JustPaste.it

Tramping - Syberia 2002

Relacja z podróży a zarazem prawie gotowa recepta na własną podróż na Syberię.

Relacja z podróży a zarazem prawie gotowa recepta na własną podróż na Syberię.

 

Jeśli chodzi o mnie to zostałem członkiem ekipy zbiegiem wielu okoliczności, a dołączyłem jako ostatni jakieś dwa miesiące przed planowanym terminem wyjazdu do Mongolii... Tak, tak, do Mongolii...:-) Ale z przyczyn standardowych tzn. braku czasu i pieniędzy ostatecznie wybraliśmy Bajkał!!!

Wyruszyliśmy 22 lipca z "Contrast Cafe" przy gdyńskim bulwarze - pięć osób: Gosia - kierowniczka wyprawy, Honorata - fundament damskiej części ekipy, Agnieszka - "dobry duszek" całego zespołu, Bartek - wynalazca przedziwnej, ale bardzo praktycznej mieszanki polskiego i rosyjskiego :-) i Maciek czyli ja. To już chyba wszyscy!!! Acha, w Moskwie dogonił nas jeszcze Robert "Robakiem" zwany, którego szef wypuścił z pracy z małym opóźnieniem...

W drodze do Irkucka towarzyszyli nam jeszcze Michał i Mateusz. Widocznie doszli do wniosku, że 7000 km koleją z Gdyni do Irkucka to za mało bo pojechali sobie dalej przez Mongolię, Chiny i Laos do Tajlandii : ... a z pewnych źródeł wiem, że dotarli tam i szczęśliwie wrócili do domu :-)

Pociąg do Warszawy - hmmm...no cóż, przy kibelku tak źle się nie spało...: Rano przesiadka w puściutki (chyba zadośćuczynienie za ten poprzedni) pociąg do Terespola a tam prawie w biegu następna na "wahadłowiec" graniczny Terespol - Brześć. Tym sposobem mieliśmy jeszcze pół dnia czekania na "obszczij" do Moskwy. Jeśli ktoś myśli, że natychmiast rzuciliśmy się zwiedzać miasto, to się głęboko myli...: Jakoś nie odczuwaliśmy takiej pilnej potrzeby - może z powodu "niedospania" a może zniechęceni średnio ciekawymi okolicami dworca. Ograniczyliśmy się do zjedzenia kanapek z naszej "obruso-ceraty" rozłożonej na granitowej posadzce hali dworca, degustacji białoruskiego piwa w przydworcowej knajpce i krótkiego, leniwego spaceru po centrum.

Około 17-tej siedzieliśmy już w pociągu do Moskwy. Udało nam się zająć górne prycze, co w "obszczim" gwarantowało noc spędzoną w pozycji horyzontalnej oraz... zazdrosne spojrzenia pasażerów, którym dane było siedzieć po 2 lub 3 osoby na dolnych kojach. Atrakcją wieczoru była gra w karty z Rosjaninem!!! No niewątpliwie była emocjonująca, ale zasady chyba do końca pozostały tajemnicą. W dodatku miałem wrażenie, że zmieniały się zależnie od sytuacji...

W Moskwie byliśmy punktualnie! Straszny upał, ale powietrze suche więc dało się wytrzymać. Najpierw "zaklepaliśmy" nocleg w polskim kościele, zostawiliśmy tam plecaki i poszliśmy na miasto. Wymieniliśmy dolary na ruble, odwiedziliśmy Kreml, Plac Czerwony, zahaczyliśmy o jakiś festyn, później siedzieliśmy sobie na trawce w parku. Mateuszowi najwyraźniej upał bardzo dokuczał bo z własnej, nieprzymuszonej woli, pięknym lotem ślizgowym wskoczył do fontanny. Nie dość, że okulary zgubił, to jeszcze rubelków nie wyjął z kieszeni... Do kościoła wróciliśmy około pierwszej w nocy i popełniliśmy chyba mały nietakt przechodząc przez płot... Na szczęście stróż, który zjawił się po chwili okazał się łaskawy i nie spuścił na nasz widok psa ze smyczy :-). Następnego dnia odwiedziliśmy ponownie Plac Czerwony, mauzoleum Lenina, zrobiliśmy zakupy na dalszą podróż. Jeszcze powrót po plecaki i podróż metrem na dworzec Kazański. Oczywiście nie pojechaliśmy tam najkrótszą linią - zapłaciliśmy po 5 rubli więc chyba mała przejażdżka nam się należała...:-) Jeśli ktoś planuje odwiedzić moskiewskie metro, to radzę uważać na gwałtownie i z zaskoczenia zamykające się bramki wejściowe...zwłaszcza panom!!! Ałała...:-( A poza tym super!!!!!!!!!!!

