JustPaste.it

Szanowny Panie Budda...

chyba się nie rozumiemy

chyba się nie rozumiemy

 

Choć nie powinienem tak zaczynać artykułu, to jednak wydaje mi się że nie będzie w tym nic zbyt zdrożnego – na początku chciałbym powiedzieć, że za wszelką cenę starałem się napisać moje wątpliwości w tym temacie na jakimś forum buddystów, albo na takowym forum na facebooku. Jednak to towarzystwo jest tak hermetyczne, że w ogóle się nie dało. Artykuł ten dotyczy najwyższych „prawd wiary”, o ile w ogóle buddyści byliby skłonni przyznać, że to, co nazywają w porywach „filozofią życia” jest jakąkolwiek religią, czy wiarą.

Podobnie jak Hitler, Platon, czy Immanuel Kant... Budda był według MBTI (Meyers-Briggs Temperament Indicator) typem INFJ. Ostatnimi czasy spędzam po 21 dni na studiowanie każdego z 16 typów, których studia rozpoczął również typ INFJ, czyli Carl Jung. To, co wyróżnia typ INFJ, to fakt, że osoby takie dążą do oświecenia innych, patrzą na innych z pewnego poziomu zobiektywizowanej i globalnej wizji – szerokiej i rozłożystej struktury myślowej. Robią tak, aby pomóc innym odrzucić zbędne troski i wszystko to, co hamuje innych. Takie osoby najczęściej widzą prawdę jako „będącą po środku”, zauważając krztynę racji u każdej ze stron, a przede wszystkim starają się przedkładać to, co kto musi, nad to, co kto chce. Oczywiście świetnie pasuje to zarówno do modelu Kanta, jak i Buddy, czy Hitlera. Nie ironizuję – praca Buddy była o wiele ważniejsza i bardziej wartościowa niż Kanta, a to, czego dokonali, było o niebo wyżej od tego, co dokonał Hitler, choć nie w tym rzecz.

Problem tkwi jednak właśnie w szczegółach. Wszyscy wspomniani stworzyli wybitnie złożone modele rzeczywistości, względem których oceniali innych. Pomińmy może Hitlera, którego słusznie wszyscy by się tu czepiali. W środowisku filozofów Kant jest pewnym świętym graalem. Wiadomo tylko, że jeśli ktoś zaczyna wchodzić w dyskurs z jego poglądami, wiadomo, że przegra. Podobnie zresztą traktuje się buddyzm. Rzekomo nie da się go obalić na poziomie logiki. Niestety ja spróbuję.

To, że ktoś potrafi stworzyć sobie gigantyczny układ logiczny z poziomu którego nie tylko potrafi oceniać, ale też pomagać, wcale niczego nie zmienia. Podobnie jak dla Buddy, tak i dla wszystkich typów INFJ ważniejsze (i najważniejsze) jest to, że ktoś coś musi, niż to, że ktoś coś chce. To logiczne.

Owszem, jak ktoś kieruje się zachciewajkami i kupuje np. tylko to, na co ma ochotę, dobrze się bawi i dużo nakładów przeznacza na to, aby sobie na to zarobić… taka osoba może chodzić w modnych ciuchach i może być pewnym idolem, jednak zgodzę się, że musieć, to zawsze więcej, niż chcieć. Musimy wiele rzeczy i o ile możemy zrezygnować z tego, co chcemy (co nie jest wcale tak do końca dobre, bo również zaczynamy odczuwać, że „nie chce nam się chcieć”), to nie możemy zrezygnować z tego, co musimy. To się rozumie samo przez się. W filmie jednak z bodajże 2010 roku pod nazwą „Legion” na końcu Archanioł Michał mówi Archaniołowi Gabrielowi, że Bóg ostatecznie jemu przyznał rację, gdyż Gabriel dał mu to, czego chciał, a Michał to, czego potrzebował. O to jedno słówko się rozchodzi. O potrzeby. Buddyzm nie rozróżnia zachciewajek od realnych potrzeb. Nie rozróżnia ich żaden z typów INFJ – w całej ich gigantycznej konstrukcji logicznej nie ma tego rozróżnienia – potrzeby nie istnieją – a one zmieniają wszystko. A do potrzeb możemy zaliczyć realnie głównie sferę emocjonalną – tak na to akurat patrzy mój typ, czyli EN FP.

