JustPaste.it

To tylko narzędzie. Media według Kaczyńskiego

Media według prezesa

 

 
To tylko narzędzie. Media według Kaczyńskiego
youtube.com

IV Rzeczpospolitą trzeba budować wbrew mediom – przekonywał w 2006 roku Jarosław Kaczyński. Od tego czasu w podejściu byłego premiera niewiele się zmieniło. Czwarta władza nadal stanowi dla niego bardziej zło konieczne niż niezbędny element systemu. Co ciekawe, wynika to nie tylko ze zwykłej niechęci, ale także ze spójnej koncepcji rynku medialnego opartej na tezach antropologicznych i argumentach praktycznych. Jednak o ile diagnoza prezesa PiS wydaje się być bliska rzeczywistości, to recepta już nie przystaje do dzisiejszych realiów.

Nie ma czegoś takiego jak obiektywizm

Nie istnieje czysty obiektywizm dziennikarski. Każdy ma swoje poglądy, które prędzej czy później wyjdą na wierzch. Nienaturalne jest ich ukrywanie. Piotr Zaremba w „O jednym takim…” pisze nawet, że Kaczyński ma trudności ze zrozumieniem niezależności na bardzo pierwotnym, psychologicznym poziomie. Wizja człowieka, który mając ugruntowane przekonania, być może nawet bliskie jemu, zadaje trudne pytania każdej ze stron czy nie chce nikomu przyznać racji w stu procentach, jest dla niego sprzeczna z naturą lub maskująca jakieś fundamentalne, choć nie do końca rozpoznane oszustwo. Według tego podejścia media można podzielić na te wspierające określone ugrupowanie („z nami”) i te pozostające w kontrze („przeciwko nam”). Z tego powodu – sugeruje dalej Zaremba – Kaczyński ceni sobie wizyty w studiu telewizyjno-radiowym ojca Rydzyka, gdzie nikt mu nie przerywa, a prowadzący zakonnik jest zachwycony. W tę logikę wpisuje się odwołanie Bronisława Wildsteina z funkcji prezesa TVP w 2007 roku, a zwłaszcza całkowite podporządkowanie mediów publicznych bez próby prowadzenia gry na bardziej skomplikowanych zasadach – obserwujemy to także za prezesury Jacka Kurskiego.

Kaczyński wydaje się czerpać z modelu międzywojennego, kiedy media służyły jako tuby polityczne poszczególnych ugrupowań. Obóz narodowy tworzył „Gazetę Warszawską”, konserwatyści „Czas” i „Słowo”, piłsudczycy – „Kuriera Porannego” i „Kuriera Wileńskiego”, a ludowcy wydawali „Zielony Sztandar”.

Partie i media łączyła naturalna symbioza. Media przedstawiały określoną wizję świata, a partie realizowały interesy wynikające z tej wizji, wspierane przez czytelników. Co prawda w dwudziestoleciu międzywojennym istniała już prasa komercyjna, wolna od jednoznacznych koneksji politycznych, ale tego typu tytuły można policzyć na palcach jednej ręki.

Jarosław Kaczyński jeszcze jako prezes Porozumienia Centrum próbował upowszechnić istnienie mediów partyjnych, ale z miernym skutkiem. W styczniu 1991 roku po wyborach prezydenckich Fundacja Prasowa „Solidarność”, czyli oficyna prasowa PC, kupiła za 16 mld starych złotych „Express Wieczorny”. Redaktorem naczelnym został obecny wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego oraz twórca nowego pakietu ustaw medialnych – Krzysztof Czabański. Po przejęciu gazety dziennikarze uznali, że nowy właściciel nie gwarantuje niezależności politycznej i przeszli do świeżo założonego „SuperExpressu”. Kaczyński do dziś twierdzi, że utworzenie tabloidu było celowym działaniem politycznym, które miało odebrać czytelników „Expressowi Wieczornemu”. Ostatecznie projekt okazał się nieudany: „Express Wieczorny” przestał się ukazywać i został sprzedany szwajcarskiej spółce Marquard Media. 

Tezę antropologiczną i zarys historyczny są uzupełnione przez krytyczne podejście do medialnego „mitu założycielskiego” III RP. Zdaniem Jarosława Kaczyńskiego, u fundamentów tego mitu legło fałszywe przekonanie mówiące o konieczności obiektywności mediów, będące w rzeczywistości narzędziem wykluczenia z debaty publicznej niewygodnych dla liberalno-lewicowego mainstreamu grup społecznych i narracji. A przecież istnieją różne wersje interpretacji rzeczywistości, nie ma jednej właściwej. Jeśli spojrzeć na tzw. główny nurt mediów, to mamy prawo powiedzieć, że był on swego rodzaju kurtyną, na której wyświetla się film dla maluczkich, a rzeczywistości nie widać. Ta kurtyna musi być zerwana – przekonywał prezes PiS w wystąpieniu po exposé Beaty Szydło. 

