JustPaste.it

Wesele

opowiadanie na 1 listopada

opowiadanie na 1 listopada

 

 

 

Ja Marta biorę sobie Ciebie Adama za męża i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.

Mały wiejski kościółek był wypełniony po brzegi. Ceremonia zaślubin dobiegała końca. Młodzi wychodząc z kościoła zgodnie ze zwyczajem obrzuceni zostali drobniakami, ku ogromnej radości dzieciaków. Remiza straży pożarnej była niecałe sto metrów od kościoła.

Tam młodą parę i ich gości witał ogromny transparent " Witamy menża i żone" i orkiestra dęta miejscowych strażaków i samouków muzycznych, która też nie ustrzegła się błędów. Sala była duża, niedawno rozbudowana i wyremontowana w czynie społecznym.

Wesele było huczne, głośne i mocno zakrapiane. Tańce, swawole, którym wydawałoby się nigdy nie będzie końca.

- Pan młody, pan młody. Ze mną brachu się nie napijesz.

Adam nie był abstynentem, ale nigdy nie nadużywał alkoholu. Musiał już zacząć odmawiać. Czuł się nie najlepiej. Siedział za stołem i patrzył na swoją żonę tańczącą ze swym bratem.

- udała ci się ta kobitka - usłyszał za sobą.
- no pewnie.

Poczuł, że musi wyjść. Najlepiej łeb pod kran. Wyszedł do ubikacji, zdjął zegarek, wsadził głowę pod kran. Woda spłynęła mu za kołnierz.

- chciałem pogadać o Robercie - usłyszał znów ten sam głos.

Przeszył go dreszcz. Woda ściekała po koszuli.

Może się przejdziemy i przewietrzymy. Właściciel głosu był młodym mężczyzną o nieokreślonej twarzy. Stał tak, że padający cień uniemożliwiał rozpoznanie jego rysów.

Znowu dreszcz.

- Dlaczego nie. Dobrze mi to zrobi. Uchlać się na swoim weselu to wstyd. Marta mi tego nie daruje.

Wyszli na zewnątrz. Było już ciemno, ale ciepło i duszno. Niebo skrzyło się gwiazdami. Szli przez chwilę w milczeniu. Adam potknął się o jakiś kamień, zatoczył się i upadł.

- gdzie jesteśmy?

- w parku.

- w jakim parku?

- nie ważne, mieszkam tu, może wstąpimy na mocną kawę. Dobrze ci zrobi.

Głos brzmiał jakby jego właściciel wpadł do studni. Ale mi dudni w tym głupim łbie - pomyślał. Schody wprowadziły w górę. Drzwi niemiłosiernie skrzypiały. Znaleźli się w środku. W pokoju panował półmrok, na białej ścianie wisiał krzyż. Właściciel przyniósł gorącą kawę.

- Bez cukru - zadudniło znowu jak ze studni.

- Nie ważne, nawet lepiej.

- Jak to było z Robertem? Czytałem o tym w gazetach.

Adama znów przeszedł dreszcz.

Urodziłem się i wychowałem w tej wiosce, Marta mieszka tu zaledwie kilka lat. Gdy zmarł jej dziadek, jej rodzice zostali spadkobiercami jego gospodarstwa. Początkowo zamierzali je sprzedać, potem przyjeżdżali na wakacje, w końcu jej ojciec przyjął etat dyrektora szkoły i osiedlili się na stałe.

- Nie o Marcie, a o Robercie mieliśmy porozmawiać - zadudniło znowu.

Miałem jedynego w życiu przyjaciela - Roberta. Przyjaźniłem się z nim od zawsze. Mieszkaliśmy tuż obok. Razem chodziliśmy do podstawówki, a potem razem do Technikum Mechanicznego w pobliskim miasteczku. Zawsze trzymaliśmy się razem. Wolny czas latem najchętniej spędzaliśmy nad rzeką. Robert był mistrzem w pływaniu. Był najlepszy i najszybszy. Żaden z chłopaków, nawet
starszych nie dawał mu rady. Śmialiśmy się, że to niesprawiedliwe, ma płetwy, bo drugi jego palec u nogi był nieco dłuższy od pierwszego. On odpowiadał, że takie palce mają urodzeni pod  szczęśliwą gwiazdą. On nie żartował, wierzył w to głęboko, bo tak mu powiedziała jakaś wróżka.

Marta była od nas dwa lata młodsza i chciała jak jej rodzice uczyć w szkole. Wybrała liceum pedagogiczne. Traktowaliśmy ją obaj początkowo z wyższością i pobłażliwością starszych kolegów. Do czasu.

Gdy byliśmy w klasie maturalnej pisała nam wypracowania z polskiego. W ogóle była inna niż pozostałe dziewczyny, radosna i wesoła, ale jednocześnie znacznie bardziej dojrzała. Imponowała nam.
.
Cała nasza trójka dorastała, a ona z podlotka przeistaczała się w kobietę, i to jaką kobietę.

