JustPaste.it

Europa z biletem Interail

Wreszcie wyjechaliśmy. Oczywiście, polskie PKP stwarza problemy i stara się jak najwięcej zarobić na biednych turystach. Bilet Interail na wszystkie strefy (Polska w jednej z nich) nie uprawnia do podróżowania po Polsce! Dopłaciliśmy za nieszczęsne bilety z Rzeszowa do granicy - Muszyna. Mimo wszystko zadowoleni i ubożsi o 400 zł (tyle łącznie z podwyżką biletu Interail zapłaciliśmy ponad cenę z grudnia 2002 r. - teraz bilet kosztuje 311 euro, czyli 1383,95 zł) siedzimy w pociągu do Tarnowa.

Zaczynamy od Budapesztu. Wyjechaliśmy o 21.30 - na miejscu w stolicy Węgier będziemy o godz. 9.27 (teraz już wiemy, że polscy konduktorzy nie wiedzą o tym, iż Interail w Polsce nie obowiązuje, więc nie musieliśmy dopłacać).

Budapeszt
27.04.2003, niedziela

Zgodnie z planem niedzielę spędzamy w Budapeszcie. Zwiedzanie rozpoczynamy od Parku Miejskiego (zamek królewski i posąg Anonimusa, który jako pierwszy spisał dzieje Węgier). Następnie szeroka ulica Andrassy prowadzi nas do jednego z mostów na Dunaju, łączących Budę z Pesztem - to piękny Most Łańcuchowy, który zdobią postaci lwów. Po drodze zahaczamy o Bazylikę św. Stefana. Buda to szereg wzgórz porośniętych drzewami i historycznymi budynkami. Wejście tam okazuje się nie lada wyczynem dla zmęczonych już nóg. Na górę kursuje kolejka - koszt ok. 9 zł, ale nasz budżet nie przewiduje takich ekstrawagancji. Ze wzgórza rozciąga się wspaniały widok na Peszt, można też sobie pochodzić po zabytkowych uliczkach Wzgórza Zamkowego, obejrzeć Basztę Rybacką...

Budapeszt - pomnik Millenium
Po południu wykończeni wracamy na dworzec. Do pociągów ze znaczkiem "R" musimy dopłacić za miejscówki, niestety, wszystkie pociągi jadące do Bukaresztu mają "R". W sumie wyszło tego 1470 forintów na 2 osoby (1 USD to ok. 180 forintów). Na wzgórzu są dwa kantory, w jednym z nich wymieniają też złotówki, ale uważajcie, bo potrącają tam 400 forintów od każdej wymiany za małą mapkę, która jest obowiązkowo wręczana przy transakcji...

Za dodatkowe 290 forintów kupujemy węgierskie wino - najtańsze, jakie znaleźliśmy. O godz. 19.10 wyjeżdżamy do Rumunii.

Bukareszt
28.04.2003, poniedziałek

Około 9.10 jesteśmy w Bukareszcie (godz. 10.10 wg tutejszego czasu - o godzinę trzeba przestawić zegarki). Rumunia z perspektywy stolicy nie jawi się zachęcająco: brudno, wielkie, obdrapane betonowe budynki. Nawet były Dom Ludowy - wybudowany przez Caucescu, drugi pod względem wielkości na świecie po amerykańskim Pentagonie - odstrasza swoimi rozmiarami i wątpliwego smaku architekturą. Cieszymy się, że nie zabawimy tu długo, a gdybyśmy wcześniej wiedzieli, że tu też obowiązują miejscówki na wszystkie pociągi, pojechalibyśmy prosto do Stambułu. Płacimy 92.000 lei za osobę, dokupujemy trochę piw i bułki (1 USD to 32.000 lei, 1 euro - 35.000, wino - 50.000, piwo - 17.000 do 26.000, bułka duża - 4.000, woda mineralna 1,5 l - 14.000) i o godz. 14.00 wsiadamy do pociągu do Stambułu. Mamy nadzieję, że to ostatni kraj z obowiązkowymi miejscówkami, bo nasz budżet uszczupla się zbyt szybko... Rumuni tylko patrzą, jak tu ściągnąć z przyjezdnych kasę - za wejście na dworzec trzeba płacić, na szczęście stanowczo protestujemy i w końcu wykupiony bilet Interail ratuje nas przed tą dopłatą.

