JustPaste.it

Rolnik jest przyszłością.

 

Tłumaczenie: Zofia Pasternak

Na początku maja na targu w Krakowie rozmawiałem z rolnikiem z Rumuni. Pokazywał, jak można robić naczynia z gliny przy użyciu koła garncarskiego na pedał, na którym wprawnymi rękami formował gliniane garnki.

Powiedziałem, że bardzo mi się podoba ta technologia, ponieważ nie jest uzależniona od żadnego źródła energii elektrycznej. Przytaknął, mówiąc: „Nie trzeba żadnej innej energii.” Rozmowa potoczyła się w stronę potrzeby bycia niezależnym; niezależnym od źródeł energii kontrolowanych przez państwo i przemysł. Zależność od władzy centralnej, czy to energetyczna, czy też polityczna zawsze oznacza, że jesteśmy coś winni komuś lub czemuś; jeśli nie mamy takiego obciążenia, możemy budować relacje strategiczne, gdzie nam się podoba. Taka forma dzielenia czegoś z innymi buduje naturalną współzależność pomiędzy ludźmi, a nie zależność od rządów i korporacji. Mój współrozmówca ponownie przytaknął.

 

Grupa górali ubranych w stroje regionalne przytupywała w rytm wesołej melodii granej na skrzypkach, tańcząc wkoło i pokrzykując od czasu do czasu. Mój nowy przyjaciel z Rumuni przyglądał się im, a jego druga noga, która nie wprawiała w ruch pedału, przytupywała w rytm góralskiej piosenki. Po chwili zwrócił się do mnie i powiedział: „Rolnik jest przyszłością.”

Uderzyła mnie głębia tego stwierdzenia. Wielu może śmiać się cynicznie z takiej koncepcji. Ludzie tacy uważają, że żywność zawsze się magicznie pojawi z… cóż… skądś – a rolnicy, to znaczy „prawdziwi rolnicy,” tacy jak rumuńscy czy polscy chłopi stanowią anachronizm, romantyczne tło, pocztówkę z czasów, które już dawno odeszły.

Większość mieszkańców społeczeństw zachodnich dawno już porzuciła jakiekolwiek próby zdobywania pożywienia ze źródeł innych niż najdogodniejsze i / lub najtańsze supermarkety, które starannie wyeliminowały współzależność pomiędzy produktem końcowym i hodowcą. Dla kupującego to może nawet być szokujące, jeśli uświadomi sobie, że ludzkie ręce ciągle jeszcze biorą udział w procesie produkcji żywności, którą nabywa, by przygotowywać swoje codzienne posiłki. Dużo wygodniej jest mu wyobrażać sobie, że jego ukochany supermarket w jakiś sposób niepostrzeżenie nabywa to, czego potrzebuje każdego dnia, z jakiegoś super higienicznego, zdezynfekowanego, zawsze słonecznego i wypielęgnowanego ogrodu ze sztuczną murawą.

Rolnik małoobszarowy z Europy Wschodniej nie wie za bardzo, co dzieje się na zarządzanych przez korporacje, dotowanych przez Unię, monokulturowych pustyniach, na których produkowane są masowo, prawie niekończące się zapasy nawożonej azotanami, pozbawionej witamin i chronionej pestycydami tak zwanej „żywności.” Nie wie, co większość konsumentów krajów zachodnich wrzuca do wózka w drodze do kasy, a potem do bagażnika i wreszcie do zamrażarki.

Rolnik ten ma jednak świadomość, że bardzo dziwna rzecz przydarzyła się ludziom w ciągu ostatnich kilku dekad. Coś, co jak się wydaje, oddaliło ich od wartości, które dla dobrego rolnika są święte. Wartości polegających na tym, by nie marnować nigdy wartościowych zasobów oraz by żyć z owoców pracy rąk własnych. Wartości, które oznaczają niezależność i zamiłowanie do życia na otwartych polach, na wolnym powietrzu, takiego, które w jakiś sposób sprawia, że człowiek czuje się blisko Boga.

