JustPaste.it

Krew na śniegu.

 

Dzisiaj opowiem wam pewną historię. Historię, która przydarzyła mi się kilka lat temu podczas jednego z moich licznych wyjazdów, ale którą pamiętam tak, jakby wydarzyła się wczoraj. I jest to w sumie pierwszy raz, kiedy opowiem o czymś, czego doświadczyłam na własnej skórze w jednym, konkretnym miejscu i w konkretnych okolicznościach. Do tej pory opisywałam miejsca. Miejsca i historie związane z ludźmi, zwierzętami, pomnikami, przedmiotami i innymi cudami, w które zdecydowana większość wierzy, a pozostała udaje, że nie wierzy. Tym razem będzie inaczej. A przynajmniej dołożę wszelkich starań do tego, aby inaczej rzeczywiście było. I jest to również ukłon w kierunku Dyla Sowizdrzała (rzadko kiedy się kłaniam, szczególnie sowizdrzałom), który całkiem niedawno publicznie ogłosił, że jest moim wiernym fanem (tego typu wyznania sprawiają, że natychmiast przypomina mi się „Misery” Stephena Kinga i wtedy jest mi już mniej do śmiechu), ale jednocześnie zarzucił, że zbyt mało piszę o sobie. Dlatego teraz, czy tego chce czy nie, spełnię jego życzenie. Czy będzie tego żałował? Pewnie tak :) Na jego szczęście, jest to tylko poznanie powierzchowne.

A teraz przejdźmy do historii. Do historii, która będzie miała bardzo słabe zakończenie. Tak słabe, że mój wierny fan Sowizdrzał zdeklasuje się z własnej woli i z miejsca pierwszego spadnie na co najmniej przedostatnie (to oczywiście najbardziej optymistyczna wersja). W najgorszym wypadku pozostanie na miejscu pierwszym, ale wtedy będzie miał już jazdę na całego i będzie musiał wysłuchiwać kolejnych historii, których jest tak dużo, że nie wiem, od której zacznę, a już tym bardziej nie wiem, na której skończę.  

Historia przygotowana na dzisiaj wydarzyła się w Norwegii. W małym, cichym miasteczku, do którego dojazd z najbliższego lotniska jest tak skomplikowany, że nie podaje go nawet Google. Na polecenie „podaj trasę”, otrzymacie odpowiedź „niedostępna”. Ja na szczęście jakimś cudem trafiłam do miejsca przeznaczenia, na dodatek w samym środku zimy. Mieszkałam w dużym, czerwonym domu (poniżej załączam zdjęcie), w którym codziennie rano byłam budzona przez pług rzeźbiący drogi pomiędzy domami (zdjęcie pługu również załączam). Życie w miasteczku płynęło powoli i spokojnie. Aż pewnego wieczoru (jednego z tych długich, zimowych wieczorów) w domu miało miejsce ważne wydarzenie. Urządzono przyjęcie. Przyjęcie, w którym uczestniczyło zaledwie dziesięć osób (zupełnie jak w książkach Agathy Christie). Jedną z nich był Norweg z wyraźnie zaokrąglonym brzuchem, łysiejącą głową i nieustannie pogłębiającym się płaskostopiem (to ostatnie wyszło na jaw podczas rozmowy, aż tak dobrym obserwatorem nie jestem). Siedział nieruchomo na kanapie i patrząc przez duże, okrągłe okulary tylko od czasu do czasu przekręcał głowę. A przekręcał ją głównie wtedy, kiedy zadawał mi jakieś pytanie lub kiedy akurat odpowiadał na moje.

- Mam płaskostopie – wyznał niespodziewanie. – Ciężki przypadek. Każdego roku jest coraz gorzej.

Nie powiedziałam ani słowa. Płaskostopie nie było moją mocną stroną i nie jest nią również obecnie.   

- Oprócz tego mam depresję – kontynuował. – Zażywam leki.

Na lekach też się nie znałam. Gdybym przynajmniej przeczytała wcześniej skład jakiejkolwiek z nich, rozmowa niewątpliwie byłaby bardziej ekscytująca.

- A ty? – zapytał. – Masz jakieś problemy?

Prawdę mówiąc, moim największym problemem tamtego wieczoru był fakt, że żyłam w ciemnościach. Rano było ciemno, po południu szaro, wieczorem ciemno, a w nocy jeszcze ciemniej. Nie mogłam myśleć. Jednym z powodów, dla których poleciałam do Norwegii było znalezienie pomysłu do kolejnej książki.

- Książki? – zapytał tak samo beznamiętnym głosem jak wtedy, gdy opowiadał o płaskostopiu. –Norwegowie piszą kryminały – stwierdził. – Ty też możesz.

Nie przerywałam. W takich momentach nigdy się nie przerywa.

- Możesz napisać coś o naszym miasteczku. I o śniegu. Mamy tutaj dużo śniegu. Wymyślisz jakieś morderstwo i masz kryminał. Będzie dobry. A tytuł może być „Krew na śniegu” – powiedział zadowolony z siebie, ale wywnioskowałam to jedynie na podstawie kącika ust, który nieznacznie przesunął się w górę. – Od jutra zaczynamy szukać śniegu – dodał.

Tam, gdzie mieszkaliśmy, śniegu nie brakowało. Brakowało natomiast krwi.

- Spokojnie – zapewniał. – Krew też znajdziemy.

Szukaliśmy jej wszędzie. W miasteczku, w górach, przed domem, za domem, na drodze… (koniecznie obejrzyjcie zdjęcia!) I nic. Ani jednej kropli. Prawdopodobnie jedynym widocznym rezultatem wędrówek w poszukiwaniu krwi było kilka zrobionych przeze mnie zdjęć i odciśnięte na śniegu ślady płaskich stóp. Książka do tej pory nie powstała. Jeśli jednak kiedykolwiek wpadnie w wasze ręce kryminał pt. „Krew na śniegu”, przypomnijcie sobie Norwega o zaokrąglonym brzuchu i łysiejącej głowie oraz fakt, że bez względu na miejsce, w którym się znajdujemy, największą inspiracją są mieszkający tam ludzie. Szczególnie ci z płaskostopiem.  

Po więcej wrażeń zapraszam na www.isabelfuentesguerra.com