Istambuł
29.04.2003, wtorek

Stambuł wita nas ok. 9 rano ładną pogodą. Okazuje się, że pociąg do Salonik o godz. 23.00, znaleziony w jakimś rozkładzie w internecie, już nie kursuje. Musimy jechać do Grecji dopiero następnego dnia. Szukamy noclegu. Szybko trafiamy do hotelu blisko dworca (cena po krótkim targowaniu schodzi do 6,5 euro za osobę w 2-osobowym pokoiku). Godny polecenia jest też hostel Sindbad, gdzie można przenocować w zbiorowej sali za 6 euro.

Okazuje się jednak, że Stambuł jest zachwycający, a dzień zwiedzania bez ciężkich plecaków na grzbiecie to raj. Najważniejsze zabytki - Hagia Sofia, Niebieski Meczet oraz Wielki Bazar robią wrażenie na przybyszach z innej kultury...

Spędzamy dzień na snuciu się po wąskich uliczkach miasta, na każdym kroku uliczne stragany, gdzie można kupić wszystko: od butów i baterii, po pieczone kasztany, kebaby, kanapki ze świeżo złowionymi rybkami z Bosforu z grilla, truskawki, orzechy. Mieszanina zapachów z grillów i wędzarek oraz gdzieniegdzie tutejszego tytoniu tworzą niepowtarzalny klimat. Próbujemy tureckich specjałów, kupujemy kartki do znajomych i wieczorem wracamy do hotelu. Jutro kolejny dzień podróży, a mamy okazję wygodnie się wyspać. (Przykładowe ceny; 1 euro to ok. 1.730.000 lirów: kebab - 750 tys. do 1 mln, znaczek do Polski - 600 tys., woda - 500 tys., kartka - 250 tys., truskawki 1 kg - 1,5 mln, bułka z rybą - 1,5 mln, piwo - 1, 05 mln, bułka duża - 250 tys.)

Grecja
30.04-01.05.2003, środa-czwartek

Środa rano - mamy mały problem z wysłaniem kartek, w Stambule nie ma skrzynek na listy, poczta jest czynna dopiero od około godz. 9, a my już o 8.30 siedzimy w pociągu do Grecji. Wybawienie - na granicy miły pracownik kolei obiecuje wysłać nasze kartki. Nasz pociąg dojeżdża do Pitio, koło granicy po stronie greckiej. Musimy wysiąść - jest około godz. 13. Do Aten mamy dwa pociągi: pierwszy za około 6 godzin, drugi za 10 godzin, o 23.12. Pierwszy to ekspres i konieczna jest dopłata - 6,5 euro na osobę. Wybieramy ten drugi. Dzień spędzamy leżąc na karimacie obok małej, obskurnej stacji kolejowej. Gdzie okiem sięgnąć, prawie same pola... Pierwszy stracony dzień z napiętego harmonogramu podróży.

