JustPaste.it

Sylwester w Pradze

Działo się w grudniu 2000 roku...Po dokładnym omówieniu planu podróży, ilości i jakości osób biorących udział w wyprawie (np. na pytanie kto w końcu jedzie usłyszałam: No nie wiem. Na pewno Mateusz i jego koleżanka, no i może będzie jeszcze drugie auto z moimi znajomymi...), przedmiotów koniecznych do przeżycia w czasie wycieczki (tzn. ciepłe skarpety i rum), zdecydowaliśmy- jednak jedziemy.

Byłam jedyną osobą z całej grupy spoza Rudy Śląskiej, więc wycieczka miała mnie zabrać po drodze. Ale pół godziny przed czasem zadzwonił telefon: "szef" wyprawy zapomniał portfela, musieli zawrócić i spóźnią się jakąś godzinę. Mieliśmy to nadrobić później, niestety koledzy nie wzięli pod uwagę jednego- jestem typową kobietą i zawsze mi tak jakoś ten czas zleci... Czekali na mnie jeszcze pół godziny i w rezultacie byliśmy o dwie to tyłu.

W końcu ruszyliśmy. Zapoznałam się z towarzyszami podróży (bo dotąd znałam tylko jednego- Marcina), byli to wyżej wspomniany Mateusz i jego koleżanka... czyli jak się okazało miły blondyn o imieniu Bartek. Drugie auto podobno zrezygnowało ze względu na kiepską pogodę.

Już przy wyjeździe z mojego miasta, Opola, okazało się, że będą problemy, bo kompletnie nie nadaję się do roli pilota (tia, za mało się przykładałam do terenoznawstwa w harcerstwie i jak mi przyszło czytać z mapy samochodowej to okazałam się gamoniem J), a Marcin nie zgodził się żebym siedziała z tyłu. Pozostała mi funkcja DJ-a, czyli pilnowanie muzyki, coby nie usypiała kierowcy i karmienie wspomnianego makowcem w czasie jazdy tak, żeby nie spowodował wypadku. (Tu mała dygresja: polskie drogi jakie są każdy wie, więc zaśnięcie kierowcy na tych wybojach jest raczej trudne, zwłaszcza w takim autku jak Tico, ale już po stronie czeskiej wygląda to zupełnie inaczej.) Do granicy dojechaliśmy bez przeszkód, ale tuż za nią zaczął się kolejny problem. Wszystkie miejsca otwarte 24h/dobę, w których można było wykupić znaczek na autostradę, były zamknięte. Po około godzinnych lecz bezowocnych poszukiwaniach daliśmy za wygraną. Zaufaliśmy szczęściu i ruszyliśmy dalej. Niemal od razu odczuliśmy różnicę w komforcie jazdy. Drogi równiutkie, płaskie, szerokie. Taka spokojna jazda strasznie usypia. Poza tym dla mnie było to dodatkowo nieprzyjemne, ponieważ mam chorobę lokomocyjną i jak mnie wytrzęsie na różnego rodzaju wertepach, to zapominam że ma mi się zrobić niedobrze, a tutaj ta gładka nawierzchnia... brrr.

Po drodze, gdy z wiadomych względów zrobiliśmy sobie przerwę, Mateusz i Bartek zdecydowanie zadziwili mnie umiejętnością raczej nie praktykowaną w kręgach moich dotychczasowych znajomych. Kupili sobie na stacji butelkę ciepłej Prażski i na miejscu wypili wszystko, z gwinta, bez żadnej zapitki czy zagryzajki. No nieźle się zapowiada- pomyślałam.

Do Pragi dojechaliśmy łatwo, bo kierunkowskazy w Czechach są już czytelne, ale dotarcie do centrum miasta sprawiło spore trudności. Nowsza część nie jest ładna, wielkie, niekształtne budynki, jakieś wieże, anteny... Ot typowa współczesna stolica z labiryntem ulic i uliczek, w których trudno się połapać. Z trudem udało się nam znaleźć miejsce do parkowania w miarę blisko starówki i bez parkometru. Ale za to było tam spokojnie, i nikt zbytnio nie przeszkadzał nam w przygotowaniu obiadu, czyli niezastąpionej "kung- fu zupki" na turystycznym palniku gazowym. Potem zapakowaliśmy do plecaków aparaty, termos z gorącą herbatą jeszcze z domu, ciasto i w drogę. Oczywiście nikt nie pomyślał o zaopatrzeniu się w tak prozaiczną rzecz jak mapa miasta, więc na początku jak baranki musieliśmy iść za stadem, czyli za zwiększającą się coraz bardziej grupą ludzi, wyglądających na turystów. Byliśmy niemal pewni że wyprowadzą nas na rynek albo chociaż w okolice. No i udało się. W dodatku mili Czesi mają zwyczaj do rozdawanych na każdym kroku ulotek reklamujących różnego rodzaju koncerty, wystawy i inne tego typu kulturalne wydarzenia przewidziane na ten akurat dzień, dołączać mapki niemalże całego miasta, trochę schematyczne co prawda, ale dokładne. Szybko zaopatrzyliśmy się w tę pomoc i już na własną rękę orientowaliśmy się w terenie.