No i wreszcie w pociągu, który miał nas w trzy i pół dnia dostarczyć do celu. Tym razem podróżowaliśmy "plackartnym" więc każdy stał się dumnym posiadaczem własnej pryczy! Oj, gorąco było okrutnie, a nie wszystkie okna się otwierały. Jakieś wyjaśnienie stanowił zagadkowy napis "zakryto na zimę"...???!!! Chłodziliśmy się piwem "Oczakowo" w pokaźnych plastikowych butelkach 2,25 litra!!!!! (dla zainteresowanych - taniej niż np. Coca Cola...) No cóż Rosjanie to bardzo praktyczny naród... Pora późna, ale nastrój podniosły, więc pieśń sama cisnęła się na usta :-). Uważam, że wykonanie było doskonałe, ale publiczność nas nie doceniła i po półgodzinnym koncercie zjawiła się "prowadnica" z milicjantem w różowo-błękitnym dresie, który poinformował nas, że jak tak dalej pójdzie to usunie nas z pociągu! No trudno, zrezygnowaliśmy z bisów :-(. Wreszcie Azja!!!!! Ural przekroczyliśmy prawie go nie zauważając - raczej niepozorny - mi przypominał trochę czeskie przedgórze Sudetów. Rano pobudkę zrobił nam Mateusz dobijający przez okno targu z "babuszkami" sprzedającymi pierożki. Pycha!!!! Właściwie to na podróż nie trzeba kupować wałówy. Na peronie da się zdobyć chyba wszystko: ogóreczki, ziemniaki z koperkiem, wypieki domowej roboty, ciasteczka z rybią ikrą (fuuuuj!!!), wędzoną i suszoną rybę, wędliny. Szczepiliśmy się przeciw żółtaczce więc jedliśmy te smakołyki bez oporów. (...uważam, że za taką kasę to szczepionka w ogóle powinna nas chronić przed wszelkimi nieszczęściami!!!).

 

Należy się też parę słów o samej kolei transsyberyjskiej. Myślę, że nasza kochana PKP miałaby czego pozazdrościć. Jeśli chodzi o dworce kolei rosyjskiej to często są one najbardziej schludnym miejscem w mieście. Pociągi kursują bardzo punktualnie, wagony są dość czyste a w każdym jest bojler z wrzątkiem, co jest bardzo praktyczne w długiej podróży. Dwie pracujące na zmianę "prowadnice" opiekują się wagonem, prowadzą mały sklepik i dbają o to, aby na stacji wszyscy wrócili do odjeżdżającego pociągu. Krzyk: "Poliaki do pojezda..." stał się w zasadzie standardem :-). Surowo przestrzegana była też "sanitarna zona", czyli regulaminowe zamykanie WC pół godziny przed i po stacji. Bywało ciężko... :-).

O piątej rano, 28 lipca, pożegnaliśmy Michała z Mateuszem i wysiedliśmy na dworcu w Irkucku. Pogoda fatalna: chmury, deszcz, zimno - ogólnie nieciekawe powitanie :-(. Irkuck też niezbyt ciekawy, raczej ponury i przygnębiający. Zostawiliśmy plecaki w cerkwi nad brzegiem Angary i ruszyliśmy na miasto. Wymieniliśmy dolary, kupiliśmy bilety na powrót do Moskwy, no i w końcu dotarliśmy też na pocztę. Chyba najłatwiej było skorzystać z internetu, bo nawet zakup znaczków nie był pewny a telefon do "Polszy" to w ogóle cała ceremonia... Największe straty finansowe poniósł chyba Bartek. Próbował składać reklamacje w okienku, tłumacząc z żalem, że on "mnoga dzieniek zabulił a nic nie gawarił..." ale wiele nie wskórał. Około południa wsiedliśmy do autobusu jadącego nad sam Bajkał!!!! Co prawda mieliśmy wysiąść nieco wcześniej, żeby obejrzeć skansen, ale kierowca mimo danych obietnic nie raczył się zatrzymać tam gdzie należało. Dojechaliśmy więc do samej Listwianki i jeszcze musieliśmy dopłacić do biletów. Kierowca z żalem poinformował, że zgubił gdzieś druczki i nasze rubelki zamiast do blaszanej kasy powędrowały prosto do jego kieszonki. Łobuz!!!!! :-)

W autobusie miał jeszcze miejsce incydent, który jednogłośnie uznaliśmy za największy wyczyn kaskaderski wyprawy. Autobus był dość pusty, więc zajęliśmy cały tył. Trochę niewyspani po wczesnej pobudce, drzemaliśmy smacznie, gdy w pewnym momencie kierowca gwałtownie zahamował. Prawie jednocześnie rozległ się głośny łomot. Śpiąca w najlepsze Honorata spadła z tylnego siedzenia, przeleciała w powietrzu jakieś dwa metry, wywijając piękne salto i wylądowała na podłodze. To dopiero brutalna pobudka!!! Sam lot zrobił na mnie piorunujące wrażenie (ja bym tak nie potrafił...), ale myślę że za lądowanie dostałaby raczej niskie noty...:-))) Faktem jest, że zwróciła na siebie uwagę wszystkich pasażerów!!!