Grecja - Góry Pindos
W czwartek rano budzimy się w Salonikach, ale to jeszcze nie nasza stacja docelowa, jedziemy dalej, do Aten. Widoki z okien pociągu są prześliczne: zielone wzgórza i pokryte śniegiem szczyty gór Pindos. O 15.24 jesteśmy w Atenach. Mała stacja kolejowa, brudne ulice - aż trudno uwierzyć, że jesteśmy już w granicach Unii Europejskiej. Znalezienie punktu informacji okazuje się wielkim problemem, a o dostaniu jakiejkolwiek mapki możemy tylko pomarzyć. Prawie po omacku, na podstawie ogólnikowej mapy w przewodniku, docieramy do Akropolu. Panorama ze szczytu wzgórza jest imponująca - całe starożytne miasto, wzgórze Likavitos z małym kościółkiem, jakieś ruiny, niestety, nasz przewodnik nie wyjaśnia dokładnie jakie, a i tak okazują się zamknięte. Bardziej urzekają nas kręte, wąskie uliczki po drodze niż same budowle Akropolu i świątynia Zeusa nieopodal, mnóstwo kafejek ze stolikami na dworze, stragany z pocztówkami i pamiątkami. Robimy małe zakupy (duża bułka - 40 centów, pepsi 1,5 l za 1,5 euro, chleb - 1 euro, woda 1,5 l za 50 centów) i o 23.46 mamy pociąg do portowego miasta Patras. Obyśmy zdążyli na prom do Włoch.

Ateny - Świątynia Zeusa
02-03.05.2003, piątek-sobota

O godz. 2.30 w nocy lądujemy w Patras. Po kilku godzinach wegetacji koło dworca odnajdujemy firmy przewozowe na tej samej ulicy - mamy do wyboru trzy promy z Superfast ferries: o 14.30 i 20.00 do Ankony (na miejscu o godz. 10.30 i 14.00) lub o 16.00 do Bari (o 8.30). Wybieramy ten o 14.30. Krótko zwiedzamy miasto, kupujemy małe ouzo - narodowy grecki alkohol 0,35 l za 2,40 euro i o godz. 14.00 już opalamy się na promie. Fajnie móc znów wziąć prysznic i przebrać się w czyste ciuchy. Dzień mija nam na słodkim lenistwie i oglądaniu świata za burtą. Ceny na promie są wysokie, jedyne, na co możemy sobie pozwolić, to 1,5 l wody mineralnej za 1,20 euro. O 10.30 w sobotę dopływamy do wybrzeża włoskiego. Przeprawa promem kosztowała nas tylko po 6 euro (podatek promowy).

Z Ancony (dworzec kolejowy jest ok. 1 km dalej niż port) udajemy się do Boloni (o godz. 11.44), a stamtąd pociągiem o 14.50 do romantycznej Wenecji.

Miasto ma swój urok, ale trochę zaskakują nas brudne budynki wokół kanałów, wraki gondoli itp. Za to Plac Św. Marka to chyba jedno z piękniejszych miejsc w Italii - bazylika, dzwonnica, Pałac Dodżów, kościółki na pobliskich wysepkach. Wzdychamy na Moście Westchnień i wracamy na dworzec. Okazuje się, że niektóre pociągi nie kursują w maju. Musimy jechać Intercity - dopłata po 3 euro. Jedziemy z powrotem do Ancony (na około 2.30), a stamtąd ok. 2.50 do Rzymu. Dzięki takiemu krążeniu lądujemy w Rzymie na 7.14 i nie musimy czekać pół nocy na dworcu.

Florencja
04.05.2003, niedziela

Pobudka w Wiecznym Mieście i w drogę - Rzym to prawdziwy skarbiec zabytków, nie sposób zwiedzić wszystkiego w jeden dzień. Na szczęście w otwieranej o 8.30 tourist info dostajemy niezłą mapkę (w przeciwieństwie do Wenecji - tam trzeba było mapę kupić, a jakaś za 2,5 euro okazała się zupełnie nieprzydatna). Kierujemy się na Koloseum - pierwszy punkt programu. Budowla jest zachwycająca, mimo że widać, że czasy świetności ma już za sobą. Dalej rozciąga się Forum Romanum - ruiny z czasów Cesarstwa Rzymskiego. Kolejno idziemy na plac Campo di Fiori, skąd już niedaleko do Watykanu. Plac św. Piotra robi piorunujące wrażenie - misterne posągi, kolumny i wielka Bazylika św. Piotra na czele. Oglądamy Pietę Michała Anioła, słuchamy chwilę modlitwy papieża przez głośniki i wracamy do zwiedzania - to nie koniec sekretów jednej z najpiękniejszych stolic Europy. Kolejny przystanek to plac Navona i słynne fontanny, potem Panteon - jedna z najstarszych rzymskich świątyń, a stąd już blisko do uwielbianych przez turystów hiszpańskich schodów. Wrzucamy monetę do fontanny di Trevi, podobno zapewnia to rychły powrót do Rzymu... może...