Takie pułapki życiowe, zmaganie się człowieka z trudnościami są w większości przypadków nie do pomyślenia dla ambitnej, pnącej się po szczeblach kariery, dobrze zarabiającej klientki supermarketu. Klientki, która martwi się, że musi obejść pasaż handlowy tak, aby jej dopiero co wymodelowane włosy nie ucierpiały z powodu niespodziewanego deszczu, który spadł na niezadaszony parking. O ironio, deszcz ten, którego kilka kropli mogło wylądować na jej cennej fryzurze, jest tak bliski naturze, jak ta pani może kiedykolwiek się znaleźć… w swoim wypielęgnowanym, podmiejskim świecie.

Chłop, w przeciwieństwie do konsumenta, wie, że ten deszcz stanowi niezbędny element w procesie pielęgnowania roślin uprawnych, w który jest zaangażowany, wytwarzając żywność, która wyżywi rodzinę i jeśli wszystko pójdzie dobrze, zapewni skromny dochód ze sprzedaży nadwyżki.

Rolnik ten wie także, że uprawy i zwierzęta, którymi się zajmuje, w każdej chwili może dotknąć susza, powódź czy choroba. Mogą zagrozić im dzikie zwierzęta, złodzieje czy też wścibska biurokracja. Rolnik ten przeżywa każdy kolejny dzień w nieustannej niepewności, która jest tak wpisana w jego życie, że przestaje wywoływać ten rodzaj niepokoju podsycanego strachem, który prześladuje mieszkańców miasta. Zamiast tego, staje się integralną częścią życia.

W niepewności tej jest mądrość, ponieważ życie jest niepewne i nieprzewidywalne, a zawierzanie do pewnego stopnia losowi jest częścią naszej naturalnej odpowiedzi na wyzwania, które pojawiają się bez ostrzeżenia.

Podstawy społeczeństwa supermarketowego, od których uzależnione są aspiracje naszych stałych klientów, opierają się na ciągłym i nieprzerwanym wzroście w zdobywaniu bogactwa. Szybko jednak staje się widoczne, że materialne źródło tego bogactwa nie jest nieskończone, ale ograniczone, a bezlitosne wydobywanie tych ograniczonych zasobów tak, jakby były nieskończone, wyrządza wielkie szkody naszej planecie i powoduje zanieczyszczenie jej życiowych arterii. Do tego stopnia, że w zasadzie na początku dwudziestego pierwszego wieku dzwonki alarmów rozbrzmiewały niemal codziennie, ostrzegając przed bezprecedensowym kryzysem czającym się tuż za rogiem – jeśli nie zostaną podjęte wystarczające działania naprawcze.

Wydaje się jednakże, że nikt nie wie, jaką formę powinny przyjąć te wystarczające działania naprawcze – ponieważ nikt, kto bierze udział w tym napędzanym przez konsumpcjonizm życiu, nie wierzy, że „on” sam również może przyczyniać się do zbliżającego się w szybkim tempie kryzysu globalnego! Nikt oczywiście oprócz naszego rolnika, którego nie trawi nienasycony głód materialnych zysków, ale mimo to dotykają go jego konsekwencje.

Rolnik ten musi zapłacić swoją cenę za to, że inni uporczywie nalegają na to, by żyć na napędzanym zyskiem, zasilanym paliwami kopalnymi, szybkim torze niepohamowanej zachłanności. Torze, który w końcowym efekcie prowadzi do globalnej zagłady ekologicznej. Do rolnika nie zwrócą się ci, którzy polegają na technikach kontroli jakości, których rolą jest nadzorowanie sterylnych produktów wyścielających półki supermarketów.

Dla takich konsumentów rolnik jest dziwną, prymitywną istotą wywołującą strach; prawie wstręt. W efekcie tego nie ma on nabywców na swoje swojskie marchewki i buraki, na wiśnie z własnego sadu, kurczaki hodowane na wolnym wybiegu i wiejskie jajka. Jego żona również nie ma nabywców na świeże mleko, które daje potulna krowa. Mleko to jest zbyt dobre, aby mogło się kiedykolwiek znaleźć na szklanych półkach supermarketu.

