JustPaste.it

Top Secret.

 

 

Obraz może zawierać: 3 osoby, tekst
·

Nie jest to obrazek wyssany z palca. Przeraża mnie nieświadomość obywateli ( w sondażach podobno około 20% ludzi daje się nabrać na to "obywatelskie" dziadostwo). Media odwaliły w tym kawał "dobrej roboty... obudż się Polsko.
„Okazało się, że w tym samym czasie, co Andrzej Lepper, nad Świteź przyjeżdżał Aleksiej Miller, prezes Gazpromu. Przyjeżdżał pod pozorem wizyt u rodziny żony, w rzeczywistości jednak co najmniej dwa razy spotkał się z Lepperem! Są takie sytuacje gdy wiesz, że przeszedłeś przez most i już nie masz odwrotu, bo wkroczyłeś w nową rzeczywistość. To właśnie była taka sytuacja. Łącząc wszystkie te kropeczki, wszystkie informacje, jakie miałem teraz przed sobą, nagle wszystko zrozumiałem. Wiedziałem już, co Andrzej Lepper chciał zrobić i wiedziałem, jak chciał to zrobić… Pierwsza umowa z Rosjanami w ramach tak zwanego kontraktu jamalskiego z 1993 roku była porozumieniem ramowym i wyjściowym dla późniejszych negocjacji na dostawy gazu do Polski. Przewidywała dostarczanie Polsce rocznie 7,4 miliardów metrów sześciennych gazu oraz tranzyt tego surowca w czterokrotnie większej ilości polskimi rurociągami do Niemiec. Rosyjskie dostawy gazu pokrywały większość zapotrzebowania Polski, a pozostała część zaopatrzenia pochodziła z wydobycia w Polsce i ze złóż norweskich. Na jakiej zatem podstawie w kontrakcie z 2009 roku polscy decydenci zobowiązali się do odbioru ponad 11 miliardów metrów sześciennych gazu z Rosji rocznie, co stanowiło ilość znacznie przekraczającą zapotrzebowanie Polski? Tego nie wiadomo, bo nigdy nie zostało to wyjaśnione. Wiadomo za to, że zgodnie z zapisami umowy aż do 2022 roku Polska na własne życzenie zobowiązała się kupować od Rosji półtora razy więcej gazu niż tego potrzebowała. Nie wiedzieć czemu niejako „przy okazji” strona polska zrezygnowała z 1,2 miliarda złotych, które Gazprom był winien z tytułu niedopłat za lata 2006 – 2009. Co zdumiewające, rząd Donalda Tuska zgodził się w dodatkowych protokołach nie tylko na zapis stanowiący, że PGNiG i Gazprom miały objąć po 50 procent udziałów w spółce EuRoPol Gaz SA, ale także na to, że do 1 marca 2011 roku miała zostać wprowadzona w życie zasada parytetowego zarządzania spółką: zarząd musiał podejmować decyzje jednogłośnie, a w wypadku rozbieżności wśród członków zarządu decyzję podejmować mogła rada nadzorcza. Jeśli także jej nie udałoby się osiągnąć porozumienia – decydować miało Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy. Dotychczas w EuRoPol Gaz SA Gazprom miał 48 procent udziałów i dokładnie drugie tyle kontrolował polski rząd w ramach nadzoru nad Polskim Górnictwem Naftowym i Gazownictwem, zaś języczek u wagi stanowił Gas-Trading ze swoimi 4 procentami udziałów. Gas-Trading kontrolowany był z kolei przez Przedsiębiorstwo Handlu Zagranicznego Bartimpex, kierowane przez jednego z najbogatszych Polaków, Aleksandra Gudzowatego – ponad 36 procent udziałów – oraz przez PGNiG – 43 procent udziałów. Łącznie zatem polscy akcjonariusze mieli prawie 82 procent udziałów w Gas -Tradingu, co zapewniało polskiemu rządowi kontrolę nad EuRoPol Gaz SA i dawało decydujący głos w sprawie tranzytu rosyjskiego surowca przez nasze terytorium oraz generalnie pozwalało na podejmowanie