W Listwiance spędziliśmy nie więcej niż 10 minut. Prosto z autobusu wskoczyliśmy na prom i po krótkim rejsie byliśmy już na drugim brzegu Angary w Port Bajkał. Bocznica kolejowa u stóp wzgórza, kilka położonych wzdłuż niej domów, jakiś sklepik, pordzewiałe kutry i porzucone barki za symbolicznym falochronem - oto cały Port Bajkał!!! Mieliśmy dużo czasu, pociąg do Sliudanki odjeżdżał dopiero o drugiej w nocy. Właściwie dopiero w tym momencie uświadomiliśmy sobie jak wielki jest Bajkał. Przeciwległy brzeg majaczył gdzieś daleko we mgle, a przecież w tym miejscu jezioro i tak nie było najszersze.

Pociąg złożony z dwóch wagonów typu "obszczij" i jednego towarowego stał na bocznicy już od wczesnego popołudnia, ale obsługa otworzyła go dopiero około pierwszej w nocy. Zajęliśmy miejsca leżące i zasnęliśmy. Pociąg snuł się raczej wolno, bo pokonał trasę 70 km wzdłuż wybrzeża w jakieś pięć godzin, a w dodatku zatrzymywał się tam, gdzie zażyczyli sobie pasażerowie - niezależnie, czy był tam przystanek, czy nie. Podobno jechaliśmy piękną trasą widokową: tunele, brzeg jeziora itd....??!! Niestety krajobrazem się nie nacieszyliśmy, bo za oknem była kompletna ciemność! Za to rano mała rekompensata: piękny wschód słońca nad Bajkałem...

Dotarliśmy do Sliudanki. Spędziliśmy tam kilka godzin, po czym ruszyliśmy "marszrutką" do pobliskiego Bajkalska na mający się tam rzekomo odbyć festiwal rockowy. Hmmm... chyba mieliśmy złe dane, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło - przynajmniej się w Bajkale wykąpaliśmy.

 Następnego dnia byliśmy już z powrotem w Sliudance. Po krótkich pertraktacjach z kierowcą busa zbiliśmy cenę o połowę tj. z 1500 na 700 rubli i pojechaliśmy jakieś 150 kilometrów na południowy-zachód w Tunkijskie Golce. Po drodze uzupełniliśmy jeszcze zapasy na 10-cio dniową wędrówkę po górach. Kupiliśmy makaron, ryż, chleb i suchary. Co jak co, ale suchary były naprawdę rasowe, suche jak pieprz i twarde jak skała...:-) Obawiam się, że dostarczały mniej kalorii niż pochłaniało ich gryzienie...!!!

Za oknem busa krajobraz zaczął się powoli zmieniać. Znikły ślady przemysłu i cywilizacji, a nierówna szutrowa droga prowadziła na przemian przez gęstą świerkową tajgę i rozległe pastwiska. Po miastach o zdecydowanie europejskim charakterze jak Irkuck, czy Sliudanka drewniane chałupy Buriatów, pasące się dziko konie i beztrosko człapiące po drodze krowy były znacznie bardziej egzotyczne i co najważniejsze "azjatyckie"...:-) To wszystko zaczynało pasować do moich wyobrażeń o Dalekim Wschodzie. W końcu zobaczyliśmy też i "nasze" góry - piękny, lekko ośnieżony masyw, zamykający płaską dolinę, którą jechaliśmy.