Obaj zaczęliśmy zabiegać o jej względy. Ona początkowo traktowała nas serdecznie, ale obojętnie. Wzajemne relacje całej naszej trójki zaczęły się jednak komplikować. Kiedyś często chodziliśmy w trójkę na zabawy, do lasu, na spacery. Potem coś nieokreślonego i niewytłumaczalnego podpowiadało nam, że jeden z nas musi odejść. Ja unikałem Roberta, Robert mnie, a Marta nas obu.

Przeprowadziliśmy męską rozmowę. Doszliśmy do porozumienia. Każdy z nas będzie się starał na własną rękę, a wybór należeć będzie do niej. Wtedy jeden z nas odpuści. Nie poróżniło nas to jednak.

- tego się domyśliłem.

Właściciel dziwnego głosu był prawie niewidoczny, siedział na przeciw, ale jego twarz pokrywał dziwny cień.

- Pewnego dnia obaj mieliśmy wybrać się łodzią na ryby. Wcześnie rano Robert zjawił się u mnie. Jednak nie byłem w stanie jechać na te ryby.

- Wiem, podobno spiłeś się wieczorem w knajpie jak wieprz. Umówiłeś się z Martą, a ona nie przyszła.

- Skąd wiesz? Kim ty właściwie jesteś?

- Może sumieniem?

- Czyim?

-  nie ważne. Co było potem?

- Robert popłynął sam. Tego dnia była się burza. Znaleziono wywróconą łódź, jego kurtkę. Szukali go przez tydzień. Strażacy, milicja, ludzie ze wsi. Ja sam trzy dni pływałem po rzece łodzią z bosakiem. Ciała nigdy nie znaleziono.

- Nie wydaje ci się to dziwne. Człowiek, który nie był co prawda mistrzem świata, ale świetnym pływakiem i tonie? Rzeka ma sto metrów w najszerszym miejscu.

- Nie dziwi. Mógł uderzyć piorun, upadł, uderzyć się, stracić przytomność. Wersji było wiele.

Kawa była już zimna, cały pokój był mroczny, wllgotny i wypełnił się dziwnym chłodem. Człowiek o głosie studni podszedł do małego okna i powiedział cicho:

- Idź już, zrobiło się późno. W końcu to twoje wesele. Adam wstał, ruszył do drzwi, Te zaskrzypiały niemiłosiernie.

Znalazł się na schodach. Prowadziły w górę. Dałby sobie uciąć głowę, że powinien schodzić w dół. Dookoła rozciągał się park. Stare drzewa, ciemno. Znów się potknął o jakiś kamień, w oddali zamajaczył krzyż, potem drugi. Dostrzegł nagrobki. Szedł coraz szybciej, zaczął biec. To nie był park, był na cmentarzu. Kim był ten człowiek? Wyglądał jak zjawa bez twarzy. Gości było wielu, wszystkich nie znał. Może jakiś krewny Marty. Za dużo wypiłem i takie skutki. Urwany film. Zabłądziłem i tyle. Potykał się o nagrobki, krzyże, jakieś krzaki.

Znalazł się wreszcie na ulicy. Spojrzał na zegarek. Miejsce na przegubie było puste. Przypomniał sobie, że go zdjął. I te liście. Skąd tyle liści w czerwcu. Było zimno. Pobiegł do remizy. Wszędzie było ciemno. Niemożliwe. Przeszył go paniczny strach.

Marta, Mar..ta!!! Usłyszał ledwo słyszalne echo.

Wpierw skierował się do domu, ale doszedł do wniosku, że Marta będzie u siebie. Niezły pasztet. Szedł trzęsąc się z zimna. Przechodził koło kapliczki i zauważył, że ją odświeżono. Teraz dopiero  to zauważył, a przecież chodzi tu codziennie. Wreszcie dotarł do celu. Dom tonął w ciemnościach. Zapukał, ale nikt nie odpowiadał. Zaczął walić pięściami. Psy zaczęły ujadać. Zapaliło się światło i w drzwiach stanęła Marta.


- Przepraszam, sam nie wiem jak to się stało. Marta wybacz....

- Nie jestem Marta. Babcia jest tu w pokoju. Spóźnił się pan.

Otworzyła drzwi. W pokoju stała słabo dopalająca się świeca. Patrzył przez chwilę nic nie widząc. Wzrok przyzwyczaił się do mroku. W trumnie leżała stara kobieta z siwymi włosami.

- Jutro jej pogrzeb - powiedziała dziewczyna cichym głosem.

- A kim pan jest? - usłyszał męski głos. Nie bardzo wiedział co odpowiedzieć. Odwrócił się. Przed nim stał mężczyzna w średnim wieku w pidżąmie i sandałach. Jego drugi palec u nogi był wyraźnie dłuższy.

To chyba jakiś znajomy babci tato  - odparła dziewczyna i skierowała się do wyjścia.