JustPaste.it

Dłuższa historia o Janie B.

Najpiękniejszy zapach świeżo upieczonego chleba roznosił się po pomieszczeniu.

   

Najpiękniejszy zapach świeżo upieczonego chleba roznosił się po pomieszczeniu. Mimo wczesnej pory Maria zdążyła już włożyć chleb do pieca. Cicho krzątała się po izbie, bo nie chciała obudzić swojego młodszego syna, czteroletniego Janka, który spał w pokoju obok ,przez uchylone drzwi mogła obserwować chłopca. Czarne, dobrotliwe oczy co chwilę zerkały z czułością na dziecko, które postękiwało z cicha. Bronka, starszego od Jaśka o 10 lat syna, już dawno wyprawiła do miasta. Marię przepełniała dumna z ułożonego i nadzwyczaj  grzecznego prawie młodzieńca. Stronił od zbytków i często pomagał w domu. Terminował już w Sanoku u krawca i spędzał tam całe dnie. Fartuch ubierany przez Marysię do stajni był dziełem jego sprawnych rąk. Często spoglądała na równy szew rękawa i wyobrażała sobie przeszkloną pracownię z lnianymi manekinami i tłumem oczekujących klientów do jej syna. 

Gospodyni podeszła do łóżka, na którym spał Staszek. Cicho, prawie bezszelestnie poprawiła mężowi pierzynę opadającą na podłogę.  „Śpij sobie jeszcze chwilę, tak późno wczoraj wróciłeś” pomyślała i tkliwie pogłaskała na koniec męża po głowie. Władysław był sławnym na okolicę masarzem i ludzie często prosili go na świniobicie. Maria podeszła do kuchenki i pogłaskała kota nierozbudzonego jeszcze z nocnego snu. Stara podomka skrywała jej wysoką, szczupłą postać. Jaskrawe kwiaty na ubraniu kontrastowały z bladą cerą, a filcowe, szaro-bure buty z przydeptaną piętą starały się nadążyć za jej niezgrabnie poruszającymi się nogami. Musiała się śpieszyć, bo ze stajni już dochodziły odgłosy cichego muczenia krów.  Maria szybko uspokoiła płomienie w palenisku, które tańczyły na polanach drewna, a w chwili, gdy ta otworzyła drzwiczki, rzuciły się na nią gniewnie z sykiem, jakby chciały opuścić wnętrze gorącego pieca. Gospodyni założyła popielaty fartuch na siebie, aby zapach stajnie nie przeszedł jej ubrań i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi.

Przeszła wydeptaną ścieżką parę kroków na lewo, otworzyła stajnię, odwróciła się na chwilę i kątem oka spojrzała na swój dom. Stał u podnóża wysokiej skarpy osadzonej w zieloność doliny. Murowane fundamenty domu stabilnie podtrzymywały drewnianą konstrukcję. W szczeliny potężnych, ułożonych na niskim murze, podłużnych, drewnianych bali, mocno wpychała się glina, którą z czasem pomalowano na niebieski kolor. Trwali tak razem w mocnym uścisku i odpierali ataki corocznych zjawisk pogodowych chroniąc mieszkańców domu. Zieleń dominowała w całej okolicy. Mała niecka, obok której płynęła niewielka rzeczka, unosiła na swych barkach olbrzymią stromiznę.  Na samym szczycie wzniesienia trwał w wielowiekowym bezruchu kościół otoczony kamiennym murem i starymi lipami. Wąskie, wijące się schody prowadzące do świątyni, zaczynały się tuż obok podwórka. W niedziele i święta kierowały do domu bożego ludzi i na jakiś czas czynił się rejwach na wzniesieniu.

Maria nałożyła siana do paśników, usiadła na małym stołeczku, oparła głowę o brzuch krowy i zaczęła doić. Wymiona były nabrzmiałe i ciepłe w dotyku. Zajęte jedzeniem zwierzęta nie reagowały na rytmiczne pociągnięcia kobiety. Na koniec wymieniła im słomę na dylu, a na koniec poklepała przyjaźnie po zadzie. Odgarnęła kosmyk włosów, który niesfornie opadł na jej czoło, szarym fartuchem wytarła krople potu ze skroni i ruszyła w stronę domu. Weszła na ganek, założyła ponownie swoje przygniecione kapcie i     zaniosła ciężkie wiadra do kuchni. Przecedziła je i wlała do glinianych garnków. Z najbardziej spienionego pojemnika odlała część mleka do niewielkiego garnka i postawiła na kuchni. Wyjęła z pieca chleb i położyła go na stole. Pysznił się przez moment swoją brązowością, ale Maria nie zważając na jego okazałość, ostrym nożem odcięła równo pajdy i położyła na talerzu.

- Janek, wstawaj śpiochu, dziś twój pierwszy dzień w przedszkolu i nie możesz zaspać, no już! Rusz się śpiochu!- niby to gniewnie pokrzykiwała Maria, ale w jej glosie słychać było matczyną troskę i miłość. Odlała do kubka część mleka.

- Jeszcze chwilę mamo- przeciągał się pod grubą pierzyną. Jasne, długie, opadające nieco na oczy włosy sterczały teraz na wszystkie strony i unosiły się co jakiś czas, ukazując wysokie, inteligentne czoło. W końcu wygramolił się z łóżka i od razu dorwał do jedzenia. Pasiasta, przykrótka piżama odsłaniała chudziutkie ciało dziecka.

- Jedz synku, jedz- Maria podeszła do syna i pogładziła delikatnie po głowie, starając się przy okazji okiełznać aksamitne włosy syna.

- Pamiętaj! Bądź grzeczny i słuchaj pani, żebym nie musiała się za ciebie wstydzić.

Janka nie trzeba było namawiać do jedzenia i śniadanie błyskawicznie zniknęło ze stołu. Przetarł ręką buzię, zamaszystym ruchem zrzucił z siebie piżamę i ubrał przygotowane przez matkę czyste spodnie i koszulę. Niebieskie, jakby mgłą zalane oczy rzuciły chaotyczne spojrzenie na mamę i niepewnie popatrzyły na drzwi.

- Idź już- ponaglała Maria. Chłopiec zrobił parę kroków do przodu, odwrócił się jeszcze na moment, spojrzał na mamę i pognał przez ganek na pole wystukując swymi czarnymi bucikami prawie taneczny rytm po drewnianej podłodze.

Wiejskie przedszkole znajdowało się na starej plebani. Budynek, jeszcze przedwojenny, był zbudowany z kamienia. Na środku prostokątnego domu znajdowało się wejście główne, z którego można było przejść na lewą lub prawą stronę. Stabilne mury wbijały się w znaną Jankowi skarpę. Od frontu graniczył z wiejską drogą prowadzącą do kościoła.

Janek dobrze wiedział, dokąd ma się udać. Nieśpiesznie przebierał nogami wspinając się na szczyt wzniesienia, Nagle zatrzymał się w pół kroku i zaczął nasłuchiwać skrzeczącego głosu dochodzącego z głośników rozstawionych na drewnianych słupach.

„ Dziś rano zmarł nasz ukochany towarzysz Stalin”- powtarzające się słowa wstrząsnęły nagle małym ciałkiem dziecka . Chłopiec przygryzł nerwowo wargi i zaczął postękiwać z cicha. Żałobna melodia, która po chwili popłynęła z kołchoźników, przeraziła dziecko. Dopiero po chwili otrząsnął się jakby chciał zrzucić z siebie przygniatający ciężar i pobiegł dalej.

Kiedy stanął na progu niewielkiej sali, ujrzał niewysoką młodą kobietę ubraną po miastowemu. W kącikach baraszkowały roześmiane dzieci. Nagle Jasiek dostrzegł Romka, z którym nieraz wojował po polach i szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy.  Zanim dotarł do kolegi, usłyszał miły, choć stanowczy głos pani.

- Stalin umarł! Nasz najdroższy wujaszka, wszyscy musimy za nim płakać! Nie wiedzieć czemu parę dzieciaków zaczęło ryczeć wniebogłosy. Janek ani myślał słuchać pani. Jego przekorna natura, już rozbudzona w jego umyśle, kierowała go w stronę piegowatego malucha trzymającego metalowy, obdrapany samochodzik. Ta jedyna męska zabawka w tej placówce została mu wręczona przez panią w chwili, kiedy maluch kurczowo trzymał się maminej spódnicy i nie chciał sam zostać w przedszkolu. Jasiek wyrywał mu właśnie auto, kiedy pani kazała wszystkim płakać za Stalinem. Za bitnikiem jak cień podążał Romek.

-Janek, Romek, proszę podejść do mnie ! Pani próbowała trzymać nerwy na wodzy, ale drgająca ręka zdradzała jej zdenerwowanie.

- Pójdziecie na podwórko i wytniecie mi cieniutkie pręciki z bzu, który rośnie obok studni. Podała im ostro zakończony scyzoryk i wskazującym palcem pokazała, którędy mają wyjść.

- Ty! Romek! Chyba pani nas polubiła! – cieszył się Janek. Jego potrzeba uznania wśród ludzi rozkwitała pomalutku w zakamarkach dziecięcej osobowości.

Bez trudu odnaleźli nagi bez przyklejony do studni. Pręgi słońca, które celowały od rana w podwórko,  zamieniły zamrożony śnieg w błocko. Chłopcy rzucili się do ścinania gałęzi nie zważając na przemoczone buty i ubrudzone spodnie. Umorusani, ale bardzo dumni z wykonania zadania, stanęli przed panią z wiązką cieniutkich badyli.

- A masz jeden z drugim! A masz!- nauczycielka chwyciła pokrzywione patyki i z całych sił waliła nimi po drobnych nóżkach dzieci.

-Teraz będziecie wiedzieć, że jak każę wam płakać, to macie to robić! Jej czerwona twarz wykrzywiała się w obrzydliwym grymasie, gdy wymachiwała ręką.

- Auć! Boli! Za co mnie pani bije?- Stało się tak, jak chciała- Jasiek wył w niebogłosy, jednak nie za Stalinem, ale z bólu, który zadała mu pani. Wlókł się do domu z opuchniętym tyłkiem i popłakiwał z cicha.

Dziecięce doświadczenia chłopca nie zawsze były tak nieprzyjemne. W szkole powszechnej uczył się pod opieką pani Borek. Część lekcji odbywała się w czteroizbowym budynku, a część na podwórku lub w lesie. Pani – nauczycielka z powołania, miała swoje ulubione miejsce w pobliskiej gęstwinie. Kiedy promienie słoneczne przebiły się przez zieloną lesistość na olbrzymią polanę, grupka uczniów już odpoczywała po ciekawej, ale wyczerpującej lekcji. 

Jasiek wyciągnął się jak długi na trawie, założył nogę na nogę, w zęby wsadził źdźbło trawy i patrzył z uwagą na swą nauczycielkę, która właśnie zabrała się za przygotowanie śniadania. Wydobyła ze swej płóciennej torby ogromniasty bochen chleba i margarynę. Odkroiła ostrym nożem równe kromki, smarowała je tłuszczem i po kolei dawała każdemu uczniowi. Kiedy przyszła kolej na Janka, kocim ruchem poderwał swoje ciało i wyciągnął rękę po chleb. Skończył już 13 lat, zmężniał trochę, wąs sypnął się na górnej wardze.

-  Jak zjemy, to nazbieramy dla pani grzybów- młodzik wiedziony wewnętrzna potrzebą odwdzięczania się za każdą miłą rzecz, jaka go w życiu spotkała, odezwał się swym niskim, dojrzewającym do męskości głosem.

-Tylko nie zbierajcie starych i robaczywych- pomimo szlachetności serca i pasji do nauczania pani Borek z premedytacją potrafiła wykorzystać dzieci do prywatnych celów- A ty Janek odniesiesz mi te grzyby do miasta, bo sama nie uniosę ciężkich toreb.

Na koniec siódmej klasy chłopak postarał się, aby godnie pożegnać się ze szkołą. Impreza, okraszona czterema butelkami wina, odbyła się w tancbudzie- drewnianej chacie wyposażonej w siermiężne stoły z bali i niewygodne siedziska zbite z prostych desek. Mietek- starszy kolega zadbał o wesoły nastrój  i przygrywał na  harmonii. Smak wina bardzo przypadł do gustu Jankowi, a ból głowy, który pojawił się następnego dnia, nie zniechęcił go do celebracji tego napoju na długie lata.

Kiedy jesień na dobre rozpanoszyła się w dolinie, Janek już dobrze wiedział, że jego młody organizm musi odpocząć od trudów szkolnych. Na nic zdały się narzekania Marii i ciche pomrukiwania Władka. Nikt i nic nie mogło zmusić go do dalszej nauki.

