JustPaste.it

Czego bała się Gabriela Montesinos

Za oknem było ciemno. Tak ciemno, że nawet światło palącej się od kilku godzin lampy nie zdołało przeniknąć przez panujący na zewnątrz mrok. W pomieszczeniu unosił się zapach stęchlizny, z którym nie radził sobie nawet przedostający się przez nieszczelne okna wiatr. Pośród pochłaniającej wszystko ciszy i jakiejś dziwnej, trudnej do opisania pustki, pochylona nad stertą sporządzonych przez siebie notatek oraz własnoręcznie wykonanych szkiców Gabriela Montesinos dokonywała dogłębnej analizy zgromadzonych dotychczas informacji. Co jakiś czas dopisywała kolejne słowa, innym razem przekreślała pełne zdania, a następnie stawiała przy nich po jednym lub po kilka znaków zapytania. Przecierając zmęczone oczy, mocno zaciskała usta i próbowała uspokoić rozbiegane myśli. Wiedziała, że pośpiech nie był jej sprzymierzeńcem. Że logiczne wnioski mogła wyciągnąć tylko poprzez trzeźwe zestawienie faktów i rzetelną analizę danych, jakie udało się jej zdobyć. A szczerze mówiąc, nie miała tego zbyt wiele. Nawet zdjęcia, które co jakiś czas przewijały się na ekranie aparatu, nie pomagały jej tak, jak tego oczekiwała.

Stojący przy lampie zegar wskazywał dwudziestą pierwszą trzydzieści. Gabriela Montesinos miała jednak wrażenie, że był już środek nocy. Jak gdyby siedziała przy biurku przez co najmniej pół doby, choć tak naprawdę zabrała się do pracy kilka minut po osiemnastej. Zaraz po tym, gdy wróciła do domu. Do tego dziwnego, chwiejącego się domu, w którym nie były bezpieczne nawet muchy na suficie.

Nie miała jednak wyboru. Było to jedyne miejsce, gdzie mogła się zatrzymać, by w komfortowych – jak to określiły lokalne władze – warunkach pracować nad przydzieloną jej sprawą. Boże... Gdyby tylko wiedziała, w co się wpakowała. Tak naprawdę sama wyszła z propozycją, aby tu przyjechać. Wręcz nalegała, aby instytut przydzielił to zadanie właśnie jej. I tak się stało. Na własne życzenie opuściła dotychczasowe miejsce pracy i z jedną walizką przyjechała właśnie tutaj. Do miejsca, w którym nie było nic oprócz jednego, rozpadającego się domu, sięgającej po pas trawy i tych małych, powykrzywianych kukieł. Na samą myśl o nich dostawała gęsiej skórki. Przez długi czas zastanawiała się nad tym, co dokładnie chciały powiedzieć lokalne władze, mówiąc o komfortowych warunkach pracy. Bo dla niej, warunki te były koszmarne. W każdym tego słowa znaczeniu.

Nawet teraz, kiedy siedziała w zamkniętym pomieszczeniu, nie mogła pozbyć się uczucia, że wciąż ją obserwują. Że zwisając z otaczających dom krzaków i drzew, śledziły każdy jej ruch. Patrzyły na nią z na wpół otwartymi oczami, uśmiechały się złowrogo i szeptały coś między sobą. Niejednokrotnie miała wrażenie, że słyszała ich śmiech, jak gdyby znajdowały się tuż obok. A przecież były tam. Wisiały w tych swoich podartych łachmanach lub zupełnie nagie, z głowami powykręcanymi na wszystkie strony świata, a przy silniejszych podmuchach wiatru poruszały się w dziwny sposób. Wyglądały upiornie. Sam fakt, że było ich tutaj ponad trzy i pół tysiąca, że niektóre z nich miały ponad sześćdziesiąt lat i pomimo tego nadal wisiały w tym samym miejscu, przyprawiłby o dreszcze każdego. Nawet ją.