Trzy zgniłe fundamenty III RP

Jednocześnie w latach 90. mainstream podporządkował sobie rynek medialny. Za pomocą narzędzi politycznych podzielił prasę i telewizję, tym samym tworząc fundamentalną nierównowagę polityczną widoczną do dziś. Mamy do czynienia z sytuacją, w której określone środowiska najpierw zabrały dla siebie wszystkie zabawki, a później swoją wizję III RP określiły jako „obiektywną”, wykluczając w ten sposób inne głosy jako „moralnie złe” lub „niezgodne z prawdą.” Własny subiektywizm ukryły za maską rzekomego obiektywizmu.

Trzy konkretne decyzje – zdaniem Kaczyńskiego – miały szczególny wpływ na kształt medialnych fundamentów III Rzeczpospolitej.

Po pierwsze, powierzenie „Gazety Wyborczej” Adamowi Michnikowi, który będąc naczelnym pisma został medialnym głosem całego ruchu obywatelskiego „Solidarność”. Ta decyzja miała ogromne znaczenie dla Polski. Michnik w pewnym momencie – w opinii Kaczyńskiego – był tak potężny, że układał w 1996 roku rząd Cimoszewicza, co w państwie lustrującym i dekomunizującym nie miało się prawa wydarzyć.

Kaczyński odkrywa dwie twarze Michnika. Więźnia politycznego, najwybitniejszej postaci swojego pokolenia przed 1989 r., i „wielkiego szkodnika” zainteresowanego jedynie obroną interesów własnego środowiska – już po transformacji. Miało to skłonić naczelnego „Wyborczej” do utworzenia spółki Agora, przejęcia na własność dziennika i bezprawnego uniezależnienia się od kierownictwa „Solidarności” i Komitetu Obywatelskiego. Nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, że może dojść do takiej sytuacji, co stwierdzają także inni uczestnicy tamtych wydarzeń – jak Ryszard Bugaj, były publicysta „Gazety Wyborczej” czy Stanisław Remuszko, autor książki „Gazeta Wyborcza. Początki i okolice”. Podział własności przyniósł jej redaktorom – związanym ze środowiskiem dawnej opozycji wewnątrzsystemowej – ogromny majątek, idący w miliony złotych.

System miał się dobrze do 2002 roku, czyli do afery Rywina. Jej powodem był fakt, że dwa ośrodki – dysydencki i antykomunistyczny – niemal od początku współpracowały pomimo niewielkich różnic, ale nie do końca się zintegrowały. I w momencie kiedy „komuniści” po zwycięstwie w 2001 roku poczuli się pewni siebie, doszli do wniosku, że można imperium Michnika potraktować jako zasób i stworzyć duży koncern medialny. Nastąpiło uderzenie, a ośrodek „Wyborczej” odpowiedział kontruderzeniem i kurtyna, która dotychczas szczelnie zasłaniała prawdziwą scenę polityczną, została z lekka uchylona – argumentuje Kaczyński. Propozycja, którą złożył Lew Rywin kierownictwu Agory, dotyczyła zmian w nowej ustawie o radiofonii i telewizji, przygotowywanej przez rząd Millera, a dokładnie zawartego w niej przepisu antykoncentracyjnego zabraniającego posiadania jednocześnie ogólnopolskiego dziennika i stacji telewizyjnej. Rywin w zamian domagał się łapówki w wysokości 17 milionów dolarów. W tamtym czasie zarząd Agory nie ukrywał zainteresowania kupnem udziałów w telewizji Polsat, a jej przedstawiciele lobbowali w kręgach rządowych na rzecz pożądanego kształtu ustawy. Spekulowało się także nad prywatyzacją TVP2. Zdaniem Kaczyńskiego to od afery Rywina słabnie świat Michnika, a III Rzeczpospolita, której fundamentem jest „Gazeta Wyborcza”, zaczyna się chwiać.

