JustPaste.it

Lucyna.

Rzeczywistość pisze najlepsze historie.

Rzeczywistość pisze najlepsze historie.

 

Było deszczowe popołudnie. Ona i ja jechaliśmy do miasta obok w celu, który chodził za mną od długiego czasu.

Kot. Miał być czarny, mieć zielone oczy i być dachowcem. Miał być samcem i mieć maksymalnie dwa lata. Tyle wiedziałem. Miałem też niejasne podejrzenia co do tego, jak go wybiorę.

Z tyłu samochodu jechał pożyczony transporter na kota. Byliśmy zaopatrzeni w podstawowe akcesoria dla naszego przyszłego miauczącego domownika, czekały grzecznie w wynajętym mieszkaniu.

To miało być moje pierwsze duże zwierzę. Do tej pory miałem jedynie chomiki, myszoskoczka i szynszylę, ale to materiał na inną opowieść. Ona też miała króliki, chomiki i świnki morskie. To miał być nasz wspólny kot, a po nim miał pojawić się wspólny pies. Ona wymarzyła sobie labradora albo golden-retrivera, rasowego do szpiku kości. 

Ja chciałem czarnego, chudego dachowca. Kot nie jest tak kłopotliwy, więc zdecydowaliśmy, że najpierw zobaczymy, jak wygląda opieka nad nim, zanim weźmiemy psa.

Jechaliśmy w ciszy. W pierwszym schronisku, do którego pojechaliśmy była kwarantanna; nie pozwolono nam wziąć żadnego kota. Zgubiliśmy drogę, pytaliśmy po drodze, a dodatku ciągle wisiała nad nami atmosfera kłótni o imię kota. Rzadko odpuszczam, Ona jeszcze rzadziej, tak więc w końcu po trzech kłótniach nastąpiło zawieszenie broni. Odłożyliśmy decyzję na później.

Podjechaliśmy pod schronisko. Wszędzie mnóstwo błota. Furtkę otworzył nam mężczyzna z najsmutniejszymi oczami, jakie widziałem w życiu z tatuażem na przedramieniu. Po wytłumaczeniu, że przyjechaliśmy wybrać kota zaprowadził nas do boksu z kotami niewychodzącymi na zewnątrz.

Podjąłem decyzję, że pierwszy czarny kot, z zielonymi oczami, który do mnie podejdzie - pojedzie z nami. To kot wybiera człowieka, a nie człowiek kota.

Żaden nie podszedł. 

Poszliśmy do boksu z kotami wychodzącymi. Jej wpadł w oko duży, czarny kocur, który siedział na wysokiej półce. 

Ja uklęknąłem i podszedł do mnie chudy, czarny kot z zielonymi oczami i dziwną brązową łatą na prawym boku. Ucho nadszarpnięte. Otarł się o moje kolana, a po pogłaskaniu zamruczał. 

I wtedy wiedziałem, że to ten.

Duży kocur chciał przepłoszyć chudego, który do mnie podszedł, gdy ten chciał zjeść coś z miski. Mężczyzna z smutnymi oczami zapytał, czy coś zdecydowaliśmy. 

Ona chciała tego dużego kocura, ale nie było dyskusji. Bierzemy chudego.

Mężczyzna z smutnymi oczami zamknął okienko, by upatrzony kot nie wyszedł na zewnątrz. Złapał go, wyniósł z boksu i włożył do tymczasowej klatki. 

Z wnętrza klatki spojrzały na mnie zielone oczy, przerażone klatką i nieznanym. Kupka czarnego nieszczęścia, miaucząca wniebogłosy.

Żołądek podjechał mi do gardła, gdy spojrzałem w zielone kocie oczy za prętami klatki. Postanowiłem, że to jest ostatni raz, gdy ten kot jest w klatce. 

Nawet teraz, gdy po latach piszę ten tekst to mnie zatyka, gdy przypomnę sobie przerażone kocie oczy.