strategicznych decyzji dotyczących spółki. Tymczasem wynik podpisanych przez rząd Tuska umów zmieniał w tej kwestii nieomal wszystko. Dostawy gazu z Rosji przekroczyły polskie zapotrzebowanie, a ponieważ strona polska nie mogła gazu sprzedawać, surowiec musiał być magazynowany na terenie kraju. To z kolei wymuszało rezygnację z zakupów spotowych z Norwegii oraz zaniechanie wydobywania gazu w Polsce. W ten sposób polski rząd rezygnował z dywersyfikacji źródeł gazu, całkowicie uzależniając nasz kraj od dostaw Gazpromu. Jednocześnie poprzez zobowiązanie do podziału akcji zmniejszył kontrolę nad strategiczną spółką EuRoPol Gaz SA, a jakby jeszcze tego było mało, zgodził się na skrajnie niekorzystne dla Polski zapisy dotyczące trybu podejmowania decyzji. Umowę podpisano aż do roku 2022 – i „tylko” do roku 2022. Rząd Donalda Tuska chciał bowiem, by obowiązywała do roku 2037, uzależniając całkowicie Polskę od rosyjskiego gazu na całe dziesięciolecia. Dopiero wskutek ostrych protestów opozycji i burzliwej debaty w Sejmie zwołanej na wniosek PiS, ostatecznie rząd zgodził się odstąpić od najdłuższej wersji, co jednak i tak stawiało Polskę w fatalnej pozycji na wiele następnych lat. Podpisany kontrakt był – i jest – dla Polski skrajnie niekorzystny, zawiera zakaz reeksportu gazu zakupionego w Rosji oraz opcję określaną jako „bierz i płać”. Mówiąc wprost – za gaz trzeba płacić nawet wówczas, gdy nie zostanie on zużyty. Co więcej, cenę gazu w umowie oparto odnosząc ją do ceny ropy naftowej, co spowodowało, że do dziś płacimy najwyższą stawkę w Unii Europejskiej – znacznie wyższą niż na przykład odbiorcy w Niemczech, Francji czy Włoszech. W całej tej sprawie jest szereg pytań, na które mimo upływu lat nikt nie odpowiedział. Jak to możliwe, że dodatkowe zakupy gazu były negocjowane na szczeblu rządowym, nie zaś na poziomie PGNiG – Gazprom, czyli firm bezpośrednio zaangażowanych w wypełnianie warunków kontraktu? Dlaczego premierowi Pawlakowi tak bardzo zależało, by utajniono część dokumentów dotyczących negocjacji? I dlaczego, choć po latach samą umowę ostatecznie opublikowano, nie ujawniono instrukcji negocjacyjnych zatwierdzonych przez Donalda Tuska, a tym samym uniemożliwiono porównanie tego, co zamierzano osiągnąć z tym, co osiągnięto? Dlaczego, gdy ceny gazu gwałtownie spadały na skutek kryzysu gospodarczego i rewolucji łupkowej w USA, Donald Tusk nawet nie podjął próby zmiany formuły cenowej w kontrakcie jamalskim, choć w tym samym czasie zachodnie koncerny zmuszały Gazprom do obniżki cen kontraktowych? Dlaczego Waldemar Pawlak, już jako minister gospodarki w rządzie Donalda Tuska, storpedował rozpoczęty przez rząd premiera Jarosława Kaczyńskiego projekt budowy gazociągu do Danii o nazwie Baltic Pipe, dzięki któremu już w grudniu 2010 roku do Polski mogły trafić ponad 2 miliardy metrów sześciennych gazu z duńskiego systemu przesyłowego? Skąd brała się determinacja ministra Pawlaka, by zadowolić Gazprom, któremu przeszkadzało operatorstwo spółki Gaz-System na gazociągu jamalskim, co umożliwiało zawieranie poza Gazpromem małych kontraktów gazowych z partnerami z Europy Zachodniej? I dlaczego minister Pawlak tak bardzo troszczył się o interesy Gazpromu w Polsce kosztem naszego narodowego operatora? Dlaczego organy państwa