Po drugie, proces podziału Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”, który zdecydował o przyszłości polskiej prasy i jej obecnym kształcie. W praktyce chodzi o likwidację największego koncernu prasowego w Europie Środkowo-Wschodniej, który przed 1989 r. należał do PZPR. Rozstrzygające znaczenie miało wprowadzenie przepisu dającego możliwość powoływania spółdzielni dziennikarskich, co umożliwiło utrzymanie  wydawnictwa – choć nie wprost – w dotychczasowych rękach. Procesowi likwidacji RSW towarzyszyło wiele zabiegów politycznych. Kaczyński w tym czasie proponował (o czym mówił w 1991 roku w rozmowie z Teresą Bochwic), by w podziale wzięły udział ugrupowania polityczne i korporacje nieskompromitowanych dziennikarzy. Można było przy współudziale środowisk politycznych stworzyć kilka fundacji, pomiędzy które rozdzielono by tytuły prasowe. Następnie fundacje, przypisane już poszczególnym nurtom politycznym, sprzedawałyby posiadane tytuły według własnego klucza, z możliwością pozostawienia sobie części udziałów. Niewątpliwie byłoby to rozwiązanie do pewnego stopnia sztuczne, ale trudno w tej sprawie znaleźć lepsze wyjście. Początki mogły być trudne, ale mielibyśmy bardziej pluralistyczną prasę, a resztę zweryfikowałby stopniowo rynek – zapewniał Kaczyński. Powstały tymczasem po likwidacji RSW „nowy” rynek prasowy doskonale konserwował stary układ.

Po trzecie, przyznanie pierwszych koncesji na ogólnopolskie, prywatne sieci telewizyjne w sposób niejawny i z politycznych pobudek. Pierwsza koncesja – zgodnie z decyzją z 5 października 1993 roku – trafiła do Polsatu. Prezydent Lech Wałęsa zaskarżył tę decyzję do KRRiT, wskazując na prowadzenie w przeszłości niejasnych interesów przez Zygmunta Solorza-Żaka. Zdaniem prof. Antoniego Dudka, krytycy Wałęsy sugerowali jednak, że prawdziwym motywem jego niezadowolenia było nieuzyskanie koncesji ogólnopolskiej przez Polonię należącą do Nicoli Grauso, który miał być faworytem Belwederu. Druga koncesja – z 15 października 1996 roku – trafiła do TVN-u Mariusza Waltera, dziennikarza TVP w latach 1963-1982 i producenta telewizyjnego, który w 1983 roku razem z Janem Wejchertem założył holding ITI (International Trading and Investment). Firma w pierwszej fazie działalności zajmowała się sprowadzaniem sprzętu elektronicznego z zagranicy i dystrybucją kaset wideo w Polsce, a następnie przekształciła się w koncern telewizyjny. Te dwie decyzje KRRiT ukształtowały rynek telewizyjny aż po dziś dzień. TVP, TVN i Polsat są największymi telewizjami we współczesnej Polsce, a czwarta stacja – Telewizja Puls prowadzona przez Dariusza Dąbskiego – znajduje się daleko w tyle.

Aby odzyskać równowagę – zdaniem Kaczyńskiego – media publiczne muszą stać się narzędziem w rękach rządu. Karnowski z „wSieci”, Sakiewicz z „Gazetą Polską” i Rydzyk z Radiem Maryja nie wystarczą.

Przywrócić porządek można tylko poprzez zmiany w mediach publicznych. Potrzeba bardzo silnego nadawcy mogącego bez trudu rywalizować z podmiotami prywatnymi, dysponującego wystarczającą liczbą kanałów i silnymi ośrodkami regionalnymi. W „Polsce naszych marzeń” Kaczyński pisze wręcz, że telewizja powinna mieć przede wszystkim naprawdę dużo pieniędzy: nie tylko z grosza publicznego, ale także z rynku. I powinna móc za pomocą tych pieniędzy być i instytucją kulturotwórczą, i edukatorem, i mecenasem. Wyobrażam sobie, że aby te wszystkie funkcje spełniać, budżet telewizji musiałby oscylować wokół 5 mld zł rocznie. Z tych zapowiedzi w projekcie „ustawy medialnej” Czabańskiego zostało jedynie finansowanie ze składki audiowizualnej, a budżet zmniejszono do poziomu około 2 mld zł na telewizję i radio publiczne. W przypadku treści programowej wzorem powinny być Niemcy, które realizują solidną i konsekwentną politykę historyczną opartą na własnych produkcjach filmowych. Prezes PiS dziwi się nawet, dlaczego nie powstał jeszcze serial o Krystynie Skarbek, o której Winston Churchill mówił, że jest jego „ulubioną agentką”. Stanowiła ona pierwowzór postaci Vesper Lynd, bohaterki pierwszej powieści Iana Fleminga o Jamesie Bondzie, „Casino Royale”.  

Kaczyński nie popełnił drugi raz tego samego błędu – nauczony na przykładzie Bronisława Wildsteina, na stanowisko prezesa TVP mianował Jacka Kurskiego, który wydaje się być gwarantem realizacji określonej wizji największego publicznego medium. W postępowaniu byłego premiera gołym okiem widać, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jeszcze w 2010 roku twierdził bowiem, że optymalnym rozwiązaniem byłoby przekazanie jednego programu telewizji publicznej rządzącym, a drugiego opozycji. Miało to być „jedyne” rozwiązanie zapewniające pluralizm medialny. Pięć lat później takiego rozwiązania nawet nie uwzględniał. Było ono atrakcyjne tylko wtedy, gdy znajdował się w opozycji.

