JustPaste.it

Krótka historia o stracie

Jest to opis tego, co następuję po zdiagnozowaniu poronienia od strony praktycznej, ale przede wszystkim opis uczuć jakie towarzyszą MATCE w tym czasie.

Jest to opis tego, co następuję po zdiagnozowaniu poronienia od strony praktycznej, ale przede wszystkim opis uczuć jakie towarzyszą MATCE w tym czasie.

 

 

Był 4 stycznia, a ja szłam na swoje pierwsze USG. Po 13 tygodniach czekania miałam wreszcie zobaczyć moje dziecko, które nosiłam pod sercem. Od pewnego czasu stresowałam się tą wizytą. Sam fakt, że tyle czasu noszę dziecko w sobie, a nie mogę go zobaczyć wydawał mi się dziwny. Już podczas świąt i Sylwestra, gdy wszyscy życzyli mi "szczęśliwego rozwiązania" było to dla mnie całkiem abstrakcyjne.

          Pokój, w którym przeprowadza się USG jest ciemny i wydaje się bardzo ponury. Położyłam się na łóżku, odsłoniłam brzuch. Lekarz przyłożył urządzenie, trwało to sekundę. Na ekranie pojawił się obraz. Było to okrągłe puste koło/jajo. Nie wiedziałam jak ma wyglądać dokładnie obraz, pomyślałam, że jeszcze lekarz będzie zmieniał położenie urządzenia, że nie możliwe, aby dotykając raz miał już pełen obraz. Usłyszałam jedno dziwne medyczne zdanie, potem drugie. To były ułamki sekund. Łzy popłynęły mi po policzkach, lekarz wziął mnie za rękę. W tamtym momencie był to najbardziej życzliwy gest jakiego potrzebowałam. Usłyszałam słowa, że zarodek się nie zagnieździł, a następnie pytanie, czy złapałam w ciąży jakiegoś wirusa. Tak złapałam, w 9 tygodniu. Lekarz powiedział, że być może to było przyczyną poronienia.

          Wyszłam z gabinetu i próbując zachować spokój usiadłam przed gabinetem mojej ginekolog. Czekałam jakiś czas, aż zostałam poproszona o wejście. W momencie, gdy usiadłam na fotelu zaczęłam rozpaczliwie płakać i podałam jej wynik USG. Pani ginekolog powiedziała jedynie "Co Pani tak rozpacza! Tak się zdarza!". - Ale nie sądziłam, że mi. Dostałam skierowanie do szpitala, bo trzeba przecież mnie oczyścić.

          Wszystko to wydało mi się nieprawdopodobne. Moment, w którym poinformowałam męża i najbliższe mi osoby, wieczór przed pójściem do szpitala, tysiące myśli kłębiły się w mojej głowie. Nie mogłam uwierzyć, że mnie to spotkało. Mnie, która miała idealne wyniki badań, mnie która zawsze byłam energiczna, silna i niezłomna. Mnie, która na co dzień pomaga innym ludziom.

          Następnego dnia rano trafiłam do szpitala. Stanęłam w kolejce, a dokładnie usiadłam na podłodze, bo nie było innego miejsca. Byłam na czczo, bo tak poradził lekarz. Zapisano mnie w rejestracji. Panie patrzyły na siebie podając moje skierowanie, w którym była napisana diagnoza "poronienie". Potem badanie. Dwie młode Panie doktor zrobiły mi USG dopochwowe. Płakałam. Nie czułam fizycznego bólu, ale nie byłam w stanie znieść tego psychicznie. Panie doktor okazały mi wsparcie i skierowały na oddział.

          Po odczekaniu kolejnych godzin lekarz mnie poprosił na badanie. Kolejne USG dopochwowe - "to zbyt poważna diagnoza, dlatego należy zrobić kolejne USG". Samo badanie mnie nawet rozbawiło. Byłam w takim stresie i tak skrajnych emocjach, że zaczęłam się nerwowo śmiać. Lekarz przedstawił mi 3 opcje jakie mam do wyboru w tej sytuacji: - poronienie samoistne, - poronienie tabletkami, - zabieg łyżeczkowania. Najbardziej naturalne miało być poronienie wywołane tabletkami i na to się zdecydowałam.

          Lekarz podał mi do wypełnienia dwie ankiety, w których znalazły się pytania, o to, czy chcę z kimś porozmawiać o tym co się stało, czy chce porozmawiać o dziecku oraz co chce zrobić z zarodkiem/płodem, czy chce go pochować. W momencie, gdy dotarłam do tego akapitu moje oczy wezbrały łzami, nie byłam w stanie patrzeć na tekst, serce przeszył ogromny ból.