- Ja przez rok musiałem dziecko Piełuchy bawić, zanim przyjął mnie do terminu na masarza!- grzmiał ojciec do syna- A ty co? Bąki przez całe życie będziesz zbijał? Rad, czy nie rad musiał Janek pomagać rodzicom w gospodarstwie i pomagać ojcu w masarce. Wycinał tłuste podgardla na salcesony, płukał jelita, kręcił rzędy kiszek i spiralki kiełbasek.

Rytm tygodniowej pracy domowników zakłócała niedziela. W tym dniu do domu Władków przychodzili goście. Maria nakrywała stół kwiecistym obrusem w pierwszym pokoju i wyciągała małe talerzyki z namalowana parą arystokratów na pozłacanym kółeczku w środku naczynia. Około czternastej zaczęli schodzić się goście. Sąsiedzi, znajomi i członkowie rodziny robili to, na co w tygodniu brakowało czasu. Zasiadali do stołu, na którym stała flacha domowego wina lub wódki i gościli się długie godziny w oparach tytoniowego dymu. W takie podobne niedzielne popołudnie, już po żniwach, na ganku domu pojawił się kuzyn Staszek z Falejówki. Janek akurat odpoczywał po obiedzie snując się leniwie po podwórku.

- A może chciałbyś zostać elektrykiem?- zapytał niespodziewanie. Lubił tego wesołego chłopaczka, którego jeszcze niedawno sadzał sobie na kolana.

Janek przystanął na chwilę i pomyślał. Minął rok, odkąd skończył szkołę powszechną, nie za bardzo chciało się mu znowu uczyć, ale z drugiej strony zdawał sobie sprawę z tego, że nadszedł czas na podjęcie poważnej decyzji. Już dawno nie był dzieckiem, musiał zdobyć jakiś zawód. Maria tez truła mu głowę stawiając za wzór starszego brata, który co prawda nie dorobił się zakładu, ale miał już w okolicy renomę dobrego krawca i często mamroliła pod nosem, żeby Janek wziął się do roboty.

Przywoływany przez wszystkich do rozsądku, złożył w końcu podanie do technikum elektrycznego w Krośnie. 1 września 1964 roku, żegnany czułym uściskiem mamy, która odstawiła go na PKS do Sanoka, pojechał z malutką walizeczką do miasta wojewódzkiego oddalonego od domu ponad czterdzieści kilometrów. Około południa zjawił się w szarym, smutnym internacie położonym niedaleko szkoły. Niezwykły do przebywania w przestronnych, betonowych murach, nie od razu poczuł się dobrze i zadomowił w molochu. Spoglądał niepewnie na przydzielony pokój, wąską pasiastą wersalkę i odrapaną szafeczkę.

- Chodź, nie bój się- zachęcała chłopca do rozpakowania się wychowawczyni- pani Kasia. Stała na progu pokoju i zachłannie paliła papierosa wypuszczając strugi dymu wprost na Janka. Prawą rękę uniosła do góry i wskazała szafkę. Jej czerwony, obcisły sweterek odsłaniał głęboki dekolt i kształtne, duże piersi. Chłopak pochylił się, sięgnął po walizkę i zamaszystym ruchem położył ja na łóżku. Nie wiadomo, czy z wysiłku, czy tez z innego powodu zrobił się czerwony na twarzy jak burak. Pani Kasia uśmiechnęła się do niego, przysunęła bardzo blisko i powiedziała:

- Będzie dobrze, nie martw się.

Rzeczywiście, onieśmielenie Janka szybko minęło. Mimo natłoku nauki, znalazł czas na wagary i uczniowskie szaleństwa. Nabierał pewności siebie i poznawał tajniki życia z ludźmi.

 Pod koniec pierwszej klasy, kiedy sytuacja edukacyjna Jaśka nie była najlepsza, bo na dziewięć przedmiotów, jakie miał w szkole, groziło mu siedem pał, zmęczony lekcjami i gadaniną nauczycieli, zorganizował wypad na skałki do Beska. Do tego urokliwego miejsca zaprosił Marzenkę, dziewczynę, która od dawna mu się podobała i Grześka, kolegę z klasy o wszelakich zainteresowaniach, tylko nie tych związanych z nauką. Malutka walizka na górnej półce zaczęła pomalutku zapełniać się dwiema butelkami cherry na winiaku i paczką carmenów. Dwa dni przed planowaną ucieczką z lekcji, w pokoju nastolatka zjawiła się wychowawczyni.

- Strasznie chce mi się palić! Skończyły mi się papierosy, Janek, masz coś zapalić?- stanęła blisko niego i oparła się o uchylone drzwi.

- Ale ja nic nie mam! Ja nie palę!- chłopak instynktownie położył  ręce  na piersiach, jakby chciał się obronić przed ciosem.

- Nie bój się, coś mi mówi, że mi możesz pomóc- przeciągając nieco dłużej niż zwykle sylaby powiedziała swym niskim, zmysłowym głosem. Chociaż miała już swoje lata, nadal była atrakcyjną kobietą. Bez skrępowania pogłaskała go po włosach wpijając swe długie palce w czuprynę Jaśka. Wyczuł od niej ostry zapach wina.

- Jak znajdziesz, to przynieś mi, będę czekała u siebie- odwróciła się na pięcie i odeszła pozostawiając rozpalonego wychowanka. Stał z otwartą buzią i wpatrywał się jak sroka w kość w jej kołyszące się biodra. W mgnieniu oka wyjął z walizki carmeny i pognał do pokoju Kasi.

- A może poszukasz dla mnie coś jeszcze?- prawie szeptem zapytała Kasia. Szeroko otworzyła drzwi i przysunęła swoje plecy do framugi mocno się do niej przyciskając.

- Zaraz, sprawdzę, proszę- słowa padały jak seria z karabinu maszynowego. Wręczył kobiecie papierosy, odwrócił się i pobiegł z powrotem do pokoju. Pani Kasia rozbieganymi oczami odprowadziła go aż do samego końca korytarza, rozejrzała się, czy żadne z licznych drzwi ustawionych równo po jego dwóch stronach się nie otworzyły i cichutko wróciła do swojego pokoju.

Po godzinie Janek jeszcze raz wyciągał butelczynę ze swojej walizeczki. Była głęboka noc, mdłe światło wskazywało mu drogę powrotną. Nie biegł już jak wariat, ale szedł pewnym krokiem zdobywcy. U pani Kasi wraz z kolejnymi szklankami cherry na winiaku żegnał dzieciństwo i wkraczał z przytupem w świat dorosłych.

Wraz z podbojami miłosnymi chłopca wzrosła momentalnie chęć do nauki. Skończył szkołę z niezłym wynikiem i bez grosza przy duszy, wiedziony młodzieńczą fantazją, wyruszył na Śląsk. Na próżno Maria próbowała zatrzymać Janka w domu. Marzyła już o synowej, nowej gospodyni, której przekazałaby ster prowadzenia gospodarstwa, ale ani jeden z jej synów , nie kwapił się do ożenku.

 Ojczyzna, która już otrząsnęła się z wojennej zawieruchy, potrzebowała węgla. Janek pracował na powierzchni kopalni robiąc „ co mi kazali” i uczył się w technikum. Zamieszkał w hotelu robotniczym zwanym Wólcem – miejscem nieco obskurnym, ale tętniącym młodością, beztroską i swawolą. Do żony komendanta wojewódzkiego ustawiały się kolejki młodych, spragnionych uczuć mężczyzn. Okraszone alkoholem imprezy, które dosyć często odbywały się pokojach podziemnych robotników, miały swoje bohaterki- podchmielone, wyzbyte wstydu i godności panie, które poszukiwały mężczyzn do erotycznych zabaw i uniesień. Janek święty nie był, ale nigdy nie przekraczał granic rozsądku 

Przygodę ze Śląskiem Janek zakończył po dwóch latach. Wrócił do Zielonej Doliny, skończył kurs ubezpieczeniowy i zaczął pracować jako agent w miejskim oddziale firmy. Od razu rzucono go na głęboka wodę i wysłano do maleńkiej wsi Łodziska na spotkanie agitujące do ochrony gospodarstw rolnych. Osada była niedaleko, a droga do niej przecinała dolinę Sanu i wiła się wzdłuż rzeki tworząc granicę dla gęstwiny lasu. Pekaes zatrzymał się naprzeciwko kółka rolniczego ogrodzonego wysokim płotem. Skwar południa nie dotarł do okolic przystanku autobusowego, który znajdował się na środku ogromnego placu obsadzonego ze wszystkich stron rozłożystymi dębami. Zielone o tej porze roku korony drzew zatrzymywały smród kiszonki rozchodzący się od strony zakładu. Janek skierował się w stronę sklepu stojącego obok wiejskiego parku.

- Dzień dobry- zwrócił się do przechodzącej obok starszej pani. Jej drobna sylwetka skurczona od ciężkiej pracy na roli kontrastowała z rosłą postacią Jaśka.

- Gdzie tu jest dom sołtysa?- zapytał mężczyzna.

- A jużci , niedaleko- wyciągnęła swoją spracowaną, wykrzywioną rękę w kierunku zabudowań. Janek podążył w kierunku wskazanym przez kobietę.

- A co pan chce od niego? – nieco zaczepnym tonem odezwała się babcia.

-Jestem z PZU, chciałbym spotkać się z mieszkańcami i zachęcić ich do ubezpieczeń- zatrzymał się w pół kroku.

- A skąd pan jest? – w jej głosie można wyczuć już udobruchanie.

- Jestem z Zielonej Doliny, ale znam te strony, bo niedaleko miałem dziewczynę-Jasiek na chwilę przymknął oczy na wspomnienie swojej pierwszej sympatii, której poświęcił miesiąc swojego życia po powrocie ze Śląska. Jeździł do niej niestrudzenie dojeżdżając do Mrzywalin, a potem drałował jeszcze 12 kilometrów piechotą do jej domu. Uczucie   nie przetrwało z bardzo prozaicznego powodu- dziewczę było nader dobre, ale zachłyśnięte nienaturalną dla Jaśka pańskością. Lucynka z ogromną ondulacją na głowie zgrywała wielką damę i wymagała od swojego gościa dobrych manier i nienagannego zachowania. Pracowała w urzędzie i co chwilę zwracała chłopakowi uwagę na to, jak ma mówić albo jeść. Janek, który cenił nade wszystko prostotę we wszystkich aspektach swego życia, dość szybko zrozumiał, że nie znajdzie u tej kobiety szczęścia- Zerwaliśmy w maju, niestety- Jasiek otrząsnął się jak ze złego koszmaru i otworzył oczy. Staruszka nagle zmarszczyła brwi i uniosła do góry głowę, wzięła głęboki oddech i wypaliła:

- Panie inspektorze- nie za bardzo znała znaczenie tego słowa, usłyszała je kiedyś przypadkiem, ale chciała przypodobać się młodzikowi- W naszym sklepie pracuje nasza familiantka, bardzo dobra dziewczyna, nocuje u nas, bo kończy późno pracę i boi się wracać sama po nocy.  A zebranie to musi pan zrobić właśnie u niej, bo we wsi nie ma domu ludowego.

Janek podziękował babci i udał się do domu sołtysa, który znajdował się pośrodku wsi.  Najważniejszy gospodarz osady okazał się być postawnym, wcale nie takim starym mężczyzną. Zgodził się na spotkanie w sklepie i obiecał ,że pośle swoje dzieci po chałupach, aby rozpowiedziały o zebraniu.

Jasiek zawrócił do sklepu znajdującego się obok przystanku autobusowego.  Zaintrygowały go słowa kobiety, więc niecierpliwie przebierał swymi krótkimi nogami w drodze do  niedużego pawilonu. Wszedł do środka mijając rzędy półek ustawionych obok drzwi. Za ladą zobaczył młodą kobietę. Wysoko upięte włosy, pośrodku których tkwił fragment firanki spiętej czarną wsuwką ,odsłaniały szczupłą twarz ozdobioną błyszczącymi, niebieskimi oczami. Stylonowa bluzka opinała dorodne piersi, a kreponowa spódnica odsłaniała zgrabne, długie nogi. Czerwony pąs zalał twarz młodzieńca, serce waliło jak oszalałe.

- Dzień dobry, sołtys zgodził się , abym tu zrobił zebranie, nie przeszkadzało by to za bardzo pani?

