwo małych osesków, nieporadnych osieroconych stworzonek, które karmili i którym pomagali przetrwać. One dorastały na ich oczach. Rysiek, syn państwa Żabińskich, bawił się z nimi i przyjaźnił. Tak więc to był dom tryskający życiem. I zwierzęcym, i ludzkim, ponieważ Żabińscy byli bardzo otwartą rodziną, zaangażowaną w życie naukowe. Uczestniczyli w międzynarodowych zjazdach dyrektorów ogrodów zoologicznych, w konferencjach i zjazdach zoologicznych. Pamiętajmy, że ogrody muszą ze sobą współpracować, żeby mogły funkcjonować. Wymieniają się zwierzętami, dzielą wiedzą i doświadczeniami hodowlanymi. Już wtedy, wiele lat temu, dzięki państwu Żabińskim, ogród był cenioną w całej Europie tego typu placówką. Zresztą, te kontakty, które nawiązali przed wojną, później wykorzystywali w latach wojennych.

Niestety, wybuchła wojna...

... i położyła kres kwitnącemu rozwojowi warszawskiego ZOO. Ogród został zniszczony. Nawet nie tyle budynki, co głównie ogrodzenia. Wiele zwierząt uciekło, część zginęła w wyniku ostrzału.

Zabito najgroźniejsze zwierzęta, w tym słonia Jasia - znanego przedwojennego bohatera warszawskiego. To była bardzo ciężka decyzja?

Niestety, część zwierząt trzeba było zabić ze względów bezpieczeństwa, bo przecież tygrysy czy słoń Jaś to dzikie i groźne zwierzęta. To było straszne przeżycie dla Żabińskich i innych pracowników ogrodu. Zwierzaki, którymi się opiekowali i do których byli bardzo przywiązani, musiały zginąć. Część zwierząt zginęła w celach żywieniowych. Mięso to źródło białka. Wiadomo, że wtedy zaopatrzenie padło, więc po prostu je skonsumowano. Większość zwierząt, szczególnie tych latających, trzymała się w pobliżu tego terenu, bo to był ich dom, innego nie znały. Często Niemcy, dla sportu do nich strzelali. ZOO, jako ogród, przestało więc funkcjonować, ale oczywiście została część małych zwierzaków, które mieszkały w willi Żabińskich.

Któregoś dnia pojawił się w warszawskim ZOO dyrektor berlińskiego ZOO Lutz Heck, który poinformował że "nieinteresujące Niemców okazy mają być wybite, a te które przedstawiają dla nich jakąś wartość, przekazane berlińskiemu ZOO".

Naprawdę cenne gatunki zostały wywiezione w głąb Rzeszy, razem z nimi nasza, jedyna jak dotąd urodzona w polskich ogrodach zoologicznych, słonica Tuzinka, córka Kasi i Jasia. Losy Tuzinki nie są znane. Początkowo trafiła do Królewca, potem słuch o niej zaginął. Najprawdopodobniej nie przeżyła tej wojennej zawieruchy.

Jak na ironię, to częściowo dzięki Heckowi przetrwały żubry?

Żubry pochodzą z Puszczy Białowieskiej. Te tereny nigdy nie były spokojne politycznie, tam na przestrzeni wieków cały czas prowadzone były jakieś działania wojenne i po prostu ludzie, którzy walczyli, musieli coś jeść. Z tego powodu polowano na nie bez umiaru i w pewnym momencie okazało się, że tych żubrów nie ma. Zostało dosłownie kilkanaście sztuk w ogrodach zoologicznych i w prywatnych hodowlach. Tymczasem Niemcy mieli straszne ambicje uzyskania "superzwierzęcia". Chcieli nawet zrekonstruować tura, który wyginął.

Tur był zwierzęciem silnym, pięknym, więc łatwo można było go utożsamić z siłą III Rzeszy.

A żubr był mu bardzo bliski, więc Niemcy otaczali go dużym szacunkiem. Mieli zresztą kręćka na punkcie czystości rasy. Próby hodowlane na zwierzętach w niemieckich ogrodach zoologicznych były prowadzone bardzo świadomie. Przed wojną Żabiński współpracował z nimi. Restytucja żubra rozpoczęła się już w okresie międzywojennym. Dzięki temu, że udało się dosłownie kilka zwierząt ocalić, pomyślnie odbudowano całe pogłowie żubrów.

