JustPaste.it

Jak wzbogacić się na własnej kupie

Jeżeli myślicie, że kupa jest czymś zupełnie bezużytecznym, to po przeczytaniu tej historii szybko zmienicie zdanie. Szczególnie wtedy, kiedy dowiecie się, że dzięki kupie wzbogaciły się miliony osób i to praktycznie z dnia na dzień. Zaznaczę jednak, że nie każda kupa nadaje się na miano potencjalnego źródła bogactwa, więc jeżeli jutro wasza sytuacja finansowa pozostanie bez zmian, to zbytnio się temu nie dziwcie. Nie każdy bowiem ma tyle szczęścia, aby stać się milionerem dzięki kupie. Tacy ludzie jednak istnieli i było ich wielu. A wszystko dzięki kolumbijskim Indianom Muisca, którzy uświadomili co poniektórych, że coś takiego w ogóle jest możliwe.

Chodzi tu o pewną historię, a w zasadzie o bardzo starą legendę przekazywaną w kolumbijskich lasach z pokolenia na pokolenie i jeżeli nic się nie zmieniło, to pewnie nadal jest przekazywana. I prawdopodobnie z tak wielką pasją jak niegdyś. Przejdźmy od razu do sedna, bo zwlekanie w tak ważnych kwestiach to strata czasu.

Nie ma wątpliwości co do tego, że każdy chciałby być bogaty, nawet jeżeli temu zaprzecza. (A im bardziej zaprzecza, tym bardziej chciałby być bogaty) Kilka wieków temu ludzie również chcieli być bogaci. Jedną z łatwiejszych możliwości, jaką dawało im życie (a w zasadzie Indianie Muisca, którzy możliwość tę odkryli), było posiadanie tunjo. Czym jest tunjo, za chwilę się dowiecie. Bo do posiadania tunjo prowadził pewien etap, którym z kolei było spotkanie na swojej drodze małego, płaczącego chłopca.

Tak… Małego, płaczącego, chłopca. Takiego właśnie chłopca bardzo często można było spotkać przy leśnej drodze, przy potoku, na skrzyżowaniu dróg, w ruinach opuszczonych domów czy nad brzegiem rzeki. Za każdym razem chłopiec ten leżał na ziemi bezradny i zapłakany, wyciągając do przodu swe małe rączki, by zwrócić uwagę przechodniów. Kiedy w końcu znalazł się ktoś, kto dziecko podniósł, przytulił i gotów był się nim zająć, chłopiec nagle otwierał buzię i roześmiany przemawiał nadzwyczaj wyraźnym głosem: „Zobacz, mam już zęby”. Po czym w jego buzi ukazywał się szereg długich i ostrych jak brzytwa zębów, na widok których ludzie wydawali przeraźliwy krzyk, wyrzucali dziecko z ramion i przepełnieni strachem uciekali, gdzie tylko uciekać mogli. A szkoda. Bo ludzie ci nie mieli pojęcia, że właśnie przepuścili okazję, która w ich życiu mogła się już więcej nie powtórzyć.

Jednak ci, którzy o słynnej indiańskiej legendzie słyszeli, na podobną sytuację byli już zawczasu przygotowani. Doskonale wiedzieli, co zrobić, jak zrobić i w jakim tempie zrobić. Bo tempo musiało być zawrotne. Otóż zaraz po podniesieniu dziecka z ziemi, musieli umoczyć palec we własnej ślinie i kreśląc znak krzyża powiedzieć: „Ja ciebie chrzczę, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Wówczas płaczący chłopiec natychmiast zamieniał się w tunjo, czyli w złotą laleczkę, którą szczęśliwi znalazcy mogli bez przeszkód zabrać do domu. A po co? Po to, by już następnego dnia stać się milionerami. Pod warunkiem, że mieli przygotowaną skrzynkę.

Bo złotą laleczkę można było przechowywać wyłącznie w skrzynce. Nie za dużej, ale i nie za małej. W każdym razie bezpiecznej dla tunjo i koniecznie posiadającej dwa otwory. Jeden po to, aby laleczkę karmić i to karmić regularnie ziarnami i nasionami. Drugi po to, aby laleczka miała gdzie wydalać niestrawione produkty przemiany materii. Produkty, które opiekunowie zbierali bardzo skrupulatnie, wrzucając je do umieszczonych w pobliżu skrzyneczki beczek. A dlaczego tak bardzo dbali o kupę tunjo? Logiczne… Kupa była ze złota. Co więcej, wyglądała nadzwyczaj estetycznie. A im więcej jej było, tym bogatsi stawali się ci, którzy ją sobie przywłaszczali. Mieli jednak do tego pełne prawo, które zyskali sobie, przygarniając tunjo i opiekując się nim dzień i noc. A zazwyczaj opiekowano się nim z wielkim zaangażowaniem. Im więcej jadło, tym częściej odczuwało potrzebę wydalania. A im częściej wydalało, tym bogatsi stawali się jego opiekunowie.

Czy szczęście to mogło trwać bez końca? Nie mogło. Bo prędzej czy później przybrani rodzice się męczyli. Opieka nad laleczką wymagała ogromnej uwagi i zaangażowania, a zaniedbanie czegokolwiek miało swoje następstwa. W przypadku pominięcia choćby jednej porcji jedzenia lub niedopatrzenia czegokolwiek innego, rozpętywała się piekielna burza i na ziemię spadały ulewne deszcze. Deszcze, które z kolei sprawiały, że poziom wód w rzekach podnosił się radykalnie, doprowadzając do licznych  powodzi. Wlewające się domów wody porywały wszystko to, co napotykały na swej drodze. Również skrzyneczkę z tunjo.  Skrzyneczka pływała i pływała po powierzchni wód, by po jakimś czasie rozbić się o skałę lub wystający kamień, by uwolnić złotą laleczkę, która zaraz potem znowu stawała się płaczącym chłopcem, szukającym nowych opiekunów. I było to chyba jedyne dziecko na świecie wydalające kupę, której forma, zapach i konsystencja nie przeszkadzała nikomu. Co więcej, za każdym razem była starannie pielęgnowana. Może nawet bardziej niż samo dziecko.

Motyw tunjo brutalnie i bez żadnych skrupułów wykorzystałam w swoim horrorze „Hotel del Salto”. Zainteresowanych odsyłam do www.isabelfuentesguerra.com