- On tu rządzi, może pan sobie robić, co pan chce- niskim głosem odpowiedziała kobieta. Jednocześnie poczuła uścisk w gardle. Szybko otaksowała nieznajomego wzrokiem i ciepły uśmiech pojawił się na jej twarzy. Monotonia dnia stawała się czasami dla dziewczyny nieznośna i perspektywa udziału w wydarzeniu, jakim niewątpliwie było nowe zjawisko społeczne, podekscytowało kobietę.

- Pani pozwoli, że się przedstawię. Jan Batkowski. Miło mi.

- Mam na imię Celina- wyciągnęła rękę w kierunku mężczyzny. Kiedy Janek opowiadał dziewczynie, gdzie mieszka i co porabia w życiu, do sklepu zaczęli schodzić się mieszkańcy wsi. Ustawili się karnie wzdłuż wolnej od towaru ściany i spoglądali ciekawie na nieznajomego. Janek popatrzył na zegarek i przywitał zebranych. Nie mógł skupić się na tym, co miał dokładnie przekazać w ofercie, bo co chwilę jego wzrok biegł w stronę dziewczyny. Celinka patrzyła na Jaśka jak sroka w kość. Czuła, że otwiera się przed nią nieznana przyszłość i jakaś niezwykła moc rozpalała ją od wewnątrz. Może do życia budziły się marzenia, które skrywała głęboko na dnie panieńskiego życia? Nie chciała już dłużej mieszkać u ciotki, tęskniła za swoim domem, a teraz nieznane jej do tej pory emocje targały jej ciałem. Patrzyła na lniane włosy, które opadły Jankowi na czoło i miała niebywałą  ochotę , aby natychmiast podejść i je poprawić-„ Czyżbym była gotowa na coś nowego?”- pomyślała nagle i zaczerwieniła się na wspomnienie Stefana, który przyjechał parę razy na motorze i zaprosił ją na przejażdżkę po okolicy. Był dużo od niej starszy i niezbyt podobał się Celince, ale nie potrafiła do tej pory odprawić go z kwitkiem.

- Poproszę pół litry i obowiązkowo zakąskę- z rozmarzenia wyrwał ją Janek, który bez skrępowania pochylał się opierając ręce na krawędzi lady i obdarzał ją własnie swym szczerym uśmiechem, odsłaniając przy okazji  swe równe białe zęby- Muszę zajrzeć do sołtysa i podziękować mu za wszystko, ale potem wrócę do panienki i odprowadzę do domu- oświadczył niespodziewanie. Głos miał pewny, bo wcześniejsze przygody z kobietami dały mu pewność siebie i brak zakłopotania.

- O której mam być?- popatrzył zuchwale w oczy i bez odrywania wzroku od  twarzy, chwycił jej dłoń i mocno pocałował.  

- Kończę o dziewiętnastej- z nieukrywaną radością odpowiedziała dziewczyna. Spuściła zalotnie swe wykręcone rzęsy i uśmiechnęła się do mężczyzny.

O wyznaczonej porze Janek pojawił się pod sklepem. Lekko wskoczył na schodki znajdujące się przed wejściowymi drzwiami. Celina już czekała pod drzwiami na niego i niecierpliwie przygryzała wargi.

- To ja!- oznajmił donośnym głosem. Podał jej ramię, gdy zamknęła sklep. Razem zeszli już ze schodków i skierowali się w stronę głównej ulicy. Ciotka Celiny mieszkała zaraz przed zakrętem, który znajdował się na początku wsi. Powietrze uwalniało się od majowego skwaru, znad drzew rosnących wśród drogi nadlatywały chrabąszcze. Nad lasem pojawiła się ogromna rozżarzona kula, którą obsiadły małe obłoki, jakby chciały ochłodzić ją  trochę przed zachodem i dać ukojenie po ciężkim dniu.

Zapadła noc, gdy dotarli do domu ciotki.  Pod zielonymi liśćmi przydrożnych wierzb tonęły ich złączone głowy .

- Mogę przyjechać w niedzielę?- zapytał Janek delikatnie muskając dłoń Celinki.

- Tak, będę czekała- szybko przytuliła się do chłopaka, pocałowała go w policzek, odwróciła się na pięcie i pobiegła do domu.

Janek przyjeżdżał do dziewczyny, jeśli tylko miał czas. Krew nie woda,  pod koniec czerwca Celinka spodziewała się dziecka.

- Nie płacz!- wykrzyczał jej w twarz Janek, gdy dotarło do niego, że zostanie ojcem. Dlaczego ryczysz? Chcesz być ze mną? Tak na dobre i na złe?- Janek nie mógł uwierzyć, że zdobył się na taką odwagę i wypowiedział te słowa. Zdawało mu się, że wchodzi na bardzo wysoki szczyt, z którego nie ma już zejścia.

- No pewnie, że chcę! Może na weselu Zbyszka powiemy moim rodzicom o nas i o naszym dziecku.

- Może być, tylko już nie płacz. Chodź, przytul się do mnie.- Jednym ruchem chwycił ją za rękę i pociągnął na swoje kolana. Wtuliła się w jego ramiona, uspokoiła nieco oddech wydając tylko od czasu do czasu ciche westchnienia.

         Piętnastego sierpnia obchodzona największe święto rolników. W każdej wsi na sumie w kościele stawał dożynkowy wieniec. Celina wystrojona w czerwoną prostą sukienkę czekała przed domem na Janka obserwując przygotowania do wesela jej starszego brata. Nerwowa atmosfera powoli udzielała się dziewczynie. Matka biegała wkoło obejścia szukając wzrokiem miejsca lub osoby, gdzie jeszcze mogłaby coś poprawić przed tak ważną chwilą. Pierwszy raz żeniła syna i chciała, aby wszystko było zrobione jak najlepiej. Janek pojawił się w chwili, gdy wiejska orkiestra zaczynała grać skocznego oberka, a matka młodego poderwała się z miejsca i ruszyła w stronę druhen, które miały wyprowadzić z domu kawalera. Rzuciła okiem na Janka, podała mu kolorową palicę i skinieniem głowy pokazała, że ma ustawić się przed orkiestrą.

- A co? Myślałaś, że nie przyjdę?- Janek zdążył rzucić jeszcze pożądliwe spojrzenie na swoją dziewczynę. Mimo odmiennego stanu wyglądała pięknie. Jej zaokrąglone nieco policzki rumieniały świeżością, oczy błyszczały niecodziennym blaskiem. Żałował, że jako drużba musi paradować bez niej do kościoła. Wiejska etykieta nakazywała, aby drużba szedł na czele weselnego orszaku.

Zabawa, choć w małym domu, była przednia. Z jednego pokoju wyniesiono meble, w drugim usadowiła się orkiestra, a w trzecim goście siedzieli przy stołach. Gospodyni dwoiła się i troiła, aby wszyscy dobrze się bawili. Celinka zatańczyła parę razy z Jaśkiem, a potem usiadła zmęczona przy stole. Chłopak, choć nie odstępował jej na krok, zajął się rozmową z Władzią, młodszą siostrą Celinki, która pracowała w Krakowie i tam urządzała sobie życie. Celina kątem oka spojrzała na gościa siedzącego obok. Nie miał pary i wydawał się być samotny w tłumie otaczających go osób. Nie wiedziała, kim był ten mężczyzna. W pewnej chwili ich wzrok się spotkał. Nieznajomy podniósł się  z krzesła i udał się w stronę drzwi. Cały czas nie spuszczał wzroku z Celiny. Nie wiadomo, dlaczego kobieta nagle wstała i podążyła za nim. Janek nawet nie zauważył, że krzesło obok niego zrobiło się nagle puste.

Minęła godzina, zanim  Jasiek zorientował się, że Celinka zniknęła. Kiedy zobaczył ją na polu stojącą z obcym facetem obok studni, nie mógł zapanować nad pobudzonymi już wódką nerwami. Podszedł do rywala, złapał za poły marynarki i odrzucił ze złością na ziemię. Dzieci bawiące się obok studni z piskiem odskoczyły od szamotających się mężczyzn.

- Co ty wyrabiasz?- matka młodego wybiegła z chałupy i stanęła obok podnoszącego się z ziemi i otrzepującego się z brudu młodzieńca. Był to krewny z jej rodziny, wysoki, przystojny chłopak, jakich wielu w okolicy.  Janek ział złością i wrogo patrzył na rywala. Celinka stała ze spuszczoną głową i chlipała z cicha.

 Orkiestra przestała grać i co ciekawsi goście zaczęli wychodzić z domu. Bracia Celinki, wietrząc zapewnie początek wielkiej awantury, stanęli tak na wszelki wypadek koło Janka.

- Masz tu się bić, to wynoś się stąd!- rzuciła gniewnie matka, a Władek, brat Celinki, ruszył w stronę chłopaka.

- Przecież ona jest ze mną w ciąży! – twarz Janka zaczęła drgać w takt wykrzykiwanych słów. Młoda kobieta, która mimowolnie stała się bohaterką widowiska, zamarła.

- Pijany jest , co bądź gada- próbowała wybrnąć z niezręcznej sytuacji dziewczyna, ale było już za późno. Rozwścieczony Władek rzucił się na Janka z pięściami. Kurz poderwany z podwórka przysłonił weselników

- Nie bij go! Zostaw!- histeryczny krzyk Celinki przestraszył uczestników zamieszania.

Janek odskoczył na bok, machnął zrezygnowany ręką w stronę dziewczyny i ruszył przed siebie, zostawiając oniemiałych weselników.

 Ściągnął marynarkę i zarzucił ją sobie na ramię. Zostawił za sobą wioskę i udał się w kierunku mostu na rzece. Leniwe wody Sanu szemrały cichutko jakby chciały uspokoić podrażnioną duszę Janka. Wśród ciemności Janek szukał drogi do domu. Odświętne buty wpijały się ostro w piętę, ale nie czuł bólu. Jego sponiewierana duma prostowała się pomalutku, a wiatr, który usypiał do snu przydrożne drzewa, chłodził jego głowę.

- A co ty tu robisz o tej porze? – zapytała Maria, gdy ujrzała wykończonego syna w drzwiach domu- Stało się coś? Wyszła ze swego pokoju  w długiej, flanelowej koszuli. Pomimo duchoty panującej w domu i ciepłego ubioru, poczuła na ciele dreszcze. Domyślała się, że stało się coś złego. Janek nie mówił jej o Celince, nie chciał, żeby matka zmuszała go do podjęcia ostatecznych kroków.

- Śpij mamo, nic się nie stało- Janek otworzył cicho drzwi po drugiej stronie ganku i zniknął w swoim pokoju.

Maria przysiadła na brzegu łóżka , opuściła pomarszczone, okraszone czarnymi wgłębieniami ręce i zapatrzyła się w kant stołu. Zmęczona gmatwaniną myśli położyła się do łóżka, ale jeszcze długo nie mogła zasnąć.

Nazajutrz, po porannym obrządku, weszła do pokoju Jaśka. Od progu wyczuła w powietrzu ostry zapach alkoholu. Chłopak spał w ubraniu w rozchełstanej pościeli, wokół łóżka leżały porozwalane butelki wina. Pochrapywał z cicha. Uczucie żalu i ogromnego współczucia owinęło się wokół szyi Marii. Nie mogła przełknąć śliny, łzy napłynęły jej do oczy. Odwróciła się szybko na pięcie i wybiegła z pokoju do kuchni. Po chwili usłyszała głośne trzaśniecie drzwiami. Przez najbliższe dni Janek snuł się bez celu po chałupie, nie chciał nic robić, włóczył się tylko po wsi szukając zapomnienia w alkoholu. Maria załamywała ręce, ale nie zadawała synowi żadnych pytań. Widziała tylko , że zamknął się w sobie i jakieś, nieznane jej dramatyczne wydarzenie, wpłynęło na stan jej syna. Usprawiedliwiała go w duchu, bo rozumiała, że szukał zapomnienia w tanim winie. Podczas jednej z libacji odbywającej się obok sklepu,  od kompana od kieliszka dowiedział się o pracy dla omłotowego w niedalekiej Poddębinie. „ K…wa, rzucę to wszystko w cholerę. Pojadę! Może mnie przyjmą?” – dopił butelkę, zaniósł ją do sklepu i szybkim krokiem udał się do domu.

Janek, jak coś postanowił, działał od razu. Zrobił w miejscowej elektrowni, która miała zasilanie prosto z sieci, uprawnienia do wysokiego napięcia i zabrawszy tylko parę ubrań, pojechał o świcie pekaesem do pracy.

