JustPaste.it

Obłęd śmierci

Obłęd śmierci

 

Wartość człowieka, jest najcenniejszą

                            wartością świata …

 

                       / Maria Grzegorzewska /

 

 

 

            Wojna światowa, to we wszystkich jej odmianach i przypadkach przede wszystkim strach, płacz, łzy, cierpienie i niewyobrażalny do ogarnięcia ocean bólu i niemej rozpaczy. Jedną z mniej znanych szerszemu gronu stron tej wojny, były nie pozostające bez znaczenia dla ostatecznego wyniku wszystkich działań militarnych między innymi – konwoje morskie.

Wydawać by się mogło, iż działania lądowe są straszne i tragiczne. Jak jednak nazwać działania, gdy chodzi tylko o kilka, kilkanaście średniej wielkości statków handlowych zaangażowanych w „najzwyklejszy” niby przewóz towarów z jednego końca świata na drugi ale… w okresie wojny? Zazwyczaj dotyczyło to przewozu towarów strategicznych dla potrzeb tej okrutnej i tragicznej wojny, a więc m.in.: paliw bądź materiałów wybuchowych (m.in.: trotylu, nitrogliceryny, prochu, amunicji) oraz różnego rodzaju broni z czołgami włącznie, ale też i umundurowania, żołnierskiego wyposażenia oraz różnego rodzaju produktów żywnościowych… Większość tego ładunku przewożono z odległych od Europy Stanów Zjednoczonych Ameryki do portów Irlandii i Wielkiej Brytanii, pozostających przez prawie całkowity okres wojny „pomostem zaopatrzenia” dla całego walczącego „starego kontynentu”.

illustration2.jpgGrafikę stworzył Northink

 

Ludzie płynący „w tę i z powrotem” i znów „w tę i z powrotem”, byli aż zwykłymi marynarzami floty handlowej, cywilami. Mało, pochodzili bardzo często z krajów bezpośrednio uczestniczących w tej pożodze wojennej, bądź pozostających niby już poza nią jako kraje zajęte, zdobyte bądź… zwyciężone. Często nawet dumni byli z tego, iż ich państwo już zagarnięte zostało przez okupanta, a oni na tych swoich „małych łupinach”, bądź „niewielkich łajbach” jak nazywali swoje stateczki o wyporności najczęściej około 10 tysięcy ton wyporności, dalej co dnia staczają swoją jakże ważną i jakoby prywatną wojnę z hitleryzmem przyczyniając się do jego ostatecznego pokonania. Generalnie, w większości także posiadali rodziny, żony (lub tylko dziewczyny) i dzieci, które każdego dnia wspominały ich, pamiętali o nich, modlili się nawet za ich życie i zdrowie na otwartym morzu. Morzu, które na pozór było tylko szlakiem do ciągłego pokonywania go w obie strony wioząc cenny dla wojsk walczących niezbędny „towar wojenny”. Mało, niejednokrotnie kontakt tych rodzin z mężami, narzeczonymi i ojcami był więcej niż przypadkowy, raz na kilka miesięcy lub tylko raz na pół roku, a może raz w roku. Zazwyczaj ojciec widział swoje dzieci jak były małe gdyż się dopiero urodziły, potem za jakiś czas gdy dziecko określało ich już jako „pan” i gdy miało nastąpić bliższe poznanie, zazwyczaj znów przychodziło rozstanie na bardzo długi okres lub, było to w wielu przypadkach naprawdę …ostatnie spotkanie. Listy, jeżeli w ogóle pisano, dochodziły rzadko, czekając w porcie docelowym. Pozostawała więc zazwyczaj tylko zawsze wielka i jakże dalece indywidualna pamięć, wyobrażenia, niespełnione życzenia i oczywiście nieodłączne związane z domem i najbliższymi marzenia ku sobie, temu jedynemu w swoim rodzaju ciepłu i bezpieczeństwu.

Faktycznie od zawsze i na zawsze szlak konwoju, stanowił niewidzialną pochodną prowadzącą do obłędu śmierci załogi tych pływających jednostek. Nie zdarzyło się bowiem chyba w trakcie II wojny światowej, by jakikolwiek z konwojów przeszedł całą trasę w spokoju i ciszy nie pozostając zaatakowanym przez słynne niemieckie „wilcze stada” faszystowskich okrętów podwodnych. Okrętów, których celem było totalne i bezwzględne niszczenie wszystkiego na ich drodze, co mogło przeszkodzić i zatrzymać pochód garstki zwyrodnialców próbujących uzurpować sobie prawo nazywania się „panami świata”, bądź przy pomocy niespotykanej dotąd skali okrutnego mordu ludności cywilnej, zapewnić sobie panowanie tzw. „tysiącletniej Rzeszy”. III Rzeszy niemieckiej jako jedynego narodu wybranego przez swojego „proroka” Adolfa Hitlera i nie tylko niemiecką wspierającą całą wojnę miliardowymi inwestycjami jakże zakłamana i obłudną w każdym momencie międzynarodową finansjerę, mnożącą na tej wojnie kolejne trudne do wyobrażenia kapitały i miliony, a może miliardy...