Po ponad trzech godzinach wysypaliśmy się z busa na środku szutrowego skrzyżowania w małej buriackiej wiosce. Plany na następny dzień były proste - mieliśmy wejść w góry oddalone już tylko o jakieś dwadzieścia kilometrów. Plany bieżące były jeszcze mniej skomplikowane! Trzeba było znaleźć miejsce na namioty. Po krótkiej rozmowie z napotkanym Buriatem, nasze tłumaczki - Agnieszka i Gosia, uzyskały pozwolenie na rozłożenie "obozowiska" na pastwisku za jego domem. Drewniana, trochę zapadająca się chałupa, jakaś stodoła, wychodek, niewielkie obejście otoczone płotem ze sztachet a wszystko u stóp wzgórza porośniętego tajgą.... no i bardzo życzliwi ludzie - mniej więcej taki obraz tego miejsca utkwił mi w pamięci. Wieczorem zapukałem do domu naszych gospodarzy, prosząc o wodę do picia. Drzwi otworzył mi stary Buriat. Śniada, masywna twarz, ostre rysy, mocno rozbudowane kości policzkowe - patrząc na niego trudno mi było nie wierzyć w zapewnienia, że pradziadem Buriatów był Czyngis Chan... Nie żądając nic w zamian, od razu zaproponował, że zamiast w namiotach możemy spać w dość przestronnej drewutni obok jego domu! Zdecydowaliśmy jednak, że rozłożymy namioty. Oj! Żeby jeszcze Robak przed wyjazdem upewnił się, czy zabrał szpilki... :-)

Pobudka wcześnie rano! Doskonały nastrój! Urodziny Bartka! Śpiewamy mu "sto lat" i wręczmy kasetę "Tatu" zakupioną przezornie w Irkucku!!!! Oryginalną - rosyjską...:-)) Słabo znam możliwości aktorskie Bartka, więc do tej pory nie wiem, czy wyraz szczęścia na twarzy nie był udawany... Ale co tam! Przynajmniej rosyjski podszlifuje i w ciężkich chwilach będzie mógł sobie zaśpiewać "nas nie dogonią..."!!!

Plecaki na plecy i w drogę! Przeszliśmy kilka kilometrów szutrową drogą, potem udało nam się złapać jakąś ciężarówkę, którą jechało kilku mężczyzn na wycinkę drzewa. Zaproponowali nam, żebyśmy kupili wódkę to pokażą nam jak się "bryzga" na szczęście. No cóż, szczęścia nigdy za wiele, więc postąpiliśmy zgodnie z zaleceniami...: Zatrzymaliśmy się przy małej leśnej polance będącej chyba miejscem szamańskich obrzędów. Widok dość ciekawy. W zasięgu wzroku wszystkie gałęzie poobwiązywane strzępkami kolorowych szmatek, na środku polany niewielka drewniana jurta, którą musieliśmy trzykrotnie obejść dookoła na szczęście, a obok niej duży głaz. Głaz spełniał rolę czegoś w rodzaju stołu ofiarnego - na resztkach popiołu leżały cukierki, kawałki chleba, papierosy i małe zapisane skrawki papieru. Jeden z Buriatów stanął z powagą przed kamieniem i zamaszystym ruchem rozlał kilka kropel wódki na cztery strony świata. Później nalał każdemu po trochu w zakrętkę i oddał nam pozostałą resztę. Może się mylę, ale miałem wrażenie że ostatnią czynność wykonał zupełnie bez entuzjazmu...

 


Buriacka wioska Hoyto-Goł Ciężarówką dotarliśmy do wioski Hojto Ghoł - ostatniej przed granicą mongolską, skąd zaczynał się nasz szlak w góry. W wiosce spędziliśmy kilka godzin. Dziewczyny poszły z ważną misją odnalezienia opiekunki miejscowego muzeum Buriatów i przy okazji zasiedziały się troszkę w jej domu..., zjadły pyszną drożdżówkę i ziemniaczki z koperkiem. Dobrze, że chociaż opowiedziały nam jak smakowało!!! :-)) Muzeum - niewielka, drewniana jurta, wypełniona tradycyjnymi przedmiotami codziennego użytku, samodzielnie przygotowanymi tablicami poglądowymi, makietami i rysunkami autorstwa małego wnuczka naszej "kustoszki". W sumie to było chyba najbardziej kameralne muzeum jakie widziałem.

Upał był nie do zniesienia! Wiem, że to był środek lata, ale coś nie bardzo chciało mi się wtedy wierzyć w przysłowiowe syberyjskie mrozy... :-) Z początku dreptaliśmy polnymi drogami. Mieliśmy troszkę kłopotu ze znalezieniem właściwego szlaku, bo po przejściu dużego "zygzaka" wylądowaliśmy praktycznie w punkcie startu. Wieczorem weszliśmy w las, rozłożyliśmy namioty nad strumieniem, wykąpaliśmy się, zrobiliśmy małe pranie i z czystym sumieniem mogliśmy przy ognisku dalej świętować imieniny Bartka.