My tymczasem pędzimy na pociąg do Florencji (godz. 15.14), mamy tam być około godz. 19. Po drodze na dworzec Termini znajdujemy supermarket, wreszcie mamy colę i chleb (ceny w Rzymie: woda mineralna 1,5 l to 1 euro, pepsi - 2,5 euro, chleb - 1 euro).

No i jesteśmy we Florencji. Całkiem przyjemna mieścina z okazałą bazyliką Duomo, babtysterium z rzeźbionymi drzwiami z brązu. Plac della Signoria też w miarę interesujący... zastępy posągów (niestety, nasz przewodnik nie wyjaśnia dokładnie, co przedstawiają). O godz. 20.55 wyjeżdżamy do Pizy. Wieżę już musimy oglądać w świetle reflektorów, ale i tak bije od niej nieodparte wrażenie wielkości. W drodze powrotnej wstępujemy na prawdziwe włoskie gelato... mniam. O 2.46 w nocy mamy pociąg do Francji.

Cannes
05.05.2003, poniedziałek

Jesteśmy w kraju Żabojadów. Prawie na godz. 10 trafiamy do Nicei, stamtąd godzinę później, o 10.48 do Cannes. Słynny kurort nadmorski ma rzeczywiście swój urok i styl, ale myśleliśmy, że jest bardziej ekskluzywny. Ładna piaszczysta plaża znakomicie nadaje się na odpoczynek przy butelce francuskiego wina. Na pamiątkę robimy zdjęcia z odbitymi koło pałacu festiwalowego dłońmi znanych gwiazd i ruszamy w dalszą drogę. W Championie robimy spore jak na nas zakupy: cola - 30 centów, napój niegazowany - 60 centów, ciastka w opakowaniu po 3 paczki - 1 euro, wino - 1,65, woda mineralna 5l - 1,65, bagietka - 65 centów, duży dżem - 1 euro, pudding - 20 centów.

Do Marsylii mamy łatwe połączenie - stamtąd o godz. 1.16 mamy pociąg do Hiszpanii. Chyba niezbyt dobrze wyglądamy, gdy czekamy na dworcu, bo życzliwy Francuz daje nam ciastka czekoladowe.

Barcelona
06.05.2003, wtorek

Witamy w Barcelonie! Hm... miasto przeciętnej urody, a hiszpańskie koleje są najgorsze spośród tych, z jakimi do tej pory mieliśmy do czynienia: wszystkie pociągi z dopłatami, zimno, niewygodne siedzenia, do tego w informacji nikt nie mówi po angielsku.

Barcelona nie wyróżnia się niczym szczególnym - deptak Las Ramblas, pomnik Kolumba przy nabrzeżu, parę kościółków, katedra de la Santa Creu, Camp Nou. Szczególne wrażenie robią na nas posągi z ludzi. Płacimy po 6 euro ekstra i późnym wieczorem jedziemy do Madrytu. Bilety trzeba rezerwować dużo wcześniej, ale mamy szczęście, bo miły konduktor znajduje dla nas jakieś miejsca. Mamy nadzieję, że stolica Hiszpania bardziej nas urzeknie, ale już wiemy, że nie będzie ładnej pogody. Zakupy robimy tego dnia również w supermarkecie Champion: 3 pasztety i 3 tuńczyki za 2 euro, pomidor i ogórek razem 30c, bagietka 70c, wino ok. 50c, chipsy ok. 50c.