 Najpierw trafiliśmy na Wenceslas (dla uproszczenia nazwę to Małym Rynkiem). Tam, mimo stosunkowo wczesnej jeszcze godziny, zabawa szła na całego. Piwo lało się strumieniami, stało kilka prowizorycznych scen - dla każdego coś miłego, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę, łaziło pełno przebierańców. No i nie musieliśmy długo szukać, by trafić na naszych wszędobylskich rodaków. Ja nie wiem, jak to my robimy, ale Polaków można spotkać wszędzie, w najdalszych i najdziwniejszych krajach. Najzabawniejsi siedzieli w (podróbce) Hard Rock Cafe i terroryzowali obsługę, gości i przechodniów. Muzyka była, jak na ich gust, za łagodna, kufle zanadto pilnowane, a inni goście mało rozrywkowi. Niestety nie udało im się rozkręcić towarzystwa, więc gdy zjedli nasze ciasto a my skończyliśmy piwko, poszli z nami pod rockową scenę na Małym Rynku. Tu się muszę poskarżyć na towarzyszy, bo gdy przyjrzeli pogującej grupie pod sceną, orzekli, że ja tam mogę niechcący oberwać, więc lepiej będzie gdy postoję z boku i przy okazji potrzymam plecak. Zatrzęsło mnie, ale byłam w zdecydowanej mniejszości (nadal jedyna dziewczyna), więc niewiele mogłam zrobić. A przez całe LO nabierałam wprawy...ech życie.

Jakiś czas później poszliśmy coś zjeść, gubiąc po drodze, jak się okazało bezpowrotnie, naszych wesołych rodaków. Budek z różnorodnym 'szybkim żarciem' było mnóstwo, więc po zaspokojeniu fizycznych potrzeb ruszyliśmy szukać głównego rynku. Nie było trudno go znaleźć, bo na ulicach jest sporo kierunkowskazów. Największe utrudnienie stanowiły tłumy ludzisków o najróżniejszych kolorach skóry, mówiących w olbrzymiej liczbie języków. Najgorsi byli Włosi. Nie mam zwykle nic do tej nacji, ale inaczej było w tę noc. Jeśli się usłyszało język włoski, to na 80% można się było spodziewać petard rzucanych pod nogi gdzieś od strony tej grupki. A to irytuje jeśli zdarza się często.

Pod wieżą zegarową na rynku tłumy były takie, że wejście na plac graniczyło z cudem. Była jeszcze ponad godzina do północy, więc nie pchaliśmy się dalej, tylko zdybawszy jakąś budkę z piwem (osoby ciekawe jakości tego napoju odsyłam do administratora strony, ja nie jestem na tyle kompetentna, by się wypowiedzieć na ten temat), postanowiliśmy tam poczekać (foto1). Kilkanaście minut przed północą zaczęliśmy się pchać bliżej wieży i oczywiście zaraz się pogubiliśmy, nagle został mi tylko Marcin. Ale nie było już czasu na szukanie - wybiła dwunasta, zaczęły strzelać korki, zewsząd słychać było życzenia noworoczne i śpiewy we wszystkich chyba językach świata. No i sztuczne ognie. Piękniejsze widziałam tylko raz w życiu, ale takiego tła (praska starówka) tamte nie miały. Atmosfera był wspaniała, nagle znikły po prostu granice między ludźmi, wszyscy byli szczęśliwi, cieszyli się, śpiewali, tańczyli... Włączyliśmy się do tego rozbawionego korowodu. Było pięknie..

Parę godzin później, zmęczeni zabawą, wróciliśmy z Marcinem do samochodu. Naszych towarzyszy nadal nie było i powoli zaczynałam się martwić. Na szczęście zjawili się jakieś pół godziny po nas, gdy już zasypiałam. Nocleg w Tico, w mroźną, grudniową noc, nie należy do najprzyjemniejszych. Przede wszystkim jest potwornie zimno. Zwłaszcza w nogi. I niewiele pomogło, że miałam dwie pary zwykłych skarpet + grube wełniane skarpety, zrobione przez kochającą ciocię na drutach. Poza tym jest ciasno. Ale najgorsza była poranna herbata, zaprawiona dla rozgrzania czeskim rumem. Pierwszy łyk wyplułam - dobrze, że drzwi były otwarte. Obrzydlistwo. Resztę jakoś wypiła, bo i tak nic innego nie było, a czekał nas długi spacer po mrozie i rozsądek nakazywał mieć coś ciepłego w brzuszku. Na szczęście uroda tego miasta sprawia, że szybko się zapomina o drobnych nieprzyjemnościach.

Na zwiedzanie miasta mieliśmy tylko kilka godzin, bo jeszcze tego samego dnia musieliśmy wrócić. Tempo od samego początku było niezłe. Zaczęliśmy, od wspomnianego już Małego Rynku - pierwsza stacja: MacDonald. Kawa i przede wszystkim łazienka z ciepłą wodą. Potem...hm, teraz zacznę mieć problemy, bo nie mam żadnego przewodnika, a nie pamiętam nazw wszystkich ciekawostek, jakie obejrzeliśmy. Proszę więc o wyrozumiałość. Potem był budynek opery (chyba) z pięknym malowidłem nad głównym wejściem. Zachwyciło mnie bogactwo zdobień tego budynku, choć później okazało się, że daleko mu do innych pod tym względem.