Kierownik kółka rolniczego- pan Władek, przyjął go z otwartymi rękami. Dojrzałe zboże, znużone już wietrznym tańcem, czekało na wielohektarowym polu i dalsza zwłoka w jego ścięciu była nader ryzykowna. Maszyna do młócenia nie działała i nie miał jej kto naprawić, brakowało ludzi i rąk do pracy. Kierownik zaprowadził Janka od razu do starego domu mieszczącego się obok kółka rolniczego, który miał dobudowaną kanciapę. W niej to miał zamieszkać młody omłotowy- nadzieja zakładu i okolicznych gruntów. Było to ciemne, podłużne pomieszczenie z niebieskimi ścianami ozdobione wzorzystym przepierzeniem, za którym na drewnianym stoliku stała miska z wodą. Nad stojakiem wisiało małe lusterko. Janek stanąwszy na progu swojego nowego mieszkania uśmiechnął się zagadkowo, po czym rzucił na powykrzywiane łóżko walizkę. Po chwili już majstrował przy maszynie, którą odnalazł w znajdującym się naprzeciwko domu zakładzie. Na dźwięk warkotu maszyny rozlegający się po podwórku, z biura wyszedł kierownik. Popatrzył z uznaniem na młokosa. Nie mógł uwierzyć, że naprawa trwała tak krótko.

- Dobrze się spisałeś! Chodź! Trzeba to oblać!

W przysadzistym budynku, oprócz warsztatu mechanicznego znajdowało się biuro i wołające o remont toalety. Obok stała nowoczesna, wybudowana z pustaków  przykryta blachodachówką, obora. Janek poczuł się, jak u siebie w domu, gdy do jego nozdrzy doleciał swojski zapach gnoju. Kierownik wskazał ręką budynek.

- Jutro z rana wyjeżdżamy w pole- zadecydował Władek , gdy przechodzili razem do biura. Otworzył drzwi i kazał Jankowi usiąść na krześle. Przeszedł na drugą stronę stołu i wyciągnął z małej szuflady butelkę samogonu i dwie grube szklanki po musztardzie

- Pij! – nakazał chłopakowi podsuwając mu pod nas prawie pełne naczynie. Zaprawiony- mimo młodego wieku- w piciu Janek wychylił bez trudu wyznaczoną mu dawkę alkoholu. Opary dymu malowały nad ich głowami  siwe esy floresy.

- Ale wieczorem musisz zająć się moją żoną!- Władek miał kochankę na Dolince i wyczuwając w Jasku przyszłego kompana, wydumał na prędce chytry plan na dalsze używanie życia. Nie chciał, żeby Basia, jego żona, dowiedziała się o innej kobiecie, a wiedząc też, że będzie zajęta  z młodym omłotowym, nie tylko byłby o wiele spokojniejszy, ale na dodatek uwolniłby się wreszcie od podejrzeń o zdradę, które coraz częściej pojawiały się w jego domu.

- Mieszkam w nowym murowanym domu obok kościoła. Przyjdziesz do nas wieczorem o ósmej. Mnie nie będzie, więc musisz się nią dobrze zaopiekować.  Polecenie szefa zaskoczyło Jaśka. Oszołomienie nie minęło nawet wówczas, gdy pracując już na polu , w głowie układał scenariusz pierwszego spotkania z Baśką. Nie znał jej, ale męski honor zmuszał go do pierwszorzędnego wykonania zadania.

Po skończonej pracy umyty i świeżutki młodzieniec zapukał do domu swojego przełożonego. Władek, tak jak obiecał, wyjechał już do swojej pani. Basia miała trzydzieści pięć lat, intuicyjnie czuła, że jej mąż nie opuszcza jej tylko dla pracy. Po urodzeniu dzieci tkwiła w wiejskim marazmie i uległa Jaśkowi bez większych wysiłków ze strony młodego omłotowego. Chłopak, pomimo młodego wieku, solidnie się nią zajął , zyskując przy okazji wdzięczność Władka, który od tej pory jeździł na Dolinkę kochankę świstać, a Janek ujeżdżał Basię na sianku.

  Pod koniec września postanowił, że pojedzie do Łodzinowa odwiedzić Celinkę. Chciał się pożegnać z dziewczyną, jednak nie dopuszczał myśli, że to ostatnie spotkanie. Ciężko mu było przyznać się do tego, bo wiele o niej myślał i bardzo tęsknił. Targany emocjami wysiadł z autobusu na znajomym przystanku.

- Co ty tu robisz?- warknęła do niego Celina, gdy ujrzała go na rogu sklepu. Zaokrąglony brzuszek opierała na ladzie.

- Przyjechałem zapytać, czy jesteś szczęśliwa ze swoim kawalerem.

- Jego też nie ma w moim życiu- nieco łagodniejszym tonem powiedziała Celinka. Ucieszył ją bardzo widok Janka. Marzyła o spotkaniu z nim i nie raz wyobrażała sobie spotkanie ze swoim ukochanym.

- Sama wybrałaś!- echo jego słów rozległo się po pustym o tej porze dnia sklepie.

- Ja bym cię wolała struć!- nieoczekiwanie nawet dla samej siebie stwierdziła Celina.

- Czym? – zapytał Jasiek. Był zdezorientowany. Nie sądził, że Celinie nadal na nim zależy.

- Denaturatem!

- To dawaj! Jakem winny, to niech mnie szlag trafi!

Kobieta schyliła się i podniosła z najniższej półki trujący napój. Janek chwycił go prawie wyrywając z rąk dziewczyny. Przyłożył do ust i wypił łapczywie. Połknął sporą dawkę płynu, po czym odstawił butelkę na ladę. Stał z rozdziawioną buzią jakby zastygając w martwej pozie, po czym odwrócił się i wypadł gwałtownie zostawiając oniemiałą dziewczynę.

Kiedy wracał znajomą drogą do domu, łzy zalewały mu twarz. Palące wnętrzności chciały wyrwać się na zewnątrz jego ciała. Jasiek nie czuł bólu, ale w nocy długo jeszcze chlipał w poduszkę użalając się nad swoim smutnym losem. Wiedział jedno- życie znowu pokazało mu środkowy palec i perfidnie z niego zakpiło.

Basia, widząc frasunek na twarzy swojego nowego adoratora, postanowiła zadbać o niego. Zabrała go do swojego brata do Zahutowa. Posiedzieli chwilę u niego, a potem wybrali się na dancing do Zagórowa. W niewielkiej restauracji przywitał ich staruszek szatniarz, który zabrawszy marynarkę Janka  i płaszczyk Basi, wręczył im mosiężną tabliczkę z numerem wieszaka. Dziwny uśmieszek pojawił się na jego twarzy. Oj, napatrzył się już w swoim życiu na podobne pary. Niewielka odległość od miasta sprawiała, że do knajpy ściągali kochankowie w nadziei, że nikt nie odkryje ich tajemnic i miejsca schadzek. Osobliwa para weszła do głównej sali, pośrodku której kłębił się tłum ludzi. Na podwyższeniu parkietowej podłogi, na jej samym końcu ujrzeli orkiestrę. Usiedli przy niewielkim stoliku, Janek gestem ręki przywołał kelnerkę. Zamówili piwo i paluszki. Janek miał dryg do tańca i od razu porwał Basię do zabawy. Popijali czerwone wino, snuli się mocno przytuleni na parkiecie, a potem kochali się pod mostem czekając na pociąg o 4.18 do miasta.

Nad ranem wysiedli z pekaesu pod dębinową skałą, ujrzeli zjeżdżający z góry samochód Władka. Popatrzył tylko na żonę, która gramoliła się właśnie do kabiny żuka i Jaśka przetrzymującego drzwi auta. O nic nie pytał. Baska unikając konfrontacji, patrzyła tępo przed siebie. W niedługim czasie byli pod domem. Zanim pasażerowie wysiedli z samochodu, do furtki podbiegła babka, która denerwowała się od ubiegłego wieczora, bo jedno i drugie zostawiło gospodarkę bez opieki na jej głowie i przez to całą noc nie zmrużyła oka. Wyciągnęła gniewnie rękę zwiniętą w pięść do góry.

- A wy kurwiarze! Do domu! Jak wam nie wstyd!- grzmiała głośno    nacierając na oboje małżonków, którzy omijając jak w slalomie babkę, czmychnęli czym prędzej do domu. Janek, nie czekając, aż i jemu oberwie się od babki, uciekł szybko do swojej kanciapy. Jak zbity pies rzucił się na swoje łóżko i wyczerpany zasnął.

 Kiedy omłoty się skończyły, Jasiek wrócił do domu.

- A czemu ty się nie będziesz żenił?- zapytała pewnego dnia matka. Janek nie chodził do żadnej pracy, włóczył się po wsi szukając wrażeń albo snuł się po chałupie bez celu. Często siadał na malutkim zydelku koło kuchni, otwierał drzwiczki pieca, dorzucał parę drewienek i patrzył godzinami na skaczący ogień. Znieruchomiał momentalnie, gdy dotarły wreszcie do niego słowa matki.

- Skąd wiesz? Odwrócił się w jej stronę. Na jego twarzy malowało się zdziwienie.

- Byłam u niej. Nie zostawiaj jej teraz samej. Jedź do niej i daj jej tej to. Podeszła do komody, wyjęła pierścionek z cytrynowym oczkiem i włożyła go do rąk syna.

 

 

II

Listopad na dobre zawładnął Doliną Sanu. Brązowe plamy drzew rozlały się wzdłuż rzeki. Wałęsające się jak bezpańskie psy liście, panoszyły się po okolicy.

Ślub był skromny. Najpierw cywilny w mieście, potem kościelny w Mrzywalinach. A później zaczęło się zwyczajne, szare życie. Młodzi zamieszkali w domu Jaśka. W prezencie ślubnym dostali od matki trzydrzwiową drewnianą szafę. Jan stawał na krawędzi innego wymiaru swojej egzystencji. Miotał się między poszukiwaniami pracy, a nowym dla niego życiem rodzinnym. Starał się być troskliwym, dobrym mężem, chciał być blisko żony, odgadywać jej myśli i pragnienia.

Po jakimś czasie dostał pracę w nafcie, gdzie poznał panią Krysię- kobietę wykształconą, sympatyczną i gotową na życiową przygodę pod tytułem „ Janek”. „ Mógłbym zostać kimś- rozmyślał nieraz- gdybym się z nią związał, ale mam żonę, za chwilę urodzi mi się dziecko. Skoro tak wybrałem, muszę dalej kroczyć tą samą ścieżką. Nie dla mnie manowce przyjemności”- karcił się szybko w myślach.

 Nie zagrzał długo miejsca w zakładzie. Musiał się zwolnić po niedługim czasie, nie zgadzając się na przeniesienie do Przemyśla, gdzie znajdowała się filia nafty. Nie mógł zostawić przecież samej żony, która lada dzień miała rodzić.

Dostał robotę w Zorbo, ale i tam nie pracował długo, zwolnili go w ramach redukcji etatów. Martwił się brakiem zajęcia, gapił się bezmyślnie w telewizor, który kupił na raty. Nowy nabytek stał w kącie , pod obrazem Matki Boskiej, nakryty był koronkowa serwetką i ozdobiony flakonem ze sztucznymi kwiatkami.

Zima nie odpuszczała. Zimny wiatr przeszywający ciało prowadził Janka do miasta, w którym znajdował się powiatowy szpital. Od paru dni był szczęśliwym tatą maleńkiej córeczki. Nie mógł wejść na oddział noworodkowy, ale chciał chociaż przez okno zobaczyć swoje dziewczyny.

Wszystko zaczynało się układać. Zatrudnił się w Dźwigu, zajmował się elektryką maszyn budowlanych. Pracował w nowoczesnej hali przy metalowych mechanizmach wśród plątaniny kabli i przewodów. Zajęty pracą usłyszał dźwięk telefonu. W przeszklonym pomieszczeniu kierownika nie było nikogo, kto mógłby podnieść słuchawkę. Przedłużający się sygnał, wzmocniony drganiami szyb, zaczął irytować mężczyznę.

- Proszę zawołać Staszka- usłyszał kobiecy glos w słuchawce.

- Kierownik pojechał z panią Krysią.

- A gdzie?

- Nie wiem- odpowiedział Janek, odłożył lekceważąco słuchawkę na widełki i wrócił do swojej pracy.