Pobiegłem do auta po transporter jak na skrzydłach. Ona miała załatwić formalności związane z adopcją.

Przychodzę do dyżurki w schronisku z transporterem w ręku. W dyżurce mnóstwo psów, które rozszczekały się na mój widok. Każde z jakąś dysfunkcją - stare, chrapliwe, częściowo niewidome. Z sercami wyciągniętymi w stronę każdego człowieka. Przełknąłem ślinę.

Gdy przestały szczekać zauważyłem ją patrzącą w moją stronę z wyrazem zafrapowania na twarzy. Obok siedział mężczyzna z smutnymi oczami, trzymając mojego wymarzonego kota na rękach, przestraszonego szczekaniem.

Po sprawdzeniu książeczki kota okazało się, że to kotka. Nie wiadomo ile ma lat. Może 7, może 9... wiek kota sprawdza się po zębach.

Ten kot nie miał ani jednego zęba.

Mężczyzna z smutnymi oczami zapytał, czy bierzemy.

 

W jednej sekundzie zamarł czas. Wszystko co żywe w tym pokoju przestało oddychać i spojrzało na mnie. Smutne oczy mężczyzny, dziwnie spokojne zielone oczy wybranego kota, stare i mądre oczy psów, których nikt nie chciał. 

I Jej oczy, tak znane i tak bliskie. Dające mi podjąć decyzję.

 

 

Ta kotka mieszkała razem z kilkoma kotkami u pewnego starszego pana. Gdy ten umarł, wszystkie w komplecie trafiły do schroniska i wszystkie, poza czarnym znalazły właścicieli. Czarna kotka uciekła ze schroniska. Wróciła rok później - z zębami w tak trudnym stanie, że było trzeba wszystkie usunąć. Dziwna brązowa plama to znamię po sterylizacji, którą niedawno przechodziła kotka. Nadszarpnięte ucho to pamiątka po czasach na ulicy. 

Była przeganiana od miski przez inne koty, bo miała problemy z szybkim jedzeniem. Nie mając zębów, nie miała jak się bronić. Dlatego była taka chuda.

 

Gdy Wieczność minęła, wziąłem głęboki oddech i powiedziałem:

"Tak, bierzemy. Co i jak ona je?"

 

W aucie siedziała Jej na kolanach w miękkim transporterze. Siedziała bardzo cicho, przez około 15 kilometrów zamiauczała może dwa razy.

"Lucy... może być Lucy? Jak myślisz?" - zapytałem Jej.

"Dobry pomysł."

 

Imię Lucy przeżyło dwa dni. Zastąpiło je bardziej swojskie imię Lucyna.

 

Przez pierwsze dwa tygodnie na zmianę spała i jadła - potrafi zjeść nawet surowe mięso, które uwielbia, i suchą karmę. W tym czasie przytyła ponad kilogram, więc zwiększyła swoją masę o jakieś 1/3. Daliśmy jej tyle czasu, ile potrzebowała. Po pierwszym tygodniu złapała koci katar - pobiegłem z nią do weterynarza, który na szczęście pomógł wyleczyć tą groźną dla kotów chorobę.

Przez dwa lata nie nabrała dużo ciała; jest drobną kotką. Uwielbia leżenie w słońcu (albo na kaloryferze). Mógłbym o niej pisać absolutnie godzinami, ale zdaję sobie sprawę, że po prostu - jak każdy kot, jest po prostu wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju.

Akurat siedzi obok mnie na kanapie - nie jest zbyt zadowolona, że na moich kolanach spoczywa aktualnie laptop.

Minęły ponad dwa lata. Nie wiadomo, ile Lucynie zostało jeszcze ziemskich lat, ale widząc ją zrelaksowaną na kanapie zdaję sobie sprawę, że jest to naprawdę jedna z niewielu rzeczy w moim życiu, co do których wiem, że jest rezultatem najlepszej decyzji, jaką można było podjąć.

I dalej uważam, że to ona Nas wybrała.