JustPaste.it

Potyczki małżeńskie. Diatryba.

Potyczki małżeńskie. Diatryba.

 

Nie wiem, jak to jest w małżeństwach innych niż heteroseksualne, ale w takich, jak moje, wojna trwa od początku. Zazwyczaj są to zmagania oczyszczające i scalające, jednakże bardzo wyczerpujące. Choć musimy w tym miejscu stanowczo zaznaczyć, iż koncepcja wojny, jako zjawiska pozytywnego jest nam oczywiście obca i nie popieramy poglądów schopenhauerowskich, jako nazistowskich i bzdurnych. A więc…- wyczerpujące.

 Mężczyzna ma większy mózg i to jest fakt. Koń także i słoń, ale oto mniejsza. W każdym razie większy od kobiecego,  a więc także mojego. Koniec kropka, faktom nie zaprzeczę. Mój mąż ma mózg wyjątkowo duży i na dodatek- usilnie go używa. Planuje, wyznacza cele, oblicza do trzeciego miejsca po przecinku w pamięci,  jeśli coś buduje, to zapewne to, co zbuduje, przetrwa huragan, przewiduje i zabezpiecza niezabezpieczone. Nie powiem, takie przymioty umysłu to prawdziwy skarb i dziękuję zań opatrzności oraz własnemu czarowi, który zdołał go przyciągnąć i obłaskawić. Jednakże… Cóż… Są jeszcze sytuacje niewojenne i prozaiczne, prozą zwyczajnego życia i pożycia naznaczone…

Facet myje naczynia… Taka sobie czynność codzienna. I nieważne, czy robi to ręcznie, czy też wstawia do zmywarki- zawsze jest to szeroko zakrojony front robót. Zaplanowana drobiazgowo i uprzednio przygotowana czynność, maestria…Każdy widelczyk osobno, nie może dotykać sąsiada, filiżanki opłukane z herbaty z woreczka i ustawione uszkami na północny wschód, talerze pionowo i tylko na dole, a kieliszki zawsze w osobnym myciu z nabłyszczaczem. Garnek w zmywarce to niedopuszczalny wygłup, a resztki na talerzu to skandal. Same przygotowania powinny obejmować szereg niezbędnych czynności  i tylko taka kolejność gwarantuje sukces. Z zasady zatem, jeśli ja się za to zabiorę- robię to źle, niezgodnie ze sztuką, niechlujnie i w ogóle poza wszelką przyzwoitością i przyjętymi standardami. Zatem, aby uniknąć kłopotów robię to potajemnie i szybciutko, jeszcze szybciej niż zwykle. No i w zasadzie- zawsze… Tak to już jest. I nie jest to jedyna codzienna czynność, którą wolę wykonać cicho i ukradkiem, niż prosić o pomoc. Ja po prostu nie mam tyle czasu!

Zatem ja piorę, gotuję i sprzątam. Z własnego wyboru i możliwie dyskretnie. Można się przyzwyczaić. Są jednak momenty, które i mnie wyprowadzają z równowagi- mówiąc dyskretnie. Wpadło mi coś pod wersalkę… Ciężka, jak diabli, nie podniosę…

            - Pomóż mi podnieść, wpadło mi…

I tu pada pierwsze z wielu dociekliwych pytań:

            - Co ci wpadło?

Stoję z jednym rogiem wersalki uniesionym, jak tylko dałam radę i zastanawiam się sapiąc. Co to mi wpadło?

            - No takie to, do tego…

            - Ale co?- pyta mój wnikliwy mężczyzna.

I zazwyczaj już w tym momencie upuszczam wersalkę na podłogę klnąc niecenzuralnie, bo zazwyczaj spada mi na nogę.

             - Na ch… ci wiedzieć?

Dowiaduję się wtedy, że jestem wulgarna, więc się opamiętuję i staram się nazwać to gówno, które mi upadło. Nie jest to proste, bo oderwała mi się górna część takiego dinksu do nakłuwania palców przy mierzeniu glukozy we krwi. Akcja się dzieje zatem bardzo rano i bardzo na czczo, a ja staram się usilnie wymyślić nazwę do tego czegoś.

             - Nakłuwacz? Kłujnik? Kłujnica? Kłujniczka? Końcówka takiego tego, od tego… No…- pokazuję mu resztę w nadziei, że to wypytywanie się skończy.

            - Ale co to jest?- pyta

Ciśnienie skacze mi do niebezpiecznej granicy, ale przecież sama tego nie udźwignę. Wzbijam się na wyżyny intelektu i wyrzucam z siebie:

            - Do nakłuwania przy mierzeniu cukru we krwi…- biorę głęboki oddech.

            - Ale jak wygląda?

            - Srak…- tylko na to mnie w tym momencie stać- Jak to! Końcówka od tego!- podtykam mu pod nos to, co mi zostało w ręku.

To jednak nie wystarczyło jeszcze do zaprojektowania operacji ratunkowej i musiało paść pytanie, które zdumiało mnie bezbrzeżnie.

            - Kiedy ci wpadło?

Stanęłam, jak wryta na środku pokoju i jako, że jestem dość dobra w ciętych ripostach, powiedziałam z sapnięciem.

            - W 1996, po południu, k… mać…

Jestem wulgarna i ch…

            - We wrześniu, w zadziwiających okolicznościach, jeśli chcesz znać uwarunkowania jeszcze- uprzedzam spodziewane pytanie- Jak ci wpadło?

            - Odstrzeliła mi sprężynka w gębę…

No i sama chciałam…

            - Jaka sprężynka?

 Musiałam sobie usiąść. Na wersalce, pod którą gdzieś nadal leży końcówka dinksu do nakłuwania.