- Gzie jest mój mąż?- rozległ się po jakimś czasie przerażający krzyk po hali. Zdezorientowani robotnicy ujrzeli rozwścieczoną żonę swojego szefa nacierającą na jego biuro. Kierownik, jak na złość w tym samym czasie wrócił ze schadzki z panią Krysią. Janek kątem oka zobaczył kierownika przekraczającego  drzwi. Szarmanckim gestem przepuścił  panią Krysię, a potem zastygł w niemym przerażeniu. Kobiety zmierzyły się wzrokiem, przy czym dało się zauważyć, że pani Krysia nie miała za krzty pokory ani poczucia winy w swoich pięknych oczętach. Tego nie mogła zdzierżyć zdradzona żona i dlatego pierwsza wystartowała do boju. W ruch poszła dermowa torebka zapinana na dużą metalową sprzączkę, która szybko wylądowała na sporych rozmiarów tyłku pani Krysi. Po chwili obie zwarły się i zaczęły tłuc niemiłosiernie po czym popadło.  „ Jak nic, wypieprzą mnie”- pomyślał Janek czując, że to do niego, jako konfidenta, będzie miał pretensje nakryty na zdradzie mąż. Nie mylił się, kierownik, przeprowadziwszy nazajutrz śledztwo szukając mimowolnego zdrajcy swego romansu, wyrzucił go z pracy.

Był maj 1975 roku. Janek po raz kolejny wylądował na bruku. Kasztany zakwitły w sanockim parku i wabiły nie tylko owady do swych dorodnych kwiatów. Nieodpartą chęć napicia się wódki w ich cieniu  poczuł i Jasiek. Rozsiadł się na drewnianej ławeczce i popijał wprost z gwinta swój ulubiony trunek. Nareszcie poczuł się szczęśliwy, a troski i obawy o pracę wyleciały z jego głowy. W pewnej chwili zauważył u stóp parkowej alejki dwóch robotników uwijających się jak w ukropie. W pełnym słońcu zasypywali piasek do betoniarki, która poburkiwała z cicha podłączona do prądu. Janek nie rozumiał, dlaczego obracała się tylko wokół własnej osi, ale nie obniżała się w dół i nie wypluwała na zewnątrz zrobionej przez siebie malty. Przyjrzał się bliżej pracującym panom i rozpoznał w nich krajanów z Zielonej Doliny. Rozbawił go widok bałaganu i wrzucających pokracznie piasek 2 metry do góry. Nie zawsze udawało im się wcelować do środka maszyny pełne szufle i wkoło leżało pełno żółtych kupek.

- Co wy chłopy! Do reszty zdurnieli?- poderwał się na równe nogi i zbiegł na plac budowy.

- Przecież nie da się tego naprawić.- stwierdzili z rozbrajającą szczerością. Janek ciężko westchnął, podszedł do betoniarki, odchylił pokrywę silnika i zajrzał do środka. Od razu zauważył, że styki są zaśniedziałe. Przeczyścił je i na nowo połączył. Cała naprawa zajęła mu 15 minut. Zdzisiek, zobaczywszy opadający bęben maszyny, uniósł brwi do góry i otworzył buzie ze zdziwienia.

- O kurcze, jakżeś ty to zrobił? Poczekaj chwilę, musimy to opić- Zdzisiek nie odstawał od wszystkich, którzy dbali o wspólne dobro ojczyzny i wierzyli w propagandę sukcesu, ale nie zapominali o tradycji picia przy każdej okazji. Cisnął z rozmachem łopatę przewracając przy okazji sito oparte jedną nogą o piasek i prawie biegiem rzucił się do pobliskiego peezesu.  Gdy wrócił z żytniówką, stare deski były już rozłożone wokół betoniarki. Usiedli wokół niej, a Zdzisiek rozlał wódkę do musztardówek. Sielski nastrój biesiady zakłócił kierownik, który nagle pojawił się na placu budowy.

- Co to za pijaństwo!?- Wrzasnął rozsierdzony widokiem obiboków.

Zdzich poderwał się na równe nogi.

- Ale panie kierowniku, jesteśmy z jednej wsi, on naprawił betoniarkę.

Pan Dolek- postawny, szpakowaty mężczyzna z podłużnymi bokobrodami na twarzy, był przekonany, że jego podwładny szuka mętnego sposobu tłumaczenia. Tak naprawdę nie obawiali się gniewu swojego szefa. Wiedzieli, że to swój chłop i nic im nie zrobi.

Kierownik wydął wargi, wypuścił głęboki strumień powietrza z płuc i spokojnym głosem zapytał:

- Jak jesteś taki mądry, to może jeszcze za mnie bezetki zrobisz? Wiesz, co to jest?

- Wiem- pewnie odparł Jasiek, nie dając po sobie poznać, że nie ma o tym zielonego pojęcia.

- To zrób!

- Czemu nie! Mogę zrobić to zaraz- nie bał się wyzwania, może dlatego, że lekko szumiało mu w głowie. Wstał, pożegnał się z chłopakami i poszedł za kierownikiem do biura. Siedziba zakładu remontowego mieściła się w starej, przedwojennej kamienicy. Pomieszczenia biurowe znajdowały się w suterenach. Zeszli po wąskich schodkach prowadzących wprost z ulicy do ciemnego pomieszczenia. Zapach stęchlizny uderzył w nozdrza z ogromną siłą, gdy otwierali drzwi dawnej piwnicy. Fala ciemności dotarła do Janka. Stanął niepewnie i czekał, aż kierownik zapali światło. Bezetki leżały równiutko poukładane na stole.

- Ile mam czasu?- Jasiek zgarnął je jednym ruchem.

- Za trzy dni musze je oddać- krótko stwierdził kierownik.

Choć nie wiedział za bardzo, jak się za to zabrać, Janek ani chwili nie zwątpił w wykonanie zadania. Prawie biegł do domu, bo nie mógł się doczekać, aż zabierze się do pracy. Poczuł się ważny, doceniony i nie chciał zawieść niczyjego zaufania.

- Co robisz? pytała Celinka zaglądając przez ramię zatopionego w pracy męża. Trzymała na ręku oślinione niemowlę, krzątała się przy obiedzie i co chwilę dawała je babce do potrzymania. Janek w mig ogarnął  obmiary według kategorii robót, wyszczególnienie wszystkich czynności pracownika, zaczął żmudne obliczenia i zadania.

- Powiedź pan, kim pan jest? Kierownik nawet nie ukrywał zdziwienia, gdy Janek stawiał przed nim rząd wypełnionych druczków.

- Dlaczego pan odszedł z Dźwigu? Pewnie coś musiałeś chłopie kombinować? – dociekał pan Dolek patrząc z zainteresowaniem na mężczyznę stojącego przed nim. Janek nie krył zadowolenia. Po tym, jak się ożenił nabrał ciała, ubyło mu parę włosów, a brzuch wydawał się nieco większy.

- Zwolnili mnie, ja lubię powiedzieć, co myślę. Szwindel to ja kocham, ale oni nie chcieli mnie zrozumieć. Polska, to kto jest?- my wszyscy- czyli całe dobro narodowe jest nasze. Szlag mnie trafia, jak ja swoja część biorę. Jak jest moje, to nie kradnę przecież. Moja morda im się nie podobała, znienawidzili mnie, bo powiedziałem im, że nie umieją kraść- kontynuował zdawać by się mogło z logiczną konsekwencją swoje rozważanie.

- No dobrze, panie, a nie przyszedłby pan do nas do pracy?

- Ale oni dali mi już wypowiedzenie, ale z zadowoleniem przyjąłbym pana ofertę.

- Ja załatwię panu przeniesienie. Proszę się nie martwić. Mam swoje sposoby.

Kierownik Dolek, tak jak obiecał, oczywiście za pomocą przysłowiowej flaszki załatwił przeniesienie od ręki.

Jasiek został więc majstrem w Zakładzie Usług Budowlanych i nadzorował trzy budowy przywożąc materiały i naprawiając sprzęt.

Janek został więc majstrem w Zakładzie Usług Budowlanych i nadzorował dwie budowy przywożąc materiały i naprawiając sprzęt. Tak naprawdę pilnował czterech, bo kierownik miał w Rzeszowie kochankę w kadrach, często do niej jeździł i zrzucał na niego swoje obowiązki. Z szybkością światła Jasiek nawiązał dobre relacje z więźniami pracującymi na placu robót i pilnującymi ich klawiszami. Szczególnie upodobał sobie Pieczyńskiego, surowego i bezwzględnego stróża więziennego, który sławę zyskał jako „ arcyskurczysyn”. Wszyscy się go bali , a Janek szedł do niego  jak do rodzonego brata. Tak razem chlali, że dyrektor dowiedziawszy się o tym, zabrał im wszystkim premię.

- Panu się wydaje,  że to jest wszystko takie proste. Do kryminału trzeba pójść i ugadać wszystko- tłumaczył mu Janek wezwany na poważną rozmowę do biura.

- Wystarczy, jak im dasz żryć, pić nie muszą! – grzmiał waląc pięścią w drewniany blat biurka.

-Nie, ja muszę zdobyć ich zaufanie, tylko tak zdobędę fachowców. - oponował stanowczo Jasiek. Kierownik był nieprzejednany. Nie rozumiał filozofii życiowej swojego podwładnego.

Sam nie był święty, zdarzało się, że napił się w pracy, ale starał się choć o pozory dyscypliny wśród załogi.

Janek buntował się wewnętrznie, był zły, ale nie okazywał emocji. Ukrył je głęboko za fasadą milczenia.   „ Poczekaj , matole- myślał opuszczając biuro- ja ci jeszcze pokażę, jak się żyje z ludźmi.

Niedługo kierownik przekonał się o tym , że Jasiek ma rację. Zobaczył na własne oczy, jak więźniowie położyli ładnie płytki. Były to pozaklasowe, najgorsze, jakie mogły być na posadzkę w łazience, a na podłodze , wzorowo poukładane, nie różniły się niczym od tych najlepszych. Zadowolony Jasiek uśmiechał się pod nosem na widok niewyraźnej miny kierownika przyglądającego się lśniącym nowością pomieszczeniom szmaciarni. Był to olbrzymi budynek z przestronnymi halami, na których stały rozłożyste prasy do zgniatania starych łachmanów, które zwożono tu z całego miasta.   

Więźniowie, skazani za niewielkie wykroczenia szanowali Janka za ludzkie, normalne traktowanie. Wiedzieli, że mogą liczyć na jego wsparcie w nieomal każdej życiowej sprawie. Zapewniał im nie tylko dobre jedzenie i picie, ale dbał o inne, ale bardzo ważne potrzeby.

U stóp grodu stała owiana złą reputacją knajpa o wdzięcznej nazwie Flisak. W niej to zapoznał Jan panią lekkich obyczajów o wdzięcznym imieniu Nineczka, która  lubiła mężczyzn i wódkę.  Zabrał ją do szmaciarni, ulokował na półpiętrze w oddzielonym od hali magazynie, przyprowadził więźniów i zamknął pomieszczenie na kłódkę.

Niespodziewanie w zakładzie pojawiła się grupa wypadowa uzbrojonych w prawie metrowe pały kontrolerów więźniów. Janek tylko na chwilę stracił pewność siebie. Jego kreatywny i szybko myślący umysł już startował do szukania rozwiązania wyjścia z groźnej sytuacji. Zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Za brak nadzoru nad więźniami groziła mu nie tylko utrata pracy. Rewizorzy, bez zbędnych wyjaśnień, zapytali o skazanych.

- Gdzie są i kto ich pilnuje? Mieli groźnie miny na nieruchomych twarzach i Janek wiedział, że nie będą słuchać ceregieli. Ich ograniczone mózgi nastawione były tylko do zadawania prostych pytań i krótkich, twierdzących lub zaprzeczających odpowiedzi. Janek zaczął szybko tłumaczyć:

- Ja pilnuję tu- wskazał  ręką na paru szarych robotników, a wiadra z betonową zaprawą i rozłożonymi płytkami zdawały się potwierdzać zapewnieniom Janka.    

- Resztę zamknąłem w magazynie na półpiętrze. Jego głos był pewny i zdecydowany. Patrzył śmiało w oczy dowódcy grupy. „ Już zmoczyłem dupę”- myślał przerażony wizją wpadki. Nie tracił jednak zimnej krwi.

- Pokaż pyska jeden z drugim, że jesteście tam! – krzyknął w stronę magazynowego okna.

Jankowi wydawało się, że czas się zatrzymał. Czuł kołatanie serca i mocny uścisk w gardle. Po chwili aresztanci jeden po drugim wystawiali głowę panom rewizorom i głośno, jak uczniowie odczytywani na początku lekcji, odpowiadali „jestem”. Stojącym u podnóża schodów stróżom więziennym to wystarczyło. Po krótkim „ do widzenia” odeszli w stronę wyjścia.

- Bida minęła- odetchnął z ulgą i wrócił do swojej pracy.