Jako antropolog sądowy, widziała w swoim życiu wiele. Śmierć stanowiła nierozerwalną część jej egzystencji i już dawno temu przestała robić na niej wrażenie. Widok rozkładających się ciał, niszczejących kości czy nawet pobyt na trupich farmach stał się dla niej czymś tak naturalnym, jak chodzenie czy oddychanie. Dokładnie wiedziała, czego się spodziewać i jakie kroki należało podjąć. Żadne miejsce, jakie dotychczas odwiedziła, nie wywoływało w niej tak mieszanych uczuć. Takiej niepewności i fascynacji jednocześnie. Pomimo że tak naprawdę nie było się czym fascynować, Gabriela nie potrafiła oprzeć się pokusie, by za każdym razem, kiedy przechodziła obok nich, nie zatrzymać się choćby na chwilę, nie spojrzeć i nie pomyśleć, jakie są przerażające. Potem już mogła spokojnie kontynuować przeprawę przez sięgające po pas krzaki, by jakiś czas później dotrzeć do całkowicie oczyszczonego kawałka ziemi, na którym leżały dwa niekompletne szkielety i kilkanaście porozrzucanych kości.

Tak wyglądało jej miejsce pracy. Od ósmej do szesnastej. Dłużej nie mogła, gdyż przed zmrokiem musiała być w domu. Tak przynajmniej powiedział Santiago. Mężczyzna opiekował się wyspą od ponad dziesięciu lat i doskonale wiedział, co można, a czego nie można było robić. Znał każdy, nawet najmniejszy zakątek tej ziemi oraz ryzyko, jakie ze sobą niósł. Dlatego kiedy Santiago mówił, Gabriela słuchała. Wiedziała, że ten starszy, lecz ciągle zdrowy i silny mężczyzna chciał wyłącznie jej dobra. Chciał, aby podczas pracy nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo i żeby co wieczór wracała do domu w takim samym stanie, w jakim go opuszczała.  

- Idź prosto. Na końcu drogi skręć w prawo i trzymaj się blisko drzew. Kiedy dojdziesz do wzniesienia, wejdź w głąb lasu. Wydeptana ścieżka doprowadzi cię do wzgórza, z którego szczytu zobaczysz otwartą przestrzeń. Tam znajdziesz szkielety. Nie oglądaj się za siebie i niczego nie dotykaj. Wracając, idź dokładnie tym samym szlakiem. Im mniej będziesz widziała, tym lepiej. Pamiętaj, że nie lubią być obserwowane.     

Słowa te miała w pamięci za każdym razem, kiedy opuszczała dom i za każdym razem, gdy do niego wracała. Na początku jednak nie mogła się powstrzymać. Uważnie przyglądała się wszystkiemu, co napotkała na swej drodze. Z rozchylonymi ustami i powiekami mrugającymi rzadziej niż kiedykolwiek, patrzyła wprost na nie. Na ich pokryte pleśnią twarze, owinięte pajęczyną ciała i bezwładnie wiszące kończyny. Niektóre z nich huśtały się na skrawkach własnych ubrań, inne nieruchomo tkwiły na gałęziach, pozostałe natomiast obserwowały świat przybite gwoździami do pali. Wszystkie jednak wyglądały tak samo strasznie i tak samo przenikliwie spoglądały na każdego, kto przechodził obok.

Czując na sobie ich wzrok, Gabriela wstrzymywała oddech i szła dalej. Im częściej przemierzała szlak prowadzący do grobowca, tym rzadziej miała odwagę na nie patrzeć. Czwartego dnia jej oczy były skierowane już tylko na grunt, po którym stąpała. Tak czuła się lepiej, bezpieczniej. Miała nadzieję, że po jakimś czasie przestaną zwracać na nią uwagę. Że przyzwyczają się do jej obecności i zaakceptują tak samo, jak zaakceptowały Santiago. Nie wiedziała bowiem, ile czasu przyjdzie jej spędzić na wyspie. Tydzień, dwa... Może dłużej. Jedyne, czego była pewna to fakt, że musiała żyć obok nich. A to należało do zadań trudnych. Prawdopodobnie jednych z najtrudniejszych, z jakimi przyszło się jej zmierzyć.

Oprócz Santiago i Vanessy nie było tutaj nikogo. Raz w tygodniu pojawiała się grupka turystów, która po kwadransie, najwyżej dwóch, wsiadała z powrotem do łodzi i czym prędzej wracała na główny ląd. Na tym zazwyczaj kończyła się wizyta jedynych na wyspie gości, a na następną trzeba było czekać kolejny tydzień. Co więcej, Gabriela i tak nie mogła uczestniczyć w żadnej z nich, gdyż miejsce, w którym przyszło jej pracować, znajdowało się w odległej części wyspy. Tam, gdzie oprócz Santiago, nie docierał nawet sam diabeł. Jedynym więc towarzystwem pani antropolog stały się dwa szkielety leżące w jednej i tej samej pozycji oraz tysiące upiornych lalek zwisających ze wszystkiego, z czego zwisać się dało. Gdyby nie kilka słów, które każdego wieczoru zamieniała z Vanessą, każdy kolejny dzień spędzony na wyspie byłby torturą nie do zniesienia.