          „Akcja” po tabletkach rozpoczęła się w nocy o 22.00. Odczuwałam silny, rozrywający ból w podbrzuszu, przypominający skórcze. Wezwałam pielęgniarkę, która mi podała środek przeciwbólowy. Środek nic nie pomógł, a ja wyłam z bólu. W tym momencie pielęgniarka powiedziała, że ja prawdopodobnie ronię. Ból jaki ścisnął moje serce, przeszył mnie na wskroś, zamilkłam. Pielęgniarka wzięła mnie za rękę. W tamtym momencie ta ręka pielęgniarki była najlepszym co mogło mnie spotkać. Współczucie i zrozumienie. Najbardziej ludzki gest, a tak zapomniany. Po jakimś czasie wezwałam znów pielęgniarkę, bo poczułam, że coś ze mnie wypłynęło. Pielęgniarka pomagała mi wstać i w tym momencie wypłynęła ze mnie ogromna ilość krwi, która zatrzymała się w nogawce. Poza bólem najbardziej pamiętam przerażenie, jakie to we mnie wywołało, a potem zrobiło mi się słabo. Całe łóżko było we krwi oraz podłoga wokół niego. Pielęgniarki zdjęły mi spodnie od pidżamy. Goła od pasa w dół siedziałam na stołeczku i patrzyłam jak salowa zmienia mi pościel. Pielęgniarka zebrała w pojemniczek to co było w moich spodniach. Zapytałam tylko "Czy to jest to?". Potwierdziła. Nie byłam w stanie siedzieć. Zimne powietrze z otwartego okna dmuchało we mnie cucąc mnie. Położyłam się na łóżku. Ronienie trwało całą noc.

          Nad ranem byłam pewna, że udało się oczyścić wszystko i zabieg łyżeczkowania nie będzie konieczny. Lekarz wezwał mnie na badanie. Było mi słabo, nadal byłam na czczo, po całej nocy ronienia. Do gabinetu weszłam zapłakana i wystraszona. Lekarz robił badanie. Najpierw wziernikiem, potem palcem, a potem USG dopochwowe. Nie byłam w stanie zachować spokoju podczas badania. Bolało mnie wszystko i czułam, że znów płynie mi krew. Lekarz powiedział, że to jego 50 badanie dzisiaj i chciałby, aby było sprawnie, a potem zapytał, czy ja współżyję skoro  tak się boje badania ginekologicznego. Porównanie współżycia z mężem do badania ginekologicznego na kobiecie, która całą noc roniła swoje wymarzone dziecko było dla mnie tak uwłaczające, że nie byłam w stanie odpowiedzieć lekarzowi. Czułam się bezbronna, obolała i złamana psychicznie. Jedyne co usłyszałam to, że tabletki nie wyczyściły wszystkiego i bardzo dużo jeszcze we mnie zostało. Zdecydowałam się na zabieg łyżeczkowania. Przerażenie jakie temu towarzyszyło nie pozwalało mi przestać płakać. Trzymałam męża za rękę i czekałam na wezwanie.

               Wezwano mnie do gabinetu, w którym stało 5 osób, w tym anestezjolog. Rozebrałam się i usiadłam na fotelu ginekologicznym. Pielęgniarka przypięła mi nogi do fotela. Fakt, że byłam goła od pasa w dół na fotelu ginekologicznym w pokoju pełnym ludzi już mnie nawet nie zawstydził. W takich momentach poczucie strachu jest silniejsze niż poczucie wstydu. Anestezjolog założył mi maskę tlenową i zaczął coś wpuszczać dożylnie. Usłyszałam tylko komentarz drugiego anestezjologa, że "jest tu jak w rzeźni"...

Obudziłam się już w pokoju, ubrana i bezpieczna, a po paru godzinach dostałam wypis ze szpitala.

Jechaliśmy z mężem do domu w ciszy.

Gdy już siedziałam w naszym mieszkaniu przytulona do psa, czułam głównie pustkę. Potem się okazało, że jest szereg innych uczuć, które będą mnie odwiedzać: złość, poczucie niesprawiedliwości, żal, rozpacz, poczucie braku sensu.

          Każdego wieczora odtwarzam w myśli to co się stało. Na wypisie jest napisane konkretny dzień poronienia. Gdy myślę o tym dniu, gdy nieświadoma tego co się dzieje normalnie funkcjonowałam przeszyła mnie ból.

Zaczęłam czytać o poronieniach w Internecie i natknęłam się na artykuł, który mi uświadomił, że jestem po prostu w fazie żałoby.

          Mam prawo czuć to wszystko, mam prawo boleć nad naszą stratą. Mam prawo pożegnać się z naszym dzieckiem.