Idąc za drogowskazami, po małych i krętych uliczkach starówki, doszliśmy na rynek, gdzie jeszcze parę godzin temu bawiły się tłumy. Teraz też nie było spokojniej. Olbrzymie stada turystów, ludzie rozdający ulotki, przebierańcy, krzyki, hałasy, uniesione parasolki przewodników...Koszmar. Ale z drugiej strony były widoki takie jak ten kościół, którego wieże wydają się jak z bajkowego zamku (foto2), pięknie odrestaurowane kamieniczki, tworzące swojski klimat stragany z pamiątkami, Wieża Zegarowa. Mieliśmy świetne wyczucie czasu, bo trafiliśmy pod nią akurat o dwunastej, w samą porę by podziwiać ruszające się figurki.

Kolejny etap to oczywiście Most Karola. Z obu stron tego zabytku są jakby bramy, stanowiące jednocześnie punkty widokowe. Nie odpuściłam i zaciągnęłam wszystkich na samą górę, zwłaszcza że bilety ulgowe nie były drogie. Widok jaki roztaczał się ze szczytu zapierał dech w piersiach (foto3). Czerwone dachy domów sprawiały wrażenie bajkowych, uroku dodawał jeszcze bielejący śnieg, a ludzie na dole wydawali się tacy malutcy. Czułam się trochę jak Guliwer w krainie Liliputów. Szkoda, że czas nas gonił, bo mogłabym tam długo siedziec. Aha, po drodze na dół odwiedziliśmy jeszcze salkę z ekspozycją starej broni, pism, itp. Okazało się, że całkiem nieźle idzie mi czytanie po czesku, niestety z rozumieniem gorzej.

Sam most Karola także jest miejscem, gdzie można spędzić dużo czasu i się nie znudzić. Po pierwsze mnóstwo na nim pomników. Niektóre mają strasznie świecące i wyślizgane fragmenty "ciała", widocznie z jakiegoś powodu trzeba tego czegoś dotknąć (niestety zabrakło obok informacji dlaczego). Poza tym wszędzie stoją sprzedawcy obrazków, biżuterii itp. badziewia dla turystów. Największe zaciekawienie budzą jednak muzycy, a raczej ich instrumenty. Np. po raz pierwszy w życiu widziałam na żywo cymbały (takie same jak Jankiela) i mogłam posłuchać ich dźwięku. Oglądanie takiego koncertu w telewizji nie ma tego uroku. Ale cymbały to jedyny instrument z tam obecnych, jaki umiałam nazwać. Reszta stanowi dla mnie zagadkę do dziś.

Z Mostu poszliśmy prosto na Zamek Królewski, dzisiejszą siedzibę rządu. Obejrzeliśmy zmianę warty, fragmenty wykopalisk widoczne za szklaną ścianą (o ile dobrze zrozumiałam był to jakis stary grobowiec królewski, czy kaplica), oraz, niestety tylko z zewnątrz, katedrę. Ale to co zobaczyliśmy wystarczyło, by zwalić z nóg. Niesamowita ilość ażurowych wcięć, arabesek, koronek niemal zdobiących ten budynek (foto) dało zadziwiający obraz umiejętności dawnych majstrów. Szkoda tylko że czas nie pozwolił nam zobaczyć nic więcej. Nie zdążyliśmy już szukać Złotej Uliczki (w lecie okazało się że była 20 metrów dalej- dop. administratora), nie poszliśmy na piwo do Fleka. No cóż, może (na pewno) następnym razem.

Wracaliśmy tymi samymi uliczkami, bo nie było już czasu na szukanie innej trasy. Po drodze jeszcze telefon do domu, kiedy mają się nas spodziewać- a tam jak się okazało panika, bo śnieżyce jak diabli i rodzinka w gościnie o bardzo pesymistycznym nastawieniu- na pewno nam się auto popsuło i zamarzniemy po drodze. Auto jednak stało na swoim miejscu, i nawet nie było problemu z zapaleniem, pomimo długiego pobytu na zimnie. Zjedliśmy jeszcze przed wyjazdem "chińczyka", resztę ciasta i w drogę.

Dzięki niezastąpionemu Bartkowi podróż minęła szybko, bo facet sypał żartami i dowcipnymi zagadkami jak z rękawa. W przerwach był Dżem i cierpliwość kolegów- do tej pory się zastanawiam, dlaczego mnie nie wyrzucili z auta jak tylko zaczęłam sobie podśpiewywać. W domciu, mimo nieprzewidzianego postoju w Kudowie, byłam o czasie (nie ma jak dobry kierowca ;-)). Rodziciele, mimo tych zamieci i ciotek- nie osiwieli całkowicie. Ciekawe co będzie za rok... 

 

Źródło: Anna Idzik