Dobry pieniądz dostał Jasiek za wybudowanie szmaciarni, bo, niesiony chyba socjalistycznym tchnieniem pracy na akord i ponad miarę, skończył budowę miesiąc przed terminem. Gdy nowe budynki na dobre wtopiły się w miejski krajobraz Sanoka,  dostał ofertę pracy do magazynu bazy PTHW, którego siedziba mieściła się na Dąbrówce. Znał doskonale to miejsce, bo nadzorował pracami przy budowie tego zakładu.

Był 1978 rok. Po mieście snuli się szczęśliwcy z koralami związanymi z papieru toaletowego, w sklepach, oprócz kolejek znudzonych ludzi, można było zobaczyć tylko poustawiany w równych rzędach ocet. Janek cieszył się już czwórką dzieci. Spoważniał, ale dalej miał ten sam błysk w oczach, co dawniej.

Praca w magazynie wymagała sprytu i nieustannej uwagi, bo czasy były takie, że lepiej było mieć manko, niż wykazywać nadwyżki. W królestwie Janka, które mieściło się w lśniącym nowością czyściutkim budynku, najwięcej miejsca, oprócz części samochodowych, zajmował olej Selektor w 50-cio litrowych metalowych puszkach. Nowi właściciele najbardziej popularnych aut w tym czasie musieli dodawać go do paliwa. Niestety, był on dostępny tylko za talony, a żarłoczne skody olej zużywały w ogromnych ilościach. Nie wiadomo jak i od kogo dowiedzieli się, że Jasiek załatwi każdą ilość tego mazidła. Dwóch Staszków- jeden kierownik rozlewni wód, drugi piekarni stawiło się pod wrota magazynu.

- Pan ma Selektor, ja nowe auto , co waruje, to kosztuje, potrzebuję na dwie wymiany- bez owijania w bawełnę powiedział ten od wód.

- Ile litrów ci potrzeba?

- Muszę mieć 5 co najmniej.

- Masz 10.

- Co ja za to winien?

- U ciebie oleju w aucie nie zabraknie, a ja mam czworo dzieci. Trzy sześćdziesiąt za oranżadę będę płacił? Ty dostaniesz olej, jak moje dzieci będą miały co pić. Od tego czasu pociechy Janka miały cotygodniową dostawę kolorowej wody stając się obiektem zazdrości swoich przyjaciół.

To nie była jedyna zamiana za olej. Drugi Staszek- właściciel piekarni i … skody, przywoził do Zielonej Doliny świeże bułki dla całej rodziny.

Pewnej nocy, Maniu Marcinik ściągał ropę z beczki przelewając ją do kanistra. Janek sprzedawał na lewo paliwo dla taksówkarzy, a Maniu zabierał je dla swojego samochodu. Nie zauważył namiotów, które stały za potokiem. Nie wiedział biedulek, że właśnie obok odbywały się próbne manewry samoobrony. Była to formacja cywilów szkolonych na wzór prawdziwych stróżów prawa. Jak przystało na prawdziwych służbistów, zaraz zawiadomili milicję, że ktoś kradnie paliwo. Niebieską nyską przyjechał słynący z surowości milicjant Litwin. Do bazy ściągnięto też Jaśka i dyrektora. Pan Rachwalski spoglądał przerażony na swoich pracowników , których właśnie przesłuchiwał przedstawiciel prawa. Wiedział o szwindlach swoich pracowników, ale nic nie robił, bo w papierach zawsze wszystko się zgadzało. Zresztą, sam  nie był święty, bo w garażu stała pachnąca jeszcze nowością … skoda i też musiał coś do niej lać. – I jak będzie panie Janku? Co z nim? Siedzieli w małym pokoju, centralnie nad nimi wisiała metalowa tabliczka z napisem „ Alkohol szkodzi zdrowiu”

- Panie dyrektorze, niech to szlag trafi, jaki ten naród jest dzisiaj niewierny. Mówię im, że nie mam czym wieść tej beczki, bo nie chcą mi dać nowego oleju na składu- stacji, dopóki nie odwiozę im tego starego- głos Janka był jak zwykle gruby i donośny.

Stary Litwin zmarszczył surowo brwi, podrapał się po głowie, a po chwili oznajmił , że pomoże wtoczyć beczkę na żuka. Kierowca otworzył  buzię ze zdziwienia.

- Żeby Litwin, najgorszy sk..yn  pomagał ci kraść! Tego jeszcze nie było!- wystawiał równe rzędy zębów między głośnymi salwami śmiechu rozbrzmiewającymi w kabinie samochodu, gdy zawieźli beczkę na składnice maszyn.

Szwindle, których kreatorem i głównym reżyserem był Jasiek, trwały do 1881 roku. Został gwałtownie i brutalnie sprowadzony na ziemię dzięki Antkowi Florko, który ciągle chodził za nim i prosił o załatwienie pracy.

- Jak chcesz, to ja go przyjmę, ale zobaczysz, że on do trzech miesięcy ciebie stąd wypieprzy. Znam go, to kawał ch…a- tłumaczył mu dyrektor bazy.

Głuchy na tłumaczenia przełożonego Janek, jak zawsze ufny i wierzący ludziom, zgodził się, żeby Antek został jego pracownikiem. Niestety, ciemna strona jego natury odezwała się bardzo szybko.

- Janek chce podpalić zakład. Sam mi o tym mówił- zjawiał się w gabinecie dyrektora i donosił na swego kolegę. Strachliwy o swój stołek dyrektor w obawie o reakcję „ góry” na lekceważenie donosów i pogróżek swoich podwładnych, wezwał Jaśka.

- Co ja ci teraz pomogę? Ostrzegałem cię, żebyś go nie przyjmował.

Janek nie załamywał się. Poszedł do Jurowic do pracy w ekipie budowlanej. Celinka mamrotała trochę pod nosem, bo nie była zadowolona z tego, że mąż zamienił dobrą robotę na byle jaką. Dzieci rosły, potrzebowały ubrań, butów i jedzenia. Akurat przez Polskę przetaczała się fala prywatyzacji i takie zakłady rolne, jak w Jurowicach, popadały w ruinę. Wizja pól leżących w odłogu spłynęła na otumanionych pracowników, którzy nie przeczuwali, że koniec ich świata nadchodzi szybko. W pobliskim mieście po ulicach snuli się szczęśliwcy z koralikami papieru toaletowego, w sklepach, oprócz kolejek można było zobaczyć na półkach ocet. Na dodatek drastycznie podrożało paliwo i tylko echo biegało po potężnych zbiornikach na paliwo potrzebne do jesiennej orki. Na próżno jurowieckie pola czekały na pomoc obrastając zielonym zielskiem. Krowy, stłoczone w swoich podłużnych,  domach, porykiwały z cicha, jakby bały się, że na drugi rok może zabraknąć dla nich jedzenia.

Janek nie mógł spokojnie na to patrzeć.

- Dajcie mi na żuka worek mieszanki! Krzyknął jak zwykle głośno i doniośle do krzątających się bez celu ludzi.

- Mam dla ciebie porządną pasze dla twoich kurczaków- bez ceremonii powiedział do Fredzia, właściciela wcale nie małej zagrody domowego ptactwa.

- Noooo- przeciągając samogłoski zwrócił się do swojego dawno niewidzianego kolegi- Jasiek, a co ty za to chcesz?

Zapytany uśmiechnął się zadowolony.

- No to słuchaj… Jeszcze w tym samym dniu do Jurowic zajechała cysterna z paliwem.

Prezes Witkiewicz wybiegł  ze swojej kanciapy.

- Jakeś to załatwił?- zbliżył się do zbiornika z paliwem i dotykał lśniącej powłoki auta sprawdzając, czy to aby nie złuda.

- To nie ja, to ten worek paszy- uśmiech zadowolenia nie znikał z twarzy Jaśka.

Kierownikiem produkcji został po pół roku. O swoim prezesie Witkiewiczu mówił, że jest nieudolnym dziadem, bo nie interesował się ani zakładem ani ludźmi. Ceniący ład i porządek Jasiu miał go pomału dosyć.

Rozmyślał o swoim wuju Staszku, któremu błyskotliwą karierę przerwał wylew. Pracując w partyjnym komitecie wiodło mu się całkiem nieźle, a teraz musiał żyć z żona i synami ze skromnej renty.

- Zostań prezesem eskaeru, ja ci pomogę- namawiał go pewnej niedzieli.  Siedzieli przy okrągłym stole w gościnnym pokoju i popijali flaszeczkę . Stryjostwo mieszkało w nowo wybudowanym bloku obok zakładów mięsnych.

- Kto mnie tam przyjmie?- wujek nie miał wątpliwości, że nikt nie będzie się nad nim litował.

- Ja tam jestem bogiem i władcą i coś wymyślę- bez cienia skromności odpowiedział Jasiek.

Na drugi dzień zjawił się w biurze prezesa.

- Szukaj se człowieku pracy! Tak dłużej być nie może!- wykrzyczał zaskoczonemu szefowi. Przecież wszyscy się męczymy- tłumaczył już nieco spokojniej siadając na krześle stojącym naprzeciwko biurka.

W pokoju zrobiło się bardzo cicho.

- Wiesz co? Masz rację. Żona też kazała mi szukasz innego zajęcia. Przełożony wlepił wzrok w Jaśka, który oparł buńczucznie ręce na biurku i patrzył odważnie w niego. Chyba podświadomie się nawet cieszył, bo sam miał dosyć tego miejsca.

Niedługo po jego odejściu, nowym prezesem został wujek Staszek, a Janek nabrał wiatru w żagle. Nawiązał dobre układy z szefem transportu w zakładach mięsnych. Znajdowały się one u podnóża miasta i zasmradzały całą okolicę wonią zabijanych świń. Tu załatwił opony do samochodów, w zakładzie miejskim części do traktorów. Każde spotkanie nie mogło obyć się bez gorzelnianki. Kółko rolnicze powoli dźwigało się z upadku. Wysoki, dorodny rzepak przegonił z pola zielsko i prężył się w promieniach lipcowego słońca. Jednak niestłumiona zawiść wypełzła z tępych dusz traktorzystów, których Janek zwolnił za złą pracę. Lubił przecież wszystkich ludzi, chciał z nimi dobrze żyć, ale nie cierpiał bylejakości. Poszedł donos do związku spółdzielców, że Jasiek robi szwindle i zatrudnia do pracy dzieci płacąc im dobre pieniądze, a swoim kierowcom grosze. Na dodatek jedna przyczepa rzepaku co roku jedzie zamiast na skup, to do Zielonej Doliny do jego domu. Nie za bardzo przejmował się tym anonimem. Miał to gdzieś, bo wszystkie dokumenty były w porządku.

- Pan pozwoli z nami- panowie w długich płaszczach stanęli w drzwiach biura Jaśka. Domyślił się, że to lustracja z Rzeszowa, która przyjechała go sprawdzać.

- Gadajcie, co chcecie, idźcie do księgowej, tam jest areał, posprawdzajcie sobie i pomierzcie sami. Ja mam żniwa. – zamknął, może nieco za głośno drzwi, i wyszedł z pokoju.

Uzbrojeni w taśmy miernicze pół dnia spędzili panowie w długich płaszczach na analizę obszarów rolnych. Drobne nasiona rzepaku ślizgały się między palcami Jaśka, gdy zanurzał rękę w wypełnionej przyczepie. Długo czekał na zbiór, jednak dobrze wyczuł, że to odpowiedni moment.    Łuszczyny rzepaku łatwo pękają i straty wynikłe wskutek osypywania się nasion mogły być duże.

- Wyszło nam, że uzyskał pan największy zbiór w przeliczeniu na hektar, ale musimy wyjaśnić jeszcze pozostałe zarzuty.- ich twarze nie zdradzały oznak zmęczenia. Pili herbatę, którą zrobiła im księgowa. Najstarszy z nich, łysiejący i ledwo mieszczący się na krześle, głośno mieszał cukier w szklance.

- Dlaczego sprzedał pan gołębiarzom jedną tonę rzepaku?- nieco zbyt zjadliwym tonem zapytał wycieńczonego pracą Janka.

- Ja się nie znam za dobrze na gołębiach, ale proszę się nie ośmieszać, przecież te ptaki nie jedzą rzepaku!- gromkim głosem odparł mężczyźnie . Owszem, dałem im poślad i byłem im za to jeszcze wdzięczny, bo nie musiałem tego chwasta wyrzucać.

- Proszę się nie denerwować, my tylko musimy to wyjaśnić- zaczęli uspokajać Jaśka jeden przez drugiego.