Pogoda kaprysiła strasznie! Rano obudziła nas porządna ulewa. Padało tak jeszcze ładnych parę godzin. Rozmokła ziemia zaczęła "pływać" pod stopami, a nasze załadowane konserwami plecaki tylko zwiększały ten efekt. W końcu jednak wyszło słońce. Zatrzymaliśmy się na jakiejś polanie, żeby zjeść "obiadek" i wysuszyć mokre i przez to ciężkie namioty. Po kilku minutach na "naszą" polankę wkroczyła duża ekipa Rosjan. Nieśli katamarany, na spływ Szumakiem. My nie szliśmy za szybko, ale ich tempo było po prostu żółwie. Przyczyna...?! Na pytanie Agnieszki o wagę plecaków, skromnie odpowiedzieli: "...sorok piat'"....!!!!!!!! Dotarliśmy do granicy lasu. Następnego dnia czekała nas przełęcz Szumak (2780 m.n.p.m.).

Podejście na przełęcz Szumak Jeśli ktoś chciałby porównać Tunkijskie Golce do Karpat to chyba nie znalazłby zbyt wiele podobieństw - wszystkie kończyły się wraz z piętrem lasu. Zupełny brak kosodrzewiny, sporo przerośniętych krzewów, jagodzin i skarlałych różaneczników. Główne granie trochę mniej strzeliste od tatrzańskich, bardziej przypominały Sudety. Rozległe, puste doliny, zasypane głazami pokrytymi czerwonymi porostami, wierzchołki mocno spłaszczone, skały zwietrzałe i dużo niestabilnych rumowisk, co mocno utrudniało podejścia na stromych stokach.

Duże zaskoczenie! Przez przełęcz regularnie przeprawiają się konno Buriaci. Jak? Nie mam pojęcia, bo zejście było dosyć strome nawet jak na pieszą wędrówkę. Następnego dnia rano spotkaliśmy grupkę jeźdźców podążających w kierunku Szumaka. Oczywiście nie obyło się bez pytań: skąd jesteście, gdzie idziecie itd. Po jakimś czasie przyzwyczailiśmy się, że miejscowi dość dobrze orientują się, gdzie leży Polska a nawet znają trochę faktów dotyczących naszego kraju. Jeden z Buriatów z dumą pochwalił się, że jego ojciec "bił faszystów" w Gdańsku....?!!

Wędrówkę zakończyliśmy dość wcześnie. Przyznam szczerze, że nie wyspałem się za dobrze bo silny wiatr od strony przełęczy mocno szarpał namiotem, więc jako straszny śpioch z entuzjazmem przyjąłem taką decyzję. W ogóle tego dnia człapaliśmy raczej leniwie - były liczne postoje: a to na jagódki, a to cedrowe szyszki z jadalnymi nasionami. Pogoda się poprawiła i było całkiem przyjemnie. Zeszliśmy spod przełęczy do doliny Szumaka, a potem wąską, błotnistą ścieżką dotarliśmy do źródeł o tej samej nazwie. Były rozrzucone na dość dużym obszarze wokół rozlewiska rzeki. Źródła leczące oczy, choroby serca, ciepłe źródła radonowe i źródła na potencję. Co do sposobu działania tych ostatnich nie było żadnej wątpliwości bo obok stał cały batalion drewnianych figurek jednoznacznie interpretujących działanie wód źródełka...: Największym plusem tego miejsca były jednak drewniane chatki. Udało nam się znaleźć jeden jeszcze nie zajęty domek. Był suchy, czysty i przytulny, a co najważniejsze zupełnie za darmo!!! :-)

 

Rano znowu padał deszcz. Nie musieliśmy składać całego obozowiska, więc dość wcześnie ruszyliśmy w górę dopływu Szumaka. Ścieżki praktycznie nie było. Mieliśmy do wyboru, iść korytem strumienia lub przeciskać się przez gęste zarośla. Ostatecznie oba rozwiązania dawały równorzędny efekt i równie powolne tempo marszu. Padało coraz bardziej. W końcu byliśmy kompletnie przemoczeni, a w dodatku mieliśmy problem ze znalezieniem miejsca na namioty. Dreptaliśmy w kółeczko po płaskowyżu zapadając się w mokry mech i jagodziny. Było zimno i w ogóle nieprzyjemnie :-(. W końcu sukces - udało się! Siedzieliśmy w cieplutkim namiocie i popijaliśmy gorącą herbatę, kiedy na zewnątrz robiło się już ciemno... W nocy obudził nas głośny łoskot, przechodzący stopniowo w grzmot. To z przeciwległego stoku zeszła lawina skalna. Na górce, pośrodku płaskowyżu wyniesionego nad dno doliny raczej nic nam nie groziło... no przynajmniej tak sobie sam wtedy wmawiałem... Następnego dnia mieliśmy odnaleźć właściwą grań, a potem wypatrzyć w niej największe obniżenie - "trzynastą przełęcz" - najtrudniejszy etap naszej górskiej wędrówki.