Madryt
07.05.2003, środa

Madryt okazuje się o wiele ciekawszym miejscem. Ma ten plus, że są tu dwa dworce, a między nimi przystanki kolejowe, na których zatrzymują się pociągi, więc nie musimy poruszać się tylko pieszo. Zwiedzamy plac Mayor z typowymi hiszpańskimi balkonami, pałac Real z ładnym ogrodem pełnym rzeźb, Puerta del Sol, czyli Bramę Słońca, centrum miasta z popularnym miejscem spotkań przy pomniku niedźwiedzia i krzaka truskawkowego oraz stadion Santiago Bernabeu. Wstępujemy do McDonalda na rodeo burgera po 1 euro, kupujemy narodowe hiszpańskie piwo cruzcampo za ok. 1 euro 1 litr i czekamy na wyjazd z miasta. Pojechalibyśmy na wybrzeże - do tych pociągów nie trzeba dopłacać, ale pogoda nie jest zachęcająca, więc wracamy do Francji. Około godz. 22 i 23 są dwa pociągi: Handaye na zachodzie i Port Bou na wschodzie. Około 17.00 próbujemy zarezerwować miejsca... Katastrofa - jest już za późno! Tym razem nie trafiamy na miłego konduktora i noc spędzamy na dworcu i pod dworcem, gdy go zamykają. Obsługa w informacji wyraźnie nas ignoruje, nikt nie mówi ani słowa po angielsku... oj, chyba nie polubimy Hiszpanii.

Paryż - Plac Concorde
08.05.2003, czwartek

Na szczęście rano udaje nam się wreszcie wyjechać - jako pierwsi klienci czekamy w kasie po miejscówki. O godz. 10.00 wyjeżdżamy do Handaye. Docieramy tam na 17.00, strasznie zadowoleni, że jesteśmy z powrotem we Francji. Tu bez problemu można dogadać się po angielsku, mamy do dyspozycji wygodne pociągi bez dodatkowych opłat itd.

Czekamy całe popołudnie, jakaś pani w bufecie nieopodal daje nam gorącą wodę i wreszcie możemy zjeść coś ciepłego - zupki z Polski, do których kupujemy u niej bagietkę za 70c. Posileni, o godz. 22.45 jedziemy do Paryża: prawdziwej damy wśród stolic Europy. Samopoczucie mamy dobre, choć straciliśmy kolejny dzień, jesteśmy też trochę brudni, ale wyspani i podekscytowani wizytą w Paryżu.

Paryż - Pałac Sprawiedliwości
09.05.2003, piątek

Dużo chodzenia, ale opłacało się. Paryż nie oszałamia może tak jak Rzym, ale jest piękny. Dostojna wieża Eiffla, Łuk Triumfalny, prześliczny dziedziniec Luwru, Notre Dame, Pantheon, uliczne kawiarenki...

Paryż
Moulin Rouge trochę nas rozczarowuje - mały, niczym się nie wyróżniający i na dodatek w dzielnicy sex-shopów, a na placu Pigalle prędzej można kupić kondomy niż kasztany. Na cmentarz Pere-Lachaise, miejsce spoczynku Morrisona czy Chopina, nie mamy już czasu, ale i tak możemy zaliczyć dzień do udanych. Zadowoleni i potwornie zmęczeni udajemy się na dworzec Gare de I'Est, skąd o godz. 17.49 mamy pociąg do Wiednia. Będziemy tam na 8.30. Dobrze, że Wiedeń ma trochę mniej dworców, znalezienie właściwego dworca i spisanie połączeń zajmuje nam rankiem kilka godzin!

