JustPaste.it

Niebieskie ptaki Cz.II

Dalej akcja potoczyła się wartko, chociaż niezupełnie tak, jak zakładał artystyczny projekt.

Dalej akcja potoczyła się wartko, chociaż niezupełnie tak, jak zakładał artystyczny projekt.

 

 

Dalej akcja potoczyła się wartko jak w kalejdoskopie, chociaż niezupełnie tak, jak zakładał artystyczny projekt. Wieść o szkarłatnych budkach lęgowych potoczyła się przez miasteczko, z ust do ucha, z ucha do ust. Ludzie liczniej jak zazwyczaj spacerowali po śródmiejskim skwerze podglądając ze wszystkich stron owe ptasie domki z nadzieją,  na znalezienie jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia dla tego niecodziennego zjawiska. Nie znajdując żadnego praktycznego sensu w tej dziwnej ekspozycji odchodzili ze wzruszeniem ramion. Nie dotyczyło to meneli, którzy uznając skwer za przynależne im siedlisko nie ukrywali swego oburzenia na burmistrza, który nie dość, że bez żadnych konsultacji zakłócił im życiową przestrzeń, to jeszcze zmarnował miejskie pieniądze, co mogłyby być przeznaczone na większe zapomogi. Wprawdzie dobrze poinformowani,  postronni obserwatorzy tłumaczyli rozeźlonym beneficjentom Pomocy Społecznej, że eksperyment z instalacją ślepych domków ptasich został sfinansowany ze środków unijnych. To jednak nie studziło rozpalonych głów zasobnych w wiedzę o unijnym dofinansowaniu inwestycji samorządowych. Jasnym jak słońce warunkiem pozyskania euro z Brukseli było zaangażowanie pieniędzy z miejskiej kasy. Oni to wiedzieli.  Wczesnym popołudniem gniewny nastrój żulii zaczynał osiągać stan wrzenia. Menelska brać oczekiwała jakiejś konkretnej decyzji od Pychola, który z racji fizycznej krzepy i wrodzonej agresywności był niekwestionowanym szeryfem miejskiej, szemranej subkultury. – Co robimy Pychol? – dało się usłyszeć z tumultu na skwerze. Według mnie trzeba iść nabluzgać burmistrzowi – odpowiedział watażka. Tyle, że zegar na kościelnej wieży czwartą już pokazuje. Dziś za późno, ale jutro zrobimy niezłą drakę – dodał.

Następnego dnia tępy kac studził menelom wczorajszy zapał. Wisząca nad miasteczkiem awantura opadła jak woda wezbrana na chwilę po wiosennej burzy. Życie wracało powoli na utarte tory. Pozostało jeszcze pozdejmować z wypielęgnowanych drzew nieszczęsne budki, żeby przywrócić  ludziom należny im dobrostan. Tak się niestety nie stało, a to z powodu wdrożenia drugiego etapu artystycznego drażnienia jaźni potencjalnych konsumentów kultury z wyższej półki. Otóż to. Jeszcze nie przestała czynić społeczny zamęt wizualna ekspozycja, a już zaczynała działać powiązana z nią audioprowokacja. W pewnym momencie spostrzegawczy Framer usłyszał w koronach drzew dziwny dźwięk. Niby to krakanie wrony, ale podszyte jakimś podszeptem. – Chłopaki, w tych budkach coś siedzi i skrzeczy – zawołał nie na żarty wystraszony. – We łbie ci chyba skrzeczy – zrugał go kumpel. Już miał szturchnąć lebiegę, kiedy sam usłyszał nad głową jakieś chrobotanie. Po nim podobne dźwięki usłyszeli inni. Jakieś czary czy co? – pytali jeden drugiego. Nie byli jednak pewni, czy aby te pohukiwania, szepty i kwiczenie nie były wytworem ich wyobraźni wzmocnionej trunkami nabytymi po odebraniu z Urzędu kolejnej transzy należnych im świadczeń. Dopiero skracający sobie drogę przez skwer klienci jednego z dyskontów upewnili ich, że jednak nie stali się ofiarami zbiorowej halucynacji. W centrum miasteczka zalęgły się, w biały dzień jakieś niewidzialne demony. Wytrącona z tołku patologiczna brać potulnie usiadła na ławkach, i wtedy o dziwo szmery i trzaski ponad ich głowami najpierw przycichły, a potem całkiem umilkły. Słychać było tylko ćwierkanie wróbli, co jeszcze pogłębiło konsternację tubylców. W tej małomiasteczkowej ciszy zabrzmiał głos Framera. – Chłopaki, może lepiej rozejdźmy się do domów? Niektórzy, co bardziej lękliwi posłuchali. Opuściwszy stylowe siedziska ruszyli każdy w swoją stronę. Daleko nie uszli. Każdego uchodzącego żegnały chrapliwe dźwięki. Kiedy absztyfikant przybliżał się do jakiegoś miejsca w jego głowie budził się poszum,  z kolejnym krokiem zmieniający się w ironiczny chichot, potem w ponury bełkot. Idąc dalej delikwent wkraczał w strefę ciszy, ale nie na długo, bo za kolejnym drzewem witał go jakiś jęk powoli przechodzący w jazgot godny polityka dobrej zmiany.