Rano dowód na to, że pogoda w górach zmienia się błyskawicznie. Na niebie żadnej chmurki, kompletnie bezwietrznie a do tego ostre słońce. Kręciliśmy się po płaskowyżu cały dzień, co chwila odnajdując właściwą drogę na "trzynastkę' i równie szybko z niej rezygnując. Powód?? Mieliśmy niedokładną mapę, jeśli dobrze pamiętam "setkę" a i przewodnik dostarczał niewielu konkretnych wskazówek. Po krótkim rekonesansie Bartka i Robaka ruszyliśmy zdobywać przełęcz, ale... dopiero następnego dnia :-))Tak więc spędziliśmy jeszcze jedną noc na dobrze już znanym płaskowyżu.

Trzynastka Oj, ciężko było zlokalizować właściwą przełęcz, ale przynajmniej ten fakt zgadzał się z opisem w przewodniku :-). Każdy typował inne obniżenie grani jako "trzynastkę". Po jakimś czasie Bartek zgłosił się na ochotnika, że pójdzie do góry bez plecaka i sprawdzi. Może nie był to najlepszy pomysł, żeby szedł sam bo po chwili znikł nam zupełnie z oczu i tylko momentami widziałem gdzieś między skałami jego jaskrawo-pomarańczową czapkę. Wrócił z dobrymi nowinami. Jako jedyny tego dnia miał niewątpliwą przyjemność zdobycia przełęczy po raz kolejny, tym razem z plecakiem... :-) Na początku wchodziło się całkiem nieźle. Na dole stoku były największe głazy i po nich szło się jak po stopniach, mimo że były bardzo niestabilne. Za to wyżej leżał już tylko drobny gruz, który ciągle, złośliwie obsuwał się spod stóp. W dobrej wierze chcieliśmy sobie z Robakiem troszkę "ułatwić" wspinaczkę i zamiast wejść na siodło przełęczy po osypisku, wspięliśmy się na skalny garb, który z dołu wydawał się łatwiejszy do pokonania niż luźne kamienie. Robak jakoś lepiej dobrał sobie drogę i po chwili był na przełęczy, a ja zawędrowałem trochę za wysoko i w pewnym momencie skończyły mi się pomysły jak się stamtąd wydostać. Przeszkadzał mi przede wszystkim plecak, bo ściągał mnie mocno do tyłu i nie mogłem przejść przez małą "przewieszkę". Dopiero, kiedy Robert odebrał go ode mnie z drugiej strony udało mi się wyleźć na górę. A na przełęczy, oprócz pięknych widoków, czekała nas surowa reprymenda od Honoraty i Agnieszki za nasze akrobacje. Robiłem dobrą minę do złej gry, ale cóż... muszę przyznać, że "ochrzan" się należał....:-0 Odpoczęliśmy troszkę, zjedliśmy czekoladę i ruszyliśmy w dół. Zejście było nie mniej emocjonujące niż wejście. Zdania były podzielone, ale myślę że było nawet trochę bardziej niebezpieczne bo co chwila ktoś mimowolnie spuszczał lawiny kamieni. Oj, Robak to był dopiero specjalista od lawin - przekonałem się o tym na własnej skórze, a dokładnie na dużym palcu lewej nogi...:-(


Nasz obóz w dolinie za 'Trzynastką' W Tunkijskich Golcach przeszliśmy jeszcze przez dwie doliny i dwie przełęcze. Po zejściu z ostatniej, zwanej "Dinozaurem", doszliśmy po długim marszu, znikającą co chwilę leśną ścieżką do szerokiej polnej drogi. Prawdziwy luksus!!! Strasznie dziwnie idzie się po "płaskim" i "równym" po dziesięciodniowym marszu w górach, gdzie do wyboru są tylko dwie opcje - pod górkę, albo z górki i trzeba ciągle skakać z kamyka na kamyk. Po godzince marszu polną "autostradą" doszliśmy do Buriackiej wioski Thagar Khai. Odnaleźliśmy też sklep. Nie bez problemu, bo drewniana chałupa nie była jakoś specjalnie oznaczona... ale i po co, skoro wszyscy mieszkańcy dokładnie wiedzieli jak tam trafić. Musieliśmy trochę poczekać, aż gospodyni a za razem ekspedientka wydoi krowy. Weszliśmy do małej izby. Pod ścianą, na stole i pod nim były poukładane różne smakołyki, których nam mocno brakowało w górach. Dokonaliśmy transakcji, cały czas bacznie obserwowani przez leżącego na łóżku pod oknem "dziaduszkę" i już po ciemku wyszliśmy rozbić się gdzieś poza wioską.