Trasa „marszruty” większości morskich konwojów, to północne zazwyczaj porty Wielkiej Brytanii bądź Irlandii z jednej strony, oraz praktycznie porty całego wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej z drugiej strony. Aby pokonać tę niby „zwyczajną” trasę, należało pozostawać w konwoju 6-7 dni i nocy, poruszając się mniej więcej z prędkością około 7-8 mil na godzinę. Każdy konwój zazwyczaj posiadał rodzaj i tak niewystarczającej normalnie osłony w postaci towarzyszących mu 2-3 jednostek okrętów bojowych: niszczycieli lub torpedowców, dwojących się i trojących, by dany transport w jak największej liczbie dotarł cało do właściwego celu swojego przeznaczenia. Ilość jednostek uczestniczących w konwoju, to przeciętnie około 36 – 46 statków handlowych (do portu docelowego nierzadko docierało zaledwie 10 jednostek bądź i to nie), wyładowanych po brzegi towarami wojennymi. Normą pozostawało jednak wciąż, by statki z jego składu, poruszały się stałą prędkością z zachowaniem stałej odpowiedniej odległości jeden za drugim „gęsiego” oraz w równych odległościach bocznych jeden od drugiego „w rzędach”. Pilnujące tego porządku towarzyszące jednostki bojowe, „normalnie” opływały konwój stale dookoła strzegąc, by nic mu się nie stało i obkładając bombami głębinowymi lub torpedami ewentualne najmniejsze zakłócenie, bądź tylko podejrzenie podwodnej przestrzeni pod i na brzegach konwoju. Zasada niby prosta w stosowaniu, ale zazwyczaj niezwykle karkołomna i prawie-że niewykonalna w praktyce. Ponadto w każdym absolutnie konwoju, obowiązywało kilka nienaruszalnych żelaznych zasad zachowania każdego „uczestnika”:

  • zachowanie prawie przez cały czas trwania rejsu pełnego zaciemnienia nocą wszelkich źródeł światła na każdym z uczestniczących statków handlowych (wróg mógł bowiem dostrzec światła)
  • zachowanie prawie przez cały czas konwoju możliwej ciszy radiowej w eterze (każdy kontakt radiowy mógł zostać przechwycony przez wroga, i lokalizował oraz dekonspirował miejsce konwoju)
  • generalnie obowiązujące porozumiewanie się w konwoju tylko za pomocą kodu chorągiewkami w dzień i w nocy, bądź przy pomocy ciągnionych przez każdą jednostkę specjalnych boi (pław)
  • obowiązkowe wystawianie służby (wachty) „oka” w części dziobowej i rufowej statku w dzień i w nocy, do obserwacji bieżącej sytuacji zachowania miejsca w „kolumnie marszowej”, jak i pojawienia się ewentualnego „cienia piany” idącej ku statkowi ewentualnej nieprzyjacielskiej torpedy
  • całkowity zakaz zatrzymywania się „uczestnika” konwoju w przypadku ataku i trafienia któregoś z bocznych „sąsiadów” w celu udzielenia mu pomocy, bądź podjęcia akcji ratunkowej dla tonącej załogi, pod groźbą całkowitego osamotnienia i wykluczenia z konwoju i stania się obiektem totalnego ataku wroga.

 Te naprawdę żelazne zasady mogły i ratowały życie reszcie uczestników tej niekończącej się w okresie wojny „zabawy” w dobro i zło. Podwodne „zastępy niezłomnych” bojowników hitleryzmu czyniły wszystko co w ich mocy, by wytropić idący konwój, znaleźć się blisko niego, zaatakować i zniszczyć możliwie największą ilość statków. Dlatego wciąż podsłuchiwano w eterze gdzie można na taki trafić. Najczęściej ataki przeprowadzano pod osłoną nocy by trudniej było zlokalizować uderzającego i oczywiście marzeniem było, by ujawnić się nagle w środku konwoju i niszczyć totalnie wszystko co się da i może przechylić szalę zwycięstwa na stronę faszyzmu.