- Jak z traktorzystami? Przecież pan zatrudniał dziecko.- łysy przeciągnął się na krześle i ziewnął szeroko odsłaniając resztki zębów.

 Janek parsknął ironicznym śmiechem. Domyślał się, że to jego traktorzyści, których zwolnił są autorami doniesienia i był przygotowany na to pytanie. Rzeczywiście do eskaeru przychodziło młode chłopczysko, aby sobie trochę zarobić. Bez mrugnięcia oka wypalił do kontrolerów:

- On jest członkiem rodziny spółdzielca, więc mogłem go zatrudnić. Chłopak więcej zorał w jeden dzień, niż ci dwóch razem wzięci przez tydzień. Chodźcie ze mną, coś wam pokażę.

Ciężko podnieśli się z siedzenia.  Wyszli na podwórko. Świeży zapach wieczoru mile przebudził ich rozleniwione ciała. Janek zaczął kreślić ręką w powietrzu pokazując im kawałek pola zaoranego przez nich jeszcze jesienią i leżącego po drugiej stronie drogi ogromny, dwa razy większy obszar przygotowany przez chłopaka. Teraz stały tam kikuty rzepaku, którego nie chciała pokosówka.

- Przywieś Sawicki Dolusia- krzyknął do stojącego obok kolegi. Po chwili stanął wystraszony chłopczysko naprzeciwko nich z rozdziawioną gębą.

- Ja nic nie będę gadał, wy pytajcie jak było. Upał i zmęczenia dawał się wszystkim we znaki. Krople potu pojawiły się na ogorzałej twarzy Jasia.

Chłopczysko potwierdziło, że zorał trzy razy więcej niż traktorzyści.  Pokiwali panowie głową i pojechali do domu. Z wojewódzkiego związku rolniczego Jan dostał dyplom za wybitne osiągnięcia w produkcji rzepaku, ale nie chciał być dłużej w tym miejscu.

- Wujek, masz tych wszystkich dziadów, których zresztą sam sobie tu ściągnąłeś. Jam się urzędnikiem nie urodził. Łzy napłynęły mu do oczy, gdy patrzył na swoje piękne gospodarstwo, które zostawiał. Przeczuwał , że jego wysiłek za chwilę zostanie zmarnowany, bo nikt nie związał się tak emocjonalnie z zakładem, jak on. Praca kolektywna, gdzie nikt za nic nie odpowiadał była nie dla niego.

Poszedł do pracy w szkole w Zielonej Dolinie. Napełniał potężne brzuchy kaflowych  pieców czarnymi bryłami skoro świt już od połowy września. Wcześniej, zanim zadźwięczał pierwszy dzwonek, węgiel jechał do szkoły, do domu dyrektorki i do Janka. Ale on przynajmniej płacił, a pani najważniejsza w szkole- nie. Tylko dwa lata trwała przygoda ze szkołą. Zakończyła się szybko, bo dyrektorka nie odnowiła z nim umowy. Janek podejrzewał, że to nie jego paskudna gęba była powodem. Może za dużo wiedział o jej nie zawsze jasnych życiowych i zawodowych epizodach? Nie rozpaczał za bardzo, bo była to tylko sezonowa praca. Miał swoje pole do utrzymania, w domu inwentarz. Przez lato zakładał centralne ogrzewania ze swoim szwagrem w prywatnych domach, a na jesień poszedł do zakładu miejskiego. Kierownik patrzył z początku dziwnie na Janka. Zastanawiał się, dlaczego chce pracować w takim miejscu.

- Tu u nas sama chołota, bo kto do śmieci szedł? Nie masz lepszej pracy? Ty? Szef produkcji!? Nie wytrzymał któregoś dnia i zawołał go do swojego biura, które znajdowało się w podłużnym murowanym budynku razem z warsztatem mechanicznym i magazynem.

- Panie, ja się urzędnikiem nie urodził, noc przygnała, noc wygnała- Jak zwykle z rozbrajającą szczerością odpowiedział Jasiek.

Bezceremonialność Janka spodobała się kierownikowi, ale przez pól roku chodził blisko niego i wąchał, czy nie zdradzi go zapach alkoholu. Bariera nieufności została przełamana po pół roku, jak Jasio sprzedał świnię, którą zawiózł do Czerteża służbowym samochodem  i kupił na to konto flaszkę wódki.

 Chociaż pracował w instytucji zajmującej się oczyszczaniem miasta, ze śmieciami nie miał nic wspólnego. O 6.15 autobus zawoził go do pracy,  popodbijał kwity, a o 8.20 już był z powrotem w domu. Chlubą przedsiębiorstwa były jasnopomarańczowe ogromne, nowoczesne śmieciarki, które bez trudu można było dostrzec zaparkowane na środku placu.  Chociaż nie były stare, co jakiś czas się psuły. Nie uszło to uwagi Jaśka.

-Wie pan co, panie kierowniku?- nie wytrzymał w końcu i przyszedł do swojego szefa zniecierpliwiony ciągłą wymianą reduktorów w autach.

- A co tam?- Poznali się już dobrze i często spotykali po robocie w Sylwii na wódce. Byli na ty, ale Jasiek szanował go na tyle, że w pracy zachowywali relacje służbowe.

- Jeżdżę po rejonach, tam jest kupa desek i żelastwa. Zamiast to odłożyć na bok, te nasze żuliki napychają to wszystko do środka , łamią i niszczą części maszyny. Niedługo dojdzie do tego, że obaj będziemy nosić wory na wysypisko. Wezmę kontener, najpierw wysprzątam z tych większych odpadów całe miasto, a potem mogą ładować pozostałe.

Ubrał elegancki garnitur i obszedł wszystkie sanockie spółdzielnie mieszkaniowe. Nastraszył prezesów, których zresztą dobrze znał, kontrolami z Rzeszowa. Przestrzegł, że muszą nakłonić lokatorów, aby wyrzucali odpady budowlane do specjalnego kontenera ustawionego obok śmietników. Siła argumentów ekipy spółdzielców na mieszkańców była tak duża, że po dwóch tygodniach Jasiu pozwoził stare deski do spalenia dla swojego kolegi mieszkającego w centrum miasta, a żelastwo na złom. Porządnie to rozliczył rozkładając całą sumę na osiem kwitów, a za zarobione pieniądze kupił dwadzieścia flaszek wódki. Szesnaście od razu wypili ze swoimi kompanami w domu w Zielonej Dolinie. Kiedy wyleczył kaca, zjawił się u swojego kierownika.

- Porządek zrobiony, czysto jest, a to dla pana. Wyciągnął z czarnej skajowej torby cztery butelki i postawił na biurku. Energicznym ruchem podwinął rękawy elastycznej koszuli.  

- Beatka! Rób herbatę!- krzyknął zadowolony do swojej sekretarki kierownik.

I znów był powód do świętowania, bez względu na to, czy było to w godzinach pracy, czy nie.

 

II

 

Na przełomie wieków, gdy Janek już był dziadkiem, organizm, który niejedno przeszedł w swoim życiu, odmówił posłuszeństwa. Na początku bagatelizował objawy. Owszem, kłuło go w boku, ale jak popił, przestawało. Wkrótce znalazł się w szpitalu.

- To już koniec, ma pan płuca całe w wodzie- Zawyrokowali lekarze, nie pozostawiając krzty nadziei. Nawet nie położyli go na sali, tylko na korytarzu. Pacjent, który przechadzał się po szpitalnym korytarzu i zainteresował się stanem Janka, tchnął pesymizmem:

- Jak pan ma wodę w płucach, to już pana nie wyleczą.

Na przekór wszystkim Janek po paru godzinach i nafaszerowaniu się lekami przypisanymi przez lekarzy przestał kaszleć, poczuł się dużo lepiej. Oszołomieni lekarze nie mogli uwierzyć w cudowne ozdrowienie pacjenta, który już dawno ich zdaniem powinien nie żyć. Znalazło się nawet łóżko w sali dla niego.

- Czuję się idealnie, po jaka cholerę ja tu będę siedzieć?- niecierpliwie dopytywał się lekarzy.

-Musimy ściągnąć panu wodę z płuc- zawyrokowała komisja zebrana w trybie pilnym przy tak osobliwym pacjencie.

- Panowie medycy, ja się na to nie zgadzam. Proszę mnie leczyć lekami.

W pięć dni przeszedł terapię, zahaczył o zapaść, która przydarzyła mu się po podaniu leków, na które, jak się okazało później, był uczulony i po trzech tygodniach wyszedł ze szpitala.

Wiedział, że w zakładzie zaczęła się restrukturyzacja i widmo fali zwolnień gnębiło ludzi.

- Nie nadajesz się do pracy- powiedziała mu lekarka w przychodni. Życie na chwilę zwolniło.

 Znowu po cichu zaczął zakładać centralne ze swoim szwagrem, a po pracy zajął się hodowlą świń, które kupił ze zlikwidowanego kołchozu. Dzieci pomału rozchodziły się na swoje, po śmierci brata i ojca musiał zająć się gospodarką i mamą, której już brakowało sił.

Po weselu ostatniego syna Celinka zadecydowała o wyjeździe do Włoch.

- Jak ty pojedziesz? Języka nie znasz!- Janek obawiał się, że sobie nie poradzi za granicą.

- Tyle ludzi jedzie, to i ja pojadę. Wyjechała z bratem do Neapolu i podzieliła się losem emigrantów zarobkowych rozlewających się jak fala na Zachodnią Europę. Często dzwoniła, ale jak przyjeżdżała do domu, to w ręku już trzymała bilet powrotny. Po czterech latach znalazła pracę w Rzymie. Dobrze zarabiała i zaprosiła Jaśka do siebie.

Ledwo rozpoznał ją w tłumie oczkujących na dworcu autobusowym. Przyzwyczaił się do jej maminego wyglądu, a tu proszę! Włosy rozpuszczone, obcisła sukienka do kolan i ta ledwo dostrzegalna, subtelna zmiana wyrazu twarzy. Wyciągnął szeroko ręce do powitania i podszedł blisko, aby objąć swoją żonę. Odsunęła się gwałtownie i chłodno musnęła go w policzek. Wiekowe małżeństwo, mieszkające na obrzeżach Rzymu, którym się opiekowała, przyjęło Jaśka życzliwie i od razu polubiło. Więcej czasu spędzał z dziadkiem Marcello niż z żoną. Starszy pan w staromodnym ubraniu był już od dawna na emeryturze i dopóki się nie rozchorował i pogotowie nie zabrało go do szpitala, zwiedzał z Jankiem miasto i okoliczne knajpy. Kiedy babka została sama, Janek przesiadywał w swoim pokoju, a Celinka zajmowała się nią nawet w nocy. Do męża nie zaglądała. „ Nic tu po mnie, ja tu jestem intruzem” – pomyślał z żalem, spakował walizki i wrócił do domu. Gapił się bezmyślnie w uciekający krajobraz za autobusową szybą i zastanawiał się, czy uczucie w jego małżeństwie wyblakło jak czarna koszula suszona w promieniach lipcowego słońca.

Czekał na nią do świąt. Na Sylwestra rzuciła mu zdawkowe „ wszystkiego najlepszego” i pojechała z powrotem do Włoch. Już wiedział, że granitowy fundament jego małżeństwa zaczął się kruszyć.

Do sierpnia telefon od Celinki milczał. „ Pewno pojechali w góry”- próbował ją tłumaczyć, wiedział , że jej pracodawcy, jak większość bogatych rzymian, wyjeżdżali z miasto, jak tylko nastawały upały.

- Ja się w rodzinne sprawy nie mieszam- krótko oświadczyła Kasia, koleżanka Celinki, która miała z nią cały czas kontakt. Jak w amoku, tknięty na dobre niepokojem, zaczął wydzwaniać do znajomych , którzy mieszkali w Rzymie.

- Wiesz co? Ty mi kiedyś pomogłeś, ja tracę koleżankę! Dam ci numer do niej- usłyszał w końcu dopiero po dwóch tygodniach bezskutecznych poszukiwań upragniony numer. Martwił się o nią tak po ludzku, nie wiedział przecież, co się z nią dzieje. Pierwszy raz przeczuwał, że stało się coś złego.

- Skąd masz numer?- rzuciła z gniewem Celina- Ja sobie życie ułożyłam, ułóż sobie i ty!