Zakupy można tu zrobić tanio w supermarkecie Leader Price: bagietka - 45c, cola - 30c, mielona kiełbasa 40 dag - 1,40 euro, pasztety 3 szt. - 70c, ciasto biszkoptowe 80 dag - 1,45 euro, woda 1,5 l - 15c, piwo ok. 1 euro, chipsy - 50c.

Wiedeń
10.05.2003, sobota

Na razie to ostatni dzień podróży. Wiedeń - ostatni przystanek. Wprawdzie zostało nam jeszcze prawie 30 euro, ale w Skandynawii podobno są wszędzie miejscówki, a jesteśmy tak zmęczeni i tak blisko domu... Pociągi z zachodu przyjeżdżają na dworzec Westbahnof, na wschód odjeżdżają z Sudbahnof.

Zwiedzanie austriackiej stolicy okazało się sprawą nad wyraz przyjemną, turkoczące dorożki, słoneczna pogoda, Opera Narodowa, katedra, ładny kompleks pałacowy. To miasto muzyki i sztuki, "mała ojczyzna" Straussa, Mozarta. Siedzimy chwilę w ogrodzie róż (o tej porze jeszcze nie kwitną, ale i tak jest pięknie), dostajemy kiczowate, papierowe kwiatki w ulicznej promocji, rzucamy okiem na słynne wesołe miasteczko i wyruszamy dalej. Z dworca Wien Nord możemy podjechać koleją na dworzec Sudbahnof dwa przystanki. Do Bratysławy mamy tylko godzinę drogi, więc jedziemy tanio coś zjeść i napić się piwa.

Krótka wizyta na Słowacji nie była dobrym pomysłem - daleko od stacji do centrum miasta, na stacji zaś drogo, pociągi się spóźniają... ale i tak cenowo lepiej niż w Austrii. Szybki powrót do Wiednia i stamtąd o godz. 21.40 ruszamy do Polski. Szkoda trochę już wracać, tyle miejsc zostało jeszcze do zobaczenia, ale przecież trzeba się wreszcie wykąpać i porządnie wyspać. W końcu przejechaliśmy już kilka tysięcy kilometrów.

11.05.2003, niedziela

W południe wreszcie dojeżdżamy do Rzeszowa. Z przejazdem na Interailu nie mamy żadnych problemów, choć w austriackiej ulotce czytamy, że rzeczywiście bilet ten nie uprawnia do poruszania się po kraju zamieszkania kupującego. No i sprawa nie pocieszająca: najgorsze pociągi przez te 2 tygodnie trafiają nam się w Polsce! z Katowic do Krakowa i z Krakowa do Rzeszowa... brudne, stare graty z toaletami odstraszającymi na odległość.

Reasumując możemy stwierdzić, że podróżowanie koleją z biletem Interail ma wiele plusów, ale też kilka minusów:
- do niektórych pociągów konieczne są dość wysokie dopłaty, np. w Hiszpanii do praktycznie wszystkich biletów dopłacaliśmy 6 euro,
- konieczna jest rezerwacja miejsc, więc trzeba stać w długich nieraz kolejkach, no i oczywiście ponosić dodatkowe koszty (mimo posiadanego biletu),
- niektóre pociągi nie mają wagonów z drugą klasą,
- Dość wysoka cena biletu.

Zaś plusy biletu Interail to:
+ możliwość zwiedzenia wielu krajów w krótkim czasie,
+ zniżki na wiele promów - np. 50% z Francji do Irlandii z Irish Ferries (25 euro w jedną stronę po zniżce), promy z Grecji do Włoch i z Włoch do Grecji w cenie biletu,
+ w wielu pociągach rozkładane, wygodne siedzenia, klimatyzacja, bar.

Z pewnością jednak nie żałujemy trudów i kosztów poniesionych przez dwa tygodnie wycieczki wokół Europy, mamy wspaniałe wspomnienia i na pewno to nie była nasza ostatnia podróż.

Przedruk za zgodą 

 

Źródło: Sylwester Polak