Zmienić wiele, żeby nie zmienić nic

Kaczyński cały czas operuje w logice systemu III RP, będąc jednocześnie jego największym krytykiem. Wprowadzane przez niego zmiany mają charakter wyłącznie personalny, nie naruszając istoty systemu. Po kolejnych wyborach, jeśli dojdzie do zmiany partii rządzącej, wrócimy do punktu wyjścia właśnie dlatego, że polityka PiS ma wymiar personalny, a nie instytucjonalny.

Tymczasem jesteśmy w stanie wskazać szereg propozycji akceptowalnych zarówno dla Jacka Żakowskiego, jak i Krzysztofa Czabańskiego, które w dłuższej perspektywie przywróciłyby równowagę na rynku medialnym.

Po pierwsze, w przypadku radiofonii i telewizji konieczne jest znaczące zmniejszenie bariery wejścia na rynek poprzez obniżenie opłaty koncesyjnej lub jej całkowite zniesienie, przynajmniej dla mediów regionalnych i środowiskowych. Celem długofalowym powinno być stopniowe rozdrobnienie rynku prywatnych nadawców i pluralizacja rzeczywistości medialnej, na początek na lokalnym szczeblu.

Po drugie, „ustawa medialna” powinna zostać wyposażona w przepisy antymonopolowe na wzór niemieckich, brytyjskich czy amerykańskich, które wyeliminują nadmierną koncentrację kapitału w rękach jednego podmiotu oraz wykluczą możliwość powstawania monopoli segmentowych i krzyżowych. Dodatkowo można pomyśleć o połączeniu Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, Urzędu Komunikacji Elektronicznej oraz Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w celu stworzenia jednego silnego regulatora rynku.

Po trzecie, należy kontrolować środki wydawane na różnego rodzaju ogłoszenia, komunikaty i reklamy przez instytucje publiczne i spółki Skarbu Państwa. Środki te powinny być inwestowane z głową i maksymalnie pluralistycznie. Nie wyłącznie w mediach liberalnych, jak w czasach rządów Platformy Obywatelskiej, ale jednocześnie nie tylko w mediach propisowskich, jak ma to miejsce obecnie. W sytuacji, gdy sprzedaż prasy z roku na rok spada, będzie to mieć bardzo duże znaczenie.

Po czwarte, możliwość całkowitego odpolitycznienia mediów jest mitem, ale należy stworzyć warunki do tego, by skrajna polityzacja mediów publicznych nie była możliwa. Należy zmienić sposób finansowania TVP, która musi być w większości (70-80%) utrzymywana z abonamentu. Niezbędne jest maksymalne odpolitycznienie TVP przez wprowadzenie długich kadencji zarządu i Rady Nadzorczej, niepokrywających się z kalendarzem wyborczym; ponadto odpowiadanie nie bezpośrednio przed rządem, a instytucją pośredniczącą, złożoną zarówno z grona politycznego, jak i eksperckiego oraz akademickiego. Nie obejdzie się bez ułatwienia podejmowania decyzji kierownictwu TVP i zwiększeniu jego odpowiedzialności. Konieczna jest także odbudowa oddziałów regionalnych, które mają szczególną rolę do odegrania, oraz postawienie na własne produkcje filmów i dokumentów, które mogłyby być dalej rozpowszechniane i sprzedawane. Przykład TVP Kultura, powierzonej konserwatystom otwartym na głosy lewicowe, pokazuje, że takie ruchy przynoszą dobre konsekwencje PR-owe. Mogłoby to mieć podobny efekt jak postawienie w wyborach prezydenckich na Andrzeja Dudę, czyli człowieka akceptowalnego nie tylko przez żelazny elektorat PiS.

Po piąte, stworzenie Funduszu Mediów Ideowych, który będzie stanowił wsparcie dla wartościowych (z punktu widzenia obywateli) projektów mających trudność z pozyskiwaniem środków finansowych na swoją działalność.

Tyle idealizmu. Kaczyński ma rację w tym, że nie istnieją media bezwzględnie neutralne czy obiektywne. Najlepiej więc, gdyby istniał pluralizm odpowiadający podziałom i poglądom społeczeństwa. Dlatego należy wprowadzić regulacje, które będą tworzyły ramy prowadzące do tego pożądanego stanu. Nawet jeśli miałoby to kosztować sporo czasu, po drodze czekać wiele potknięć, a ostateczny rezultat nie będzie odpowiadać naszym idealnym, teoretycznym założeniom. Wyjściem nie jest bowiem wieczne instrumentalne wykorzystywanie mediów publicznych, choć w tym momencie to najbardziej prawdopodobna droga na najbliższe lata. 

 

Autor: Paweł Grzegorczyk