Wstrząśnięty do głębi wybiegł z domu, wpadł do stajni, porwał powróz i wybiegł na ślepo. Po chwili ocknął się i zauważył , że jest nad rzeką. „ Przecież nie będę się wieszał na trzeźwo”- oprzytomniawszy już na dobre zawrócił w stronę kościoła, wspiął się po stromych schodach na górę i skręcił na lewo do sklepu, który mieścił się w piętrowym domu rodzinnym właścicielki. Kiedy i ją dogoniło widmo prywatyzacji i przekształceń zakładów pracy i w niedługim czasie znalazła się na bruku, nie załamała się , tylko otworzyła maleńką placówkę handlową w piwnicy swojego domu. Pani Bożenka był dobrą znajomą Jaśka. Po dwóch półlitrówkach rozwiązał mu się język.

- Jak ten powróz użyjesz, ja cię będę na kawałki pocinać. Jesteś wolny? Nie czujesz się winny? To znajdź se babę!

Uspokojony i pokrzepiony słowem swojej znajomej wrócił Jasiu nieco spokojniejszy do domu. Ale dla pewności, że nie zrobi sobie nic złego, wysłała babina jeszcze swojego męża na noc do niego, aby go przypilnował.

Na drugi dzień Janek wstał z bólem głowy. Plamy światła mieszały się  na podłodze z plamami cienia. Zbysiu siedział przy stole i pisał coś na kartce papieru.

- To jest ogłoszenie do gazety o porzuconym panu, czyli o tobie. Bożena kazała napisać. Wyślę je jeszcze dziś.

- A róbcie se jak chcecie!- jak zwykle bez manifestowania swojego sprzeciwu krótko zakończył swój problem Jasiu. Frasunek i tortura, które go wczoraj tak bardzo zmęczyły, odeszły w niepamięć. Położył się do łóżka i uspokojony, zasnął znowu.

Po paru dniach zadzwoniła kobieta o miłym głosie, przedstawiła się i zaprosiła Jasia na spotkanie do Rzeszowa. Zabrał wiązkę kwiatów i pojechał. Wszedł niepewnie do restauracji, w której miało odbyć się pierwsze zapoznanie. „ O Jezu! Prawie jak baba- jaga!”- przeraził się ujrzawszy starszą panią z licznymi krostami na twarzy.

- Dzień dobry, niech pan nie ucieka, ja jeszcze tylko dwa tygodnie będę tak wyglądała. Jestem Jolka.

- Janek - nie stracił zimnej krwi, a w duchu pomyślał: „ A niech będzie jak baba- jaga, byle mnie w h.. a nie robiła”. Wypili kawę, chwilę pogawędzili, a na koniec Jola zaprosiła go do siebie do domu na weekend.

Dzieciom powiedział, że jedzie do sanatorium, zabrał kapusty kiszonej i grzybów i pojechał do nowej znajomej. Jola z córkami i synem mieszkała w Łańcucie. Miała mały domek z ogródkiem, w którym mieszkała z dorosłymi już dziećmi. Dom pomału popadający w ruinę, upośledzony syn , córka i mężczyźni, którzy pojawiali się na chwilę i zostawiali na zawsze- tak życie targało nią na różne strony, nie żałując ciosów. „ Co za wspaniała kobieta!”- zachwycał się nią, dopiero po jakimś czasie, mężczyzna. Coraz bardziej podobała mu się jej łagodność i wytrwałość, z jaką zmagała się ze swoimi problemami.  Zanim Janek zamieszkał z nią na dobre, zrobił szybki remoncik domu. Zyskał też sympatię sąsiadów ujmując ich swoją życzliwością i szczerością.

- Pani Jolu! Jak tam Janek?- dopytywali się o jej nowego przyjaciela. Zdumienie malowało się na twarzy kobiety, gdy marszczyła brwi i zastanawiała się ,skąd takie nagłe zainteresowanie.

- To taki porządny gość! Po tym wypadku przyniósł nam pieczarki i jabłka. Rzeczywiście, kiedy tir wjechał pechowo w dom Joli i wysypał cały ładunek na podwórko, Jasiek pozbierał najładniejsze okazy i poroznosił po sąsiadach.

- Jedziemy do Julinka- zawołała radośnie pewnego dnia po powrocie z pracy- Szykuj się, poznasz moich kolegów z pracy. Jola była kustoszem w słynnym łańcuckim zamku. Jasiek dostrzegał w jej oczach błysk, kiedy z pasją opowiadała mu o historii tego miejsca. Zrozumiał, jaką przyjemnością i spełnieniem jest dla niej praca.

Upiekł w prodiżu torta orzechowego, wziął dwie flaszki wódki i odpicował się jak stróż w Boże Ciało na spotkanie. Julinek był nieopodal miasta i słynął ze stadniny koni dawnego rodu Potockich. W dawnej siedzibie parobków- podłużnym budynku przytulonym do stajni- już na jego końcu, było oddzielne pomieszczenie z wejściem na ogromną drewnianą wiatę z paleniskiem pośrodku. Wystrojeni goście patrzyli ciekawie na Janka. Znali dobrze Jolkę, lubili i wspierali w trudnych dla niej chwilach. Paru osobom przemknęła myśl, że ten pan, którego właśnie im przedstawiała, chyba do niej nie pasował. Ale nie było już czasu na rozmyślania. Zapach dymu i skwierczącego mięsa na ruszcie znajdującego się nad paleniskiem zwabił wszystkich imprezowiczów do ognia. Porzucili suto zastawiony stół i usiedli dookoła ogniska na drewnianych ławkach. Tylko Janek porwał ze stołu butelkę wódki i kieliszki. Ponalewał ją każdemu  i bez ceremonii zagadywał, chichotał, opowiadał kawały. Każdy koń w stajni    odwracał łeb w stronę, skąd roznosił się gwar z przebijającym się donośnym i skrzeczącym dźwiękiem. Jan błyszczał.

- Jolka, gdzieś ty go znalazła?! On jest zajebisty!- elegancka pani stanęła obok Jaśka, objęła go wpół i darła się na całe gardło.

- Kim ty jesteś? Pochodzisz z gór? Tak dziwnie mówisz.

- Nie, jestem…. hucuł- krzyknął i zaczął klaskać podrywając wszystkich na równe nogi. Grupa zaczęła śpiewać znane przyśpiewki o koniach, cyganach i sokołach i podrygiwać pod komendę Janka.

- Panie ordynatorze! – huknął basem do gościa, który siedział sztywno i patrzył z dezaprobatą na bawiących się. Wiedział od Jolki, że to znany, ale nie za bardzo lubiany lekarz.

- Co można zdjąć z nagiej pielęgniarki?- zapytał z dobrze już pełną alkoholu głową.

Przez chwilę słychać było tylko ciche rżenie koni dochodzące ze stajni.

- Pana!- salwa śmiech rozległa się nad ogniskiem. Pan ordynator strzelił buraka i rzucił pełne nienawiści spojrzenie w stronę Jaśka. Za to Jola pękała z dumy patrząc na swojego przyjaciela.

- Takiej imprezy jeszcze nie było!- bełkotali nad ranem uczestnicy zabawy wspinając się na ramiona swoich co najbardziej trzeźwych kolegów. Janek, choć wypił niemało, mocno złapał Jolę za rękę i prowadził pustym o tej porze traktem do miasta. Po powrocie do domu i wcale nie tak pijanej głowie, napłynęła fala wątpliwości. Jego towarzyszka poszła spać, a Janek wyszedł przed dom i usiadł na ławce stojącej na trawie pod jabłonią. Świtało. „ To towarzystwo jest nie dla mnie, ja mówię prostym językiem, a oni innym, ładnym, takim poprawnym. Ja się tu nie nadaję”.

Na próżno Jola zatrzymywała go w domu.

- Nie zostawiaj mnie, nie możesz się czuć od nas gorszy, dobrze wiesz, że tak nie jest- mówiła przez łzy, gdy pakował do torby ubrania.

Wrócił do domu, Jolka wydzwaniała za nim jeszcze jakiś czas, ale twardo trzymał się swojej decyzji. Choć nękał go ostry kaszel, rzucił się w wir pracy. Pomógł synowi rozbudować dom, przerobił stajnię,  Nie wytrzymał jednak długo sam.

           Jesienny deszcz uderzał rytmicznie o granitowe blaty grobowców i nadawał rytm jankowym krokom. Wracał od kolegi z Dąbrówki i postanowił skrócić sobie drogę do domu idąc przez cmentarz. Zatrzymał się na chwilę przy grobie swojego kolegi, z którym kiedyś pracował. Pokiwał głową z niedowierzaniem wpatrując się w datę śmierci mężczyzny. „ Zdaje mi się, że jeszcze wczoraj z nim rozmawiałem. Jak ten czas leci! Teraz pewnie moja kolej”- Zastanawiał się w duchu. Nie czuł się najlepiej i choć kłucie w boku minęło, męczył go ostry kaszel i ogólne osłabienie.

- Dzień dobry- wyrwał go z zamyślenia drżący od zimna głos. Odwrócił głowę i zobaczył wysoką postać opatuloną w gruby płaszcz.

- Pan znał mojego męża?

-Tak, pracowaliśmy razem.-próbował zobaczyć twarz kobiety, ale udało mu się tylko dostrzec w futerkowym obszyciu kaptura ogromne, czarne oczy.

- Jestem Anna.

Deszcz nie ustawał. Wiatr wyginał tandetne chińskie parasolki na wszystkie strony. Nie przeszkadzało to jednak tej parze. Wracał do domu i powtarzał w myślach numer telefonu, jaki podała mu na koniec rozmowy Ania. To ona pierwsza zadzwoniła i zaprosiła go do domu na kawę.

Chmury układały się w warstwy na niebie i wyrzucały nadmiar wody na ziemię.  Ludzie skończyli pracę i uciekali do autobusów podstawianych na przystanki, tłocząc się w ogromnych kolejkach przed rozsuwanymi drzwiami. Między licznymi kałużami rozlanymi na podmiejskim dworcu zwanym nie wiedzieć dlaczego Okęciem, stała okutana w misiowy kaptur kobieta z gazetą w ręku. . Czekała na mężczyznę, którego niedawno poznała przy grobie swojego męża. Dostrzegł ją od razu w tłumie ludzi, stała spokojnie z kawałkiem papieru w dłoniach i nigdzie się nie śpieszyła. Jeszcze targały nią wątpliwości. „ Co ja robię? Przecież ja go nawet nie znam!- karciła się przez chwilę w myślach. „ Cholera, dosyć już tego użalania się nad sobą! Nic się nie stanie, jak zaproszę go do domu”-  Mieszkała niedaleko w piętrowej kamienicy. Po śmierci męża zamknęła się w swoim małym świecie, w którym liczył się dla niej tylko syn- trochę rozpuszczony wypieszczeniem nastolatek zainteresowany tylko zabawą.

- Nic o mnie nie wiesz- tłumaczył jej Janek, gdy siedzieli w przytulnym pokoiku u Ani- jestem żonaty. Moja ślubna pojechała w kibinimater, zostawiła mnie i kazała mi se życie ułożyć.

- Ja też jestem sama, a razem nam będzie dobrze, zobaczysz- sama dziwiła się sobie, że zdobyła się na taką odwagę już na pierwszej randce. Była ciepłą, spokojną osobą i czuła, że może  zaufać temu mężczyźnie. W niedługim czasie Janek przeprowadził się do domu Ani. Szybko polubił swoje nowe życie. Znowu był zakochany i potrzebny. Wniósł pozew o rozwód i otrzymał go w ciągu dwunastu minut.

Do Zielonej Doliny przyjeżdżał tylko do matki. Staruszka mieszkała z córką Jasia w starym domu i coraz częściej potrzebowała pomocy rodziny.

- Chodź ze mną- namawiał Ankę, gdy Maria całkiem zaniemogła- muszę się nią zająć.

- Nie zostawię syna samego- zmartwionym głosem odpowiadała. Matczyna troska o dziecko zwyciężała z uczuciem do Jaśka. Bała się o zbuntowanego chłopaka, który bez twardej, ojcowskiej ręki nie chciał się uczyć i wagarował.

- A ja nie zostawię matki- postawił na swoim i wrócił do domu.

Po śmierci Marii nie został sam. Wyremontował z najmłodszym synem dom, urządził sobie od frontu małe lokum, obok pomieszkuje Celinka, jak wraca z zagranicy.

- Niczego w życiu nie żałuje. „ Picie to życie”- powtarza często ludziom zaglądającym do sklepu, którego jest częstym klientem i gościem zagrody piwnej znajdującej się przed wejściem do pawiloniku .

- Mnie powinni dać parę lat kryminału i kilka odznaczeń- stwierdza obiektywnie.

Czy bez takich ludzi jak Jasiek można żyć?