Pobudka wcześnie rano. Nie z własnej woli oczywiście! Idące na pastwisko krowy przypuściły na nas szturm. Podeptały leżące obok namiotów menażki, próbowały wytaszczyć spod tropiku plecak Robaka i w ogóle zachowywały się nieprzyzwoicie głośno, nie zważając na nasz błogi i zasłużony sen. Dostaliśmy też dobitny dowód tego, że krowa to przeżuwacz. Za gumę do żucia posłużyła czerwona koszulka, którą Robak rozwiesił wieczorem na krzaku...:-) Rogaty koszmar - nic dodać nic ująć!!!!

Dzień był dość leniwy. Wypraliśmy w strumieniu siebie i ubrania, złożyliśmy namioty i poczłapaliśmy do Arszan. Niedaleko było, może siedem kilometrów, więc ruszyliśmy dopiero po południu. Do miasteczka dotarliśmy akurat na doroczny wysyp ciem. W życiu nie widziałem czegoś takiego. Jakaś plaga chyba! Wieczorem tysiące owadów latały w świetle ulicznych latarniami, a rano leżały pod nimi dosłownie zaspy martwych motyli. Ćmy miały też bardzo brzydki zwyczaj składania jajek gdzie popadło. Jajeczka były na namiocie, plecakach, ubraniach, miałem je nawet we włosach któregoś pięknego poranka :-(. Zrobiliśmy małe zakupy, na jakie mogliśmy sobie pozwolić w danej chwili z braku rubelków. W końcu wymieniliśmy też kilka dolarów u niejakiego Romana z Uzbekistanu. Handlował plastikowymi laczkami, czy jak kto woli klapkami, i wyglądał jak podstarzały i trochę zaniedbany Mel Gibson...:-) Resztę dnia spędziliśmy w małej knajpce, a spać poszliśmy nad rzeczkę, na dziki ale bardzo oblegany kemping.

Następnego dnia pojechaliśmy marszrutką do Sliudanki. Dwa dni "byczyliśmy" się na plaży w Utuliku nad Bajkałem. Do głównych "obowiązków" należało leżenie na słońcu, kąpiele, palenie ogniska, spanie i jedzenie...:-) A przede wszystkim trzeba było "wyremontować" stopy zdarte podczas wędrówki po górach. Za nasz kolejny cel wybraliśmy Olchon - największą wyspę na Bajkale. Nie była to co prawda decyzja jednogłośna, ale chyba też nie najgorsza. Szybko okazało się, że Honorata ma nadwerężone obie kostki a "kierowniczka" kolano, więc powrót w góry byłby chyba problemem.

Po "kuracji" w Utuliku wróciliśmy pociągiem do Irkucka i późnym wieczorem rozłożyliśmy namioty na brzegu Angary w pobliżu dworca głównego. Nie mieliśmy za bardzo pomysłu jak się dostać na Olchon. Oczywiście taksówkarze przy dworcu chętnie zgodzili się nas zawieźć, ale czterdzieści dolarów od osoby to chyba nie była konkurencyjna cena. Poszedłem z Robakiem na "zwiady". Weszliśmy do pierwszego napotkanego sklepu nocnego i tam dostaliśmy dość szczegółowe wskazówki. Rewelacja!!! Na Olchon można było dojechać zwykłym autobusem...:-) Później jednak okazało się, że bilety wcale nie były takie tanie. Musieliśmy zapłacić po dziesięć dolarów, więc od razu zrobiło się lżej w kieszeniach. Jechaliśmy podstawionym busem z jakąś czteroosobową rodzinką. Oni mieli swoje walizy, my nasze plecaki... Trochę ciasnawo było :-).

Wyspa Olchon, przystan rybacka w Hużyr Rosyjska dbałość o środowisko;) Pokonaliśmy około 350 kilometrów na północ od Irkucka. Najpierw szeroką asfaltową drogą, później szutrówką. Podróż trwała jakieś sześć godzin. Jeszcze tylko przeprawa promem drogowym na Olchon, ostatnie 30 kilometrów szutrem i wysiedliśmy w największej wiosce na wyspie - Hużyr. Olchon cały pokryty jest stepem i lasami modrzewiowo - sosnowymi. Ludzie utrzymują się z połowów omuli, hodowli bydła i koni. Na wyspie nie ma żadnych upraw ani strumieni. Są za to skaliste klify i piękne plaże, a co najważniejsze krystalicznie czysta woda Bajkału. W Hużyr mieszka 80 procent ludności Olchonu. Co więcej?? Drewniane chałupy, kilka dobrze zaopatrzonych sklepów, prywatny ośrodek wypoczynkowy dla "ludzi zachodu" prowadzony przez Rosjanina imieniem Nikita i jeszcze jakiś zaniedbany pomnik żołnierzy radzieckich na środku piaszczystego placu.