powołane do dbałości o bezpieczeństwo energetyczne Polski nie zareagowało w żaden sposób na tak jawnie szkodliwe dla Polski działanie najważniejszych ówcześnie polskich polityków, które już tylko na gruncie logiki i zdrowego rozsądku wyglądało na ordynarny przekręt? Czy wpływ na to mógł mieć fakt, że jednym z zastępców ówczesnego szefa ABW był Zdzisław Skorża, kolega ze studiów Waldemara Pawlaka? Ostatnie pytanie możemy sobie darować, bo są sytuacje, gdy nie trzeba stawiać kropki nad „i”. To właśnie jest jedna z takich sytuacji. Fakty wskazują jednoznacznie, że ludziom na wysokich stołkach w rządzie PO-PSL bardzo zależało, by Polska aż do 2022 roku płaciła za rosyjski gaz kwotę opartą o wygórowaną formułę cenową z 2006 roku, w następstwie czego do dziś płacimy za gaz o kilkaset milionów dolarów rocznie więcej (równowartość nawet kilku miliardów złotych rocznie) niż odbiorcy analogicznej ilości tego surowca w Niemczech, Włoszech czy Francji. W całej tej sprawie i w tych decyzjach, za które odpowiadali polscy premierzy Waldemar Pawlak i Donald Tusk, było coś tak absolutnie niepojętego i zarazem irracjonalnego, że aż nie trzeba było stawiać tu żadnych hipotez, bo te same się narzucały. W tym kontekście fakt, że podpisanie takiego kontraktu na takich warunkach rząd Donalda Tuska i ministerstwo Waldemara Pawlaka lansowały jako „sukces” i dowód dobrosąsiedzkich relacji z Rosją, był czymś tak aroganckim i kuriozalnym zarazem, że aż nieprawdopodobnym. Absolutnym i niezrozumiałym paradoksem jest, że mimo prowadzenia przez nich tak ewidentnie brudnej gry cała ta sprawa rozeszła się po kościach. Donald Tusk i jego koledzy z PSL mogli otwierać szampany, bo zrozumieli, że jeżeli Polacy uwierzyli w brednie o „sukcesie” w tej sprawie, to znaczy, że przy odpowiednim natężeniu propagandy uwierzą już we wszystko. Ale był ktoś, kto nie wierzył w ani jedno słowo. Ktoś, kto wiedział, jak wygląda prawda i co ważniejsze – kto potrafił to udowodnić. Bo dowody, nagrania rozmów i dokumentację dotyczącą zagranicznych kont zdobył na Ukrainie, nad jeziorem Świteź… Powstaje pytanie: na jakich warunkach i jak to w ogóle się stało, że Andrzej Lepper – bo o nim mowa – stał się posiadaczem materiałów, które mogły wysadzić w powietrze nie tylko rząd Donalda Tuska? Najbardziej prawdopodobna wersja oparta na relacjach informatorów oraz na wiedzy, której źródeł nie mogę ujawnić, wskazuje, że pośrednikiem w tej „transakcji” był Zakon Rycerzy Michała Archanioła. Wydarzenia nad Jeziorem Świteź były zatem kulminacją wielopiętrowej gry, w których tak lubują się służby specjalne, a w której swoją rolę miał do odegrania także były wicepremier RP. W tej grze Andrzej Lepper postanowił grać vabank i był w tym postanowieniu zdeterminowany. Wiedział, że aby zrealizować zamierzenia, musi mieć poważne argumenty – i takie miał. W przeszłości pokazał już, że ma dostęp do wiedzy danej nielicznym, a ujawniając fakt przebywania talibów w Kiejkutach i pozostawiając niedopowiedzianą kwestię, co stało się z 15 milionami dolarów, które CIA zapłaciło za pośrednictwem zastępcy szefa Agencji Wywiadu, pułkownika Andrzeja Derlatki, Agencji Wywiadu i polskim politykom udowodnił też, że potrafi grać ostro. Ta sprawa nie została nigdy wyjaśniona, ale ludzie na wysokich stoł- kach wiedzieli