Tego już było parkowym suwerenom zbyt wiele. Zaczęli się burzyć przeciw, ale nie bardzo wiedzieli przeciw komu. Od czego jest jednak przywódca. W centrum akcji wkroczył wkurzony Pychol. Wskoczył na ławkę i zawołał. – Panowie, przejrzałem właśnie tę grę. To wredne działanie burmistrza, który chce nas w ten sposób wypieprzyć z naszego siedziska, które się nam należy jak psu zupa. Nie możemy na to pozwolić – krzyczał, a coraz głośniej wtórowały mu głosy meneli, którzy nagle nabrali takiej odwagi, że dużej wielkości draka wisiała w smętnym powietrzu..

- To może chodźmy do Urzędu zaprotestować przeciw dyskryminacji obywateli miasta – nieśmiało zaproponował Framer.

- Takie tam – wrzasnął Pychol. Nie będziemy słuchać kolejnej ściemy. Teraz potrzeba radykalnych rozwiązań – pieklił się wódz.

- T co mamy zrobić? – padły zewsząd pytania.

- Jak to co? Trzeba burmistrzowi dopie…lić – krzyknął Pychol i próbował rozerwać ławkę w celu pozyskania broni stosownej dla poskromienia marnotrawnego ojca miasta. Solidne siedzisko stawiało jednak  mocny opór, więc dał spokój i wyrwał palik ochraniający niedawno posadzone drzewko. Patologiczna brać poszła jego śladem i jęła rwać owe paliki, a nawet łamać drzewka szykując się do szturmu na Urząd Miejski.

Aspirant Kozak był wściekły. W zaciszu miejskiego komisariatu od rana rżnęli w karty. Na przemian w oczko i pokera. Tego dnia karta mu nie szła i sporo już przegrał. Walnął ze złości kartami o biurko i spojrzał na monitoring, To co zobaczył już całkiem go rozwścieczyło.

- Chłopaki patrzcie co te chu…e robią w na centralnym skwerze – zwrócił się do czterech podległych mu policjantów.

- O qrwa – wołali jeden po drugim funkcjonariusze.

Po chwili we czterech siedzieli już w policyjnej suce. Na komendzie zostawili tylko dyżurnego i porzuconą talię kart. Radiowóz błyskawicznie pojawił się obok miejsca chuligańskiej rozróby. Wyskoczyli z niego nabuzowani złością funkcjonariusze.

- Chłopaki, psy idą na nas – wrzasnął jeden z meneli.

- Nikt ich tu nie zapraszał – syknął przez zęby Pychol i rzucił kijem do nadbiegającego policjanta. Funkcjonariusze zatrzymali się, a nawet nieco się cofnęli. Ponieśli do góry długie, białe pałki i rzucili się do ataku na przygotowaną do stawienia oporu żulię. Pokaz policyjnej siły okazała się skuteczny. Jako pierwszy dał dyla Pychol. W ślad za nim w popłochu  rozpierzchli się pozostali. Łobuzom udało się zbiec,  po tym jak przemieszali się z grupą pasażerów wysiadających z autobusu. Framer nie uciekał, bo nie poczuwał się do winy. Po skutecznej rejteradzie agresywnych prowodyrów policjanci z konieczności pochwycili lebiegę. Skuli mu ręce kajdankami, Do rzuconego na trawnik niedojdy przystąpił szef patrolu i jął go razić nowiutkim paralizatorem. Z bezpiecznej odległości przyglądała się tej  zaimprowizowanej egzekucji wyciszona gromada gapiów.  A wysoko gdzieś, w koronach parkowych drzew, niczym modernistyczna prowokacja, błądziły przeciągłe jęki i chrapliwe wrzaski katowanego człowieka.