 


Północny cypel Olchonu Pojechaliśmy rosyjską terenówką dalej na północ wyspy. Oczywiście nie za darmo. Nikita zarobił na nas okrąglutkie 1000 rubli!!! Teraz mieliśmy pięć dni, żeby wrócić na piechotę do Hużyr. Trzymaliśmy się brzegu jeziora. To gwarantowało najpiękniejsze widoki na zatokę i Góry Bajkalskie. Nie muszę chyba dodawać, że kąpieli w Bajkale sobie nie żałowaliśmy, mimo że woda nie zawsze była ciepła...

Wyspa Olchon Niepowtarzalny charakter Olchonu zrobił na mnie chyba nawet większe wrażenie niż Tunkijskie Golce. Ludzie na wyspie też byli niepowtarzalni... O tym chyba najdobitniej przekonała się Honorata. Trzeciego dnia wędrówki dotarliśmy do małej, buriackiej wioski. Upał trochę nam dokuczał i pić się chciało, więc zaczęliśmy się rozglądać za jakimś sklepikiem. Wioska zupełnie pusta. Ludzie albo schronili się w domach przed słońcem, albo poszli doglądać inwentarza na pastwiskach. Tylko przed jedną z chałup, na ławeczce siedział spalony słońcem Buriat przypominający posturą zawodnika sumo i w spokoju popijał sobie ciepłą wódkę. Obiecał, że pokaże nam gdzie jest sklep, ale musimy się z nim napić bo nie ma towarzystwa i w ogóle jest mu źle i niedobrze. Nie mówił już zbyt wyraźnie, ale zrozumiałem, że służył kiedyś we flocie bałtyckiej w Kaliningradzie. Pytał nawet, czy u nas prezydentem jest nadal "elektryk"...: Cyrk zaczął się dopiero, kiedy nasz "dzielny marynarz" zobaczył Honoratę, która doszła z dziewczynami po kilku minutach. Najwyraźniej miał co do niej bardzo poważne zamiary! Honoracie jednak amant jakoś do gustu nie przypadł. Ciekawe dlaczego?! : No fakt, że zachował się dość niegrzecznie wobec obiektu swych westchnień, bo nie raczył nawet zapytać o imię tylko wrzeszcząc: "Monikaaaaa...." ruszył w pościg za nieszczęsną Honoratą. Trzeba przyznać, że uporu mu nie brakowało, ale jakoś udało się pozbyć natręta. Ciekawe, czy pomogły zapewnienia, że Honorata musi wrócić na "poprawki" we wrześniu...:-)

Co tu dużo gadać. Kupione wcześniej bilety do Moskwy bezlitośnie wyznaczały termin powrotu do domu, więc rozklekotanym autobusem wróciliśmy na znany już dworzec w Irkucku. Dzień spędziliśmy robiąc zakupy na drogę powrotną i łażąc po mieście. Na poczcie spotkaliśmy bardzo sympatycznego człowieka, który zaproponował, że nam trochę pokaże swoje miasto. Zapakowaliśmy się z plecakami do terenowego Nissana i po krótkiej wycieczce wylądowaliśmy w domu naszego przewodnika:-). Cieszył się, że spotkał Polaków. Jego dziadek pochodził z Polski, a on sam całkiem nieźle mówił po polsku, więc bez kłopotu mogliśmy się wszyscy dogadać. Był właścicielem małej kopalni cyny. Chętnie opowiadał o tym przedsięwzięciu i pokazywał zdjęcia z okolic kopalni. Nad ranem odwiózł nas na dworzec i tam się pożegnaliśmy.

Wsiedliśmy do pociągu. Pokonując jakieś sześć tysięcy kilometrów i cofając wskazówki zegarków o siedem godzin, odbyliśmy równie atrakcyjną jak trzy tygodnie wcześniej podróż w "czasie i przestrzeni". Ponownie odwiedziliśmy Moskwę i Brześć, w Warszawie pożegnaliśmy się z Agnieszką, jedyną nie-Gdynianką w ekipie i 29-tego sierpnia o piątej rano wysiedliśmy na stacji "Gdynia Główna Osobowa", kończąc po 38-iu dniach naszą syberyjską przygodę.

Przedruk dokonany za zgodą autora

 

Źródło: Maciej Postek