            Druga strona tej niezwykłej odsłony, to przede wszystkim strona przeciwna, strona obrony, czyli ludzie – załogi obsługujący statki konwoju. Z jednego punktu postrzegania, to normalni zwykli przeciętni, szarzy niby ludzie. Z drugiej strony, to faktyczne „kłębki nerwów”, lękający się w każdej sekundzie tej marszruty o swoje życie w trakcie ewentualnego ataku. Chociażby przypadkowe trafienie któregoś uczestnika konwoju, zawsze przywoływało istny obłęd śmierci. Jeżeli był to tankowiec, szanse na przeżycie spadały do zera nawet w przypadku gdy jednostka szła pusta (nagromadzone gazy po paliwach stanowiły istną bombę z natychmiastowym zapalnikiem, gdyż podczas trafienia ludzie palili się jak żywe pochodnie; dlaczego właśnie tak? Dlatego niestety, że zawsze było za mało czasu by należycie oczyścić zbiorniki, bo wciąż trwał morderczy wyścig z czasem dostarczania wciąż nowego „towaru”). Jeżeli natomiast była to jednostka z amunicją lub podobnymi środkami, moment przeżycia spadał jeszcze niżej zera możliwości, ponieważ najczęściej rozrywało wszystkich na kawałki na oczach obserwujących obok innych członków załóg. Pozornie ludzie ci na co dzień, wykonywali najlepiej jak potrafili swoje obowiązki i rozmawiali ze sobą właściwie o wszystkim i o niczym: co będą robili w porcie jak wreszcie dopłyną do celu, co dzieje się u nich w domu, jak zachowuje się żona lub dziewczyna, rodzina czy też jak dorastają dzieci, jak wyglądają, co mówią i jak, i czym się bawią… wszystko tylko i wciąż jedynie po to, by choć przez ułamek chwili zapomnieć o nieustępującym ciągle obłędzie strachu, iż „oko” lub sternik za już za chwilę krzyknie – TORPEDA, która wreszcie zakończy i przerwie tę normalną chęć swobody życia. Mało, że jeżeli jakimś cudem uda im się uniknąć śmierci bezpośrednio w ataku, zostaną sami tonący na wodzie, bo nikt nie zatrzyma się by im pomóc, jeżeli przedtem sąsiednia jednostka nie rozpołowi ich swoim dziobem, lub nie złapie ich w płaty swojej śruby i roztrzaska w tej oceanicznej głębi; po prostu tak niby jak najnormalniej zostaną kompletnie sami w bezmiarze wód oceanu. Być może wtedy właśnie, lub dopiero za chwilę wynurzy się nieprzyjacielski okręt podwodny i załoga śmiejąc się rozkosznie, będzie do nich celowała jak do ptactwa na stawie… Ten paniczny obłęd śmierci, wielu z tych twardych i ogorzałych „wilków morskich” doprowadzał do załamania psychicznego i braku niezbędnej odporności fizycznej by popłynąć jeszcze raz, i jeszcze raz i… Najsłabsi z nich popełniali samobójstwa wieszając się w jakimś ustronnym miejscu na swoim statku, lub skakali nie wiedzieć niby dlaczego bez uprzedzenia nagle za burtę. Nie mogli jedynie na pewno zrezygnować z pływania, bo było to tylko właściwie przecież wszystko …co kochali najbardziej, najmocniej i do końca; wierzyli, że ich rodziny wciąż o nich pamiętają i tęsknią; mało, wciąż na nich czekają, choć mają świadomość ich miejsca, mimo że w służbie na morzu, są i będą zawsze przy ukochanej rodzinie po powrocie do domu… Może dlatego, stojąc niejednokrotnie na wachcie, często wypatrywali do bólu oczy w noce czarne jak smoła, mimo, że dodatkowo piekły one od niewyspania, ciągłego strachu i bryzgów słonych fal morskich. Apetyt dopisywał im najczęściej bardzo, bardzo rzadko. Prawdziwy głód próbowali jak zawsze oszukiwać całymi dziesiątkami wypalonych papierosów, bądź kilogramami przeżuwanej machorki, wcale często zakrapianej płynami z dodatkiem procentów… Niestety rzadko kto mógł się tak naprawdę upić, za to często im więcej pili, tym bardziej realny stawał się obłęd paraliżującego od czubków palców po czubek głowy strachu, obaw, obłędu, niepewności i lęku zwykłej ludzkiej głuchej bezsilności… Tym bardziej, że wciąż – całą dobę na okrągło, chodzili ubrani w kamizelki ratunkowe (kapoki), by w razie alarmu być gotowym na przeżycie... Spać w trakcie rejsu też starali się bliżej górnego pokładu, by gdy usłyszą gwizdek alarmu i padnie komenda dowódcy móc zdążyć… załapać się jeszcze na życie.

            Niestety, tylko naprawdę niewielka garstka tych zwykłych ludzi – najprawdziwszych bohaterów marynarzy przetrwała ten wydawałoby się niekończący się obłęd śmierci. Gdy zakończyła się wojna i kiedy nareszcie mogli już opuścić pokłady swoich łajb, rozpoczęli normalne życie, skromne i zniedołężniałe. Zawsze jednak ze swoim straszliwym, bo wciąż powracającym koszmarem doświadczeń i balastem okropnych w pamięci przeżyć za faktycznie otrzymywane obecnie całkiem symboliczne pieniądze renty lub emerytury, które przyznała im rozrosła się w niezliczone wprost dochody zdobyte właśnie dzięki tragizmowi śmierci wojnie cała perfidna i bezwzględna do bólu międzynarodowa finansjera…

 

            W dowód nieokreślonego uznania i sympatii dla wszystkich tych, dla których życie rozpoczęło się wraz z dotknięciem nogami desek pokładu…