już – że on wie. A teraz Lepper zyskał nowe, jeszcze potężniejsze argumenty. Według moich źródeł bliskich Lepperowi i wiedzy pochodzącej z innej strony, przewodniczący Samoobrony był zdeterminowany, by wiedzę o kulisach kontraktu gazowego oraz związanych z nim łapówkach wykorzystać w sposób polityczny. Tym razem jednak nie dzieląc się informacjami – jak miał w zwyczaju – przed kamerami, lecz w sposób kontrolowany, używając metod nacisku i szantażu. Były wicepremier doskonale rozumiał swoją epokę, widział, że o ile w mediach politycy często robili rejwach, o tyle potem, poza obiektywami kamer, w kuluarach, zawierali pakty i układy. Ich clou było proste jak drut: polemizujemy, nawet ostro, ale na gruncie prawa wy nie ruszycie nas, my nie ruszamy was. Przez ponad dwadzieścia lat III RP tak to właśnie działało: z różnych stron było wiele pohukiwań, poważ- nie brzmiących oskarżeń, a nawet gróźb. Zawsze jednak, gdy przychodziło do realizacji, zapadała cisza – bo w tej „zabawie” nie chodziło o to, by króliczka złapać, lecz gonić. W efekcie o ile tak zwana sprawiedliwość mogła się jeszcze od biedy upomnieć o szeregowego posła lub senatora, o tyle ludzie na stołkach naprawdę wysokich byli już nietykalni. Leszek Miller, Józef Oleksy, Aleksander Kwaśniewski, Waldemar Pawlak, Bronisław Komorowski, Donald Tusk i dziesiątki innych, o których nadużyciach, a nawet przestępstwach mówiono miesiącami, tak naprawdę nigdy nie zbliżyli się nawet do ławy oskarżonych, bo zawsze wtedy, gdy trzeba było powiedzieć „sprawdzam”, współuczestnicy „gry” odchodzili od stołu. Miało to w sobie coś z teatru stworzonego na użytek opinii publicznej, w którym prawdziwe życie toczyło się nie na scenie, lecz za kurtyną – a ludzie, choć chcieli znać prawdę, widzieli tyle, ile widzieć im pozwolono. Lepper wiedział i widział – bo widział to każdy, kto chciał widzieć – że przez ponad dwadzieścia lat nie wykryto ani jednego sprawcy z wielu głośnych morderstw, nie odzyskano ani jednej złotówki ze zdefraudowanych i wytransferowanych za granicę miliardów złotych, nie wyjaśniono do końca ani jednej z dziesiątek najgłośniejszych afer. Widział i wiedział, z jaką trudnością mielą „młyny sprawiedliwości” i to tylko w tę stronę i tylko wtedy, gdy pozwalali na to ludzie na wysokich stołkach. Widział i wiedział dość, by rozumieć, że w tym kraju sprawiedliwość często się kupuje lub wymienia na „przysługi” – i był zdeterminowany, by do takiej właśnie „wymiany” doprowadzić. Wiedział o pieniądzach CIA i o politykach SLD, wiedział o tajnych kontach w Coutts Banku, Voglu, Kwaśniewskim i Millerze, wiedział o kontrakcie gazowym, Pawlaku i Tusku, wiedział wreszcie o „Pro Civili” i prezydencie Komorowskim, o którym informował go Janusz Maksymiuk, ważne ogniwo w tej potężnej przestępczej organizacji zwanej dla zmyłki fundacją. Jednym zdaniem Andrzej Lepper wiedział dość, by w oparciu o tę wiedzę i wynikające z niej metody szantażu oraz nacisku, podjąć niebezpieczną, ale konsekwentną i logiczną grę. Grę, w której stawką miały być jego wolność, przyszłość i życie - grę, która zaczęła się kilka lat wcześniej i którą zamierzał doprowadzić do końca. Czy mógł wtedy przypuszczać, że ten koniec nastąpi tak szybko i że kilkanaście godzin później nie będzie już żył?”

 

Autor: Wojciech Sumliński