-
Czy mógłby pan bardziej sprecyzować swoją dolegliwość? - wręcz domagała się kostyczna doktor.
Machinalnie przerzucała z jednej kupki na drugą pożółkłe kartoteki.
-
Hm, hm – pomrukiwała, coraz bardziej niecierpliwa, zwłaszcza że młoda pielęgniarka w nieskazitelnie białym fartuchu informowała, że w dyżurce stygnie kawa.
-
Pytanie kostycznej doktor w tej chwili czyniło mnie panem sytuacji, gdyż miałem przeogromną ochotę mówić, jak dobrze opłacony TW.
Mówiłem do kostycznej doktor, chociaż kawa stygła coraz bardziej. -Czuję się jak gąbka przesycona woda – bulgotałem.- Ten nadmiar mi ciąży, drażni, wywołuje ból. A kiedy już przechodzi, to wtedy ktoś usłużny, z dobrego serca psia mać, sięga po landrynki. - Proszę se wziąć – nawet prosi. I zachęca: Całą garść.
Do cholery – zżymam się – jednak nie mogę odmówić, bo jakże mam zranić dobrego człowieka, chociaż go nienawidzę. Co za rozdarcie? Jak drzewo rozłupane przez piorun.
. Gadam, gadam, gadam – biały gabinet słucha.
-
Pani doktor – kończę. - Chciałbym wdrapać się na drzewo i na samym wierzchołku rozluźnić krawat i wypluć te wszystkie landrynki.
-
Recepty na drzewo nie wypisała. Doradziła polubić landrynki.
Coś długo wpisywała do jednej z kartotek, jakby poznała moją przyszłość.