Gabriela Montesinos nie mogła zrozumieć, jakim cudem ta młoda, kipiąca energią dziewczyna mieszkała na tym odludziu od przeszło siedmiu lat. Oczywiście, przywiązanie do ojca robiło swoje, ale poświęcanie własnego życia na prowadzenie domu w tak przerażającym miejscu to już zupełnie co innego.

- Mnie tu jest dobrze – twierdziła, uśmiechając się szeroko. – Na początku było ciężko, ale w końcu dałam radę. Skoro ojciec mógł się przyzwyczaić, to ja tym bardziej.

Gabriela słuchała ze zdumieniem. Ze zdumieniem i podziwem jednocześnie. Każdy dzień i każda noc na wyspie wydawały się nie mieć końca. Pomimo że w normalnych okolicznościach większość swojego czasu i tak spędzała z trupami, brak kontaktu z ludźmi nie był niczym przyjemnym. Nawet dla niej. A co dopiero dla dziewczyny tak młodej, tak wesołej i tak spragnionej życia. Dziewczyny, która całymi dniami przesiadywała w tym dużym, drewnianym domu, gotując i sprzątając bez ustanku. Aż trudno uwierzyć, że ktokolwiek na jej miejscu mógłby być szczęśliwy.

Gabriela przetarła zmęczone oczy i po raz kolejny spojrzała na zegarek. Dwudziesta druga pięć. Późno. Szczególnie tutaj, gdzie po zapadnięciu zmroku nikt już nie wychylał nosa poza dom. Nawet Santiago. Dlatego też zdziwiła się, kiedy chwilę później usłyszała męski głos dobiegający z zewnątrz. Natychmiast zgasiła lampę i wyjrzała przez okno. Na podwórzu było ciemno. Tak ciemno, że z ledwością mogła dostrzec ludzką postać zmierzającą w stronę domu. Otworzyła szerzej oczy i w napięciu czekała na to, co się wydarzy. Nie wiedziała, co należało zrobić w takiej sytuacji. Była jednak pewna, że Santiago i Vanessa wiedzieli doskonale. I nie pomyliła się.

Już po chwili usłyszała głos dziewczyny, która żwawym krokiem wyszła na podwórze i radośnie powitała nadchodzącego z oddali człowieka. Jak gdyby znali się od zawsze. Uważnie nasłuchując, Gabriela próbowała ustalić, skąd ten mężczyzna przybył i jakim cudem znalazł się na wyspie o tak późnej porze. Po chwili zrozumiała, iż był to nie kto inny, jak przewoźnik łodzi. Ten sam, który dwa tygodnie temu przywiózł tutaj i ją. Ale z tego, co wiedziała, przewoźnicy z Embarcadero Fernando Celada wypływali na wyspę tylko rano. Żaden z nich nie chciał wracać na główny ląd po zapadnięciu zmroku.

Wytężając wzrok tak mocno, jak tylko była w stanie, Gabriela dostrzegła coś jeszcze. Na plecach przewoźnika znajdował się worek. Worek o nadzwyczaj dużych rozmiarach. Mężczyzna zdjął go z wielkim trudem i ostrożnie ułożył na ziemi.

„Ale zaraz...”, myślała, przyciskając twarz do szyby. „To chyba nie jest worek.”

Tkwiła tak jeszcze przez dłuższą chwilę, kiedy nagle oderwała się od okna, zakryła dłonią usta i przerażona powiedziała do samej siebie:

- Boże... Przecież to człowiek! To ciało człowieka!

Jej przypuszczenia potwierdziły się, kiedy chwilę później usłyszała donośny głos Vanessy.

- Co mu się stało? – zapytała dziewczyna, patrząc na leżące tuż przy niej ciało.

- Zemdlał – odparł przewoźnik.

 

Jest to fragment mojej książki pt. Wyspa lalek". Jeżeli macie ochotę przeczytać dalszą część historii (i wcześniejszą też), zapraszam tu: www.isabelfuentesguerra.com