Teraz już nie są zagrożone.

Mało tego, jest ich tak dużo, że od czasu do czasu są nawet pozwolenia na kontrolowane odstrzały w Puszczy Białowieskiej. A oprócz puszczy mieszkają też w wielu innych częściach Polski, m.in. w Bieszczadach i na Pomorzu. Kilka żubrów wysłano nawet do Holandii. To jest argument świadczący o konieczności istnienia ogrodów zoologicznych. Są miejscem, w którym chronimy przed zagładą najrzadsze gatunki. Tym bardziej, że teraz często niszczymy ich naturalne środowisko i coraz więcej zwierząt możemy oglądać tylko i wyłącznie w ogrodach.

Jan Żabiński, oprócz opieki nad zwierzętami, miał też inne zajęcia. Cały czas był zaangażowany w walkę.

Brał czynny udział w ruchu oporu, był żołnierzem Armii Krajowej. Dzięki swoim kontaktom przedwojennym mógł wiele zrobić i wiele robił. Przede wszystkim na terenie ogrodu zoologicznego założono tuczarnię świń. Fantastyczna sprawa! Dzięki temu można było utrzymać budynki, które funkcjonują do tej pory. Było to również źródło jedzenia. Poza tym pożywieniem dla świń, które było dostarczane do ZOO, można też było karmić inne zwierzęta, które jeszcze zostały. Przede wszystkim jednak gwarantowało to jako takie funkcjonowanie ogrodu, może nie w takiej formie, jak powinien, ale nie został przynajmniej zdewastowany. Potem na skutek tarć między niemieckimi zarządcami Warszawy, zaczęły się kłótnie o ten teren i jakaś firma wykupiła tutaj działkę, by założyć ogródki ziołowe. Żabiński, dzięki dyplomacji i odpowiedniemu działaniu, sprawił, że powstały tutaj w końcu ogródki działkowe. To też było sprytne posunięcie, bo uchroniło ogród przed zniszczeniem, a do tego zaczęto uprawiać w nim jedzenie. W międzyczasie Żabiński był jeszcze zarządcą terenów zielonych w getcie. Mógł więc poruszać się po całej Warszawie, oraz bezpiecznie wchodzić na teren getta. Mało tego, gdy w ZOO była tuczarnia świń, to robił obchód po restauracjach warszawskich i zabierał stamtąd resztki jedzenia na potrzeby tuczarni. To miało ogromne znaczenie, bo w tym samym czasie angażował się w ratowanie Żydów. Jedzenie, które rzekomo miało być dla świń, świetnie się nadawało do utrzymania przy życiu uciekinierów.

Na terenie ZOO Żabiński przechowywał amunicję?

Był zaangażowany w ruch oporu na 100 proc. O amunicji nie powiedział nawet swojej żonie. To byłby dla Antoniny dodatkowy stres, a i tak już miała mnóstwo na głowie. Pamiętajmy, że potem Antonina została sama z dwójką dzieci i z tymi ludźmi pod opieką. Wszyscy, którzy znają tę historię, jako pierwszoplanową postać wysuwają Jana Żabińskiego.

Bez Antoniny nie byłoby tak łatwo?

To ona wszystko ogarniała. Zapewniała jedzenie uciekinierom i codzienne życie było pod jej jurysdykcją. Była prawdziwym cichym bohaterem. Żabiński czynnie walczył i był czas, gdy go nie było, nie ujmując mu w niczym. Więc to jest ich obopólna zasługa.

Za swoją działalność zostali odznaczeni Medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

To jest przepiękna historia, bo odwiedzające nas grupy młodzieży izraelskiej idą szlakiem martyrologicznym, obóz za obozem i często mają straszne wspomnienia śmierci. Polska kojarzy im się z miejscem, gdzie mordowano Żydów i niekoniecznie po tylu latach pamiętają, że to robili Niemcy, a nie Polacy.

Natomiast postawa Żabińskich pokazuje, że warszawiacy im pomagali. To taki jaśniejszy i, o ile to możliwe, optymistyczny punkt w historii. Nie wszyscy Polacy byli zaangażowani w ratowanie ludności żydowskiej, nic nigdy nie jest ani białe, ani czarne, niemniej jednak Żabińscy zostali odznaczeni medalem. To pokazuje, że Polacy potrafią pomagać.

Cały wywiad TUTAJ

 

Autor: wp.pl