Każdy typ INFJ zgodzi się z moim stwierdzeniem, że „wolność to nie swawola”, ale nie będzie w stanie zmieścić w żaden sposób tego porównania w swej teorii umysłu. Dlatego, że jest to rozróżnienie pomiędzy tym, czego się chce, a czego potrzebuje i gdzie „potrzebuję” jest ważniejsze od „chcę” - a w żadnym przypadku nie mieści się tu „muszę”. Podobnie sprawa ma się z tym, że „zachciewajki to nie potrzeby”. Również w tym przypadku nie ma miejsca na „muszę”. Ja, ENFP, zgodzę się, że musieć to więcej niż chcieć, ale jeszcze ważniejszym jest potrzebować… na przykład kochać, gdyż najważniejszą potrzebą jest miłość. Tego typ INFJ nie rozumie, pomimo wielu zalet, które posiada.

Kolejną sprawą jest filozofia środka, typowa dla wszystkich INFJ. Nie będę się tu strasznie rozwodził, ale „uśrednianie standardów prowadzi do ich szybkiej erozji”. Owszem „prawda leży GDZIEŚ po środku”, ale do każdego ŚRODKA, należy dodać poprawkę. Drobna poprawka, dodana „pi razy drzwi” robi całemu przedsięwzięciu o wiele lepiej, niż przestrzeganie zasady, że uśrednienie jest czymś o wiele lepszym. Nie – w całej harmonii wszechświata wszystko mogłoby być jednym wielkim uśrednieniem, ale tak nie jest – zawsze jest poprawka, co czyni każdy obiekt unikalnym. Na przykład jeśli ktoś z nami chce wygrać za wszelką cenę, a my przyjmiemy „strategię środka”, to taki konflikt może teoretycznie trwać w nieskończoność – z jednym wyjątkiem – strona „środka” zaczyna się wyjaławiać. Jeśli jednak strona „środka” jest stroną „górnej granicy średniej” - ta strona zawsze wygra i to szybko. Zresztą niezależnie od tego, jaką strategię przyjmie przeciwnik, bo nawet gdy obaj przyjmą tą samą strategię – skończą na konsensusie – budując most porozumienia, który będzie wartością dodaną.

No i ostatnie, do czego chciałbym się doczepić – nonkonceptualny stan umysłu – STAN BUDDY. Według tego, ktoś taki jak ja, czyli ENFP nigdy nie będzie nikim wartościowym.

Wyobraźnia to umiejętność zwizualizowania sobie prawie wszystkiego. Fantazja to umiejętność reakcji wyobraźni na stany emocjonalne człowieka. To ta „dzika małpa buszująca po umyśle” - ta „zmora buddystów”. Tylko że to ta cecha uczyniła homo sapiens dominującym gatunkiem człowieka (mówimy o RODZAJU ludzkim), bo pozwoliła stworzyć religię, sztukę i opracować skomplikowane narzędzia, jak łuk – którym wytrzebiliśmy resztę innych form ludzkich (jakieś 200 tys. lat temu). Wyobraźnię, planowanie i myślenie abstrakcyjne mają i miały już szympansy – nie miały jednak i nie mają fantazji.

No i teraz jest problem. Bo ktoś taki jak ja, ENFP, żyje z tego, że w zaciszu swojej izdebki przeżywa sztorm jednego mózgu, aby zwizualizować sobie coś, czego nigdy nie było, a potem zarazić tą ideą resztę ludzkości (z mniejszym, lub większym skutkiem). Kiedy się to uda – można się wycofać i robić praktycznie to samo – do ukupcianej śmierdzi – tak „wkoło Macieja”.

Czy jest więc tak, że jeśli wszyscy buddyści są przeciwko mnie jednemu to ja się mylę? Kto mi na to odpowie?