JustPaste.it

Żona Hioba.

jt

Moja przyjaciółka Sitis. Rozumiemy się bez słów. Taki nasz los- kobiecy. Wierne swemu przeznaczeniu? „Przeklinaj Boga i umieraj”- ja powiedziałabym dosadniej. „Zdychaj!”. „Zdychaj!”- szepcze mu jadem do krwawiącego wrzodem ucha. „Słaby, żałosny i głupi, naiwny i śmieszny”.

Powinność żony? Była z nim, była wierna, co rok rodziła dzieci, wdzięczna za każde nowe życie i uśmiech. Trawiona gorączką razem z nimi, spragniona i łakoma życia, jak jej dzieci. Jest życiem, była. Teraz…Nie ma już nic. To jego Bóg, nie jej. Nie mój. Teraz niech zdycha, nie będę  z nim wierna, nie… Nie wtedy, gdy umierają dzieci, nie wtedy. Nienawiść, oto co czuję. Nie ma przekleństw w ludzkim języku… Ten jego Bóg założył się o niego z szatanem. Założył się i pozwolił mu zabić dzieci. Dzieci, które wykarmiła własną piersią, siedmiu synów, jak dęby i trzy córki, jak sosny. Niech zdycha! Niech idzie do tego swojego Boga! Co to za Bóg? Jaki Bóg zabija dzieci dla zakładu? Będą nowe? No, nie z nią, nie z Sitis, nie ze mną. Stary dziad pokryty wrzodami. Sitis nie chce innych dzieci, nie chce nowych, nie chce potrojenia majątku. Jestem jak ona, moja przyjaciółka Sitis. Niech się kajają, niech sobie będą wierni, niech będą pokorni, boży i wspaniali, poddani, podlegli i uczciwi. Niech tworzą nowe legendy i święte pisma.  Nie z nami. Nie w Naszym imieniu! Nigdy! Już dość! Nasze dzieci muszą żyć. Nasz Bóg na to nie pozwoli. Nasz Bóg umrze za Nas. Oto mój gest i moja bezwzględna pogarda. To gnijące ciało i starcza boleść. Niech płacze krwawymi łzami, niech rozkłada dłonie i wznosi do nieba, te dłonie, które ujmowały moje piersi, niech się kaja w pocie, krwi i pyle, jeśli ma za co. Tyle dostaniesz od swego Boga! Tyko tyle. Nic. Nawet ból nie zginie. A ja? Ja będę piła z nimi i jadła, będę bawiła się z nimi, aż nadejdzie mój czas. Ja zginę przygnieciona razem z nimi, im wierna i życiu, które wyszło ze mnie.  Życie nie ma liczby mnogiej, nie w moim języku, nie w języku Sitis- spragnionej