Tak więc skoro nikt nie przychodzi do rolnika, by kupić owoce jego pracy, nasz rolnik z żalem opuszcza gospodarstwo, by poszukać jakiejś pracy dorywczej, która pozwoli mu utrzymać rodzinę. Działalność gospodarstwa zostaje zredukowana do wytwarzania takiej ilości, która pozwoli wyżywić rodzinę. W tym samym czasie młode pokolenie porzuca statek, by zarabiać na życie w innym miejscu, w innym kraju, by rozpocząć inne życie – takie, które eksploatuje ograniczone bogactwo naszej planety tak, jak gdyby było nieskończone.

A potem, pewnego dnia, cały świat obiega szokująca informacja. Informacja, że większość żywności dostępnej w sprzedaży w sklepach i supermarketach nie jest bezpieczna do spożycia. Że powoduje ona wielorakie choroby i niespotykaną liczbę zachorowań na raka i choroby serca. Na całym świecie szerzą się epidemie, których dłużej już nie kontroluje medycyna konwencjonalna, a system immunologiczny człowieka jest zbyt słaby, aby zachować pełną odporność.

Kilka dni później przyznaje się, że codzienne zasoby wody pitnej nie nadają się do spożycia z powodu wysokich poziomów pestycydów i hormonów, które silnie zanieczyściły rzeki i strumienie przepływające przez przypominające pustynie, przesiąknięte środkami agrochemicznymi, monokulturowe fermy, których produkty nadal zalegają na półkach supermarketów.

Panika wybucha w setkach miast i miasteczek. Ludzie desperacko próbują dowiedzieć się, co robić i gdzie kupić bezpieczną żywność. Sklepy należące do dużych sieci próbują uspokoić swoich klientów, a media należące do głównego nurtu wzywają ludzi do tego, by zachowali spokój i słuchali zaleceń rządu. Ale wieść już się rozeszła i utarte frazesy nie przynoszą już pożądanego skutku.

Szerzy się chaos, jako że ludzie podejmują paniczne próby zgromadzenia zapasów czegoś, co, jak mają nadzieję, jest „bezpieczną żywnością.” Prawda jest jednak taka, że nikt nie wie, która żywność jest bezpieczna lub nie. Która woda jest czysta lub zanieczyszczona. Którzy sklepikarze są uczciwi, a którzy kłamią. Nikt nigdy nie pomyślał, że coś takiego mogłoby się kiedykolwiek wydarzyć. Wszyscy byli pochłonięci swoimi materialistycznymi problemami, konsumpcyjnymi preferencjami i pracą biurową na pełen etat. Nigdy nie przyszło im do głowy, że mogą być wspólnie odpowiedzialni za wywołanie globalnego kryzysu o niespotykanych do tej pory rozmiarach.

Cóż, prawie wszyscy.

Niedługo po ogłoszeniu tej wiadomości, grupa nerwowych ludzi zgromadziła się przed domem rolnika. Kobieta z dwójką dzieci ostrożnie zapukała do drzwi. Inni byli bardziej wzburzeni, niektórzy nawet grozili.

Rolnik zbliżył się powoli do drzwi i otworzył je.
– Czego chcecie? – zapytał.
– Chciałam się dowiedzieć, czy może nam pan sprzedać bezpieczną żywność – powiedziała kobieta. – Moje dzieci są głodne, a ktoś w wiosce powiedział, że w pańskim gospodarstwie jedzenie nie jest jeszcze zatrute.

Rolnik stał przez chwilę w milczeniu. Inni krzyczeli: „Potrzebujemy jedzenia!”
W końcu zwrócił się do swojej żony:
– Cóż, lepiej ich wpuśćmy.

 

Autor: http://renesans21.pl