JustPaste.it

Myśli chwili, czyli Angola spisana na żywo

Jestem w Angoli

Po wizycie w Zimbabwe i po typowo turystycznych wojazach po Namibii (piekny Atlantyk, zapierajace dech w piersi pustynne wydmy, kolonie rozowych flamingow, kolonie fok i bliskosc z nimi, w pelni zmyslowa i wzrokowe obcowanie z wielka piatka afrykanskiej zwierzyny, niesamowite widoki, niezwykla kultura ludow Owahimba i Herero) jestem w miejscu , gdzie zaczela sie Afryka jakiej sie nie spodziewalam.

Chcialabym cos o tym powiedziec, ale na razie nie potrafie.
Moze jutro, moze pojutrze
Pierwsze co poczulam, po tym co tu zobaczylam, to pokora wobec zycia.
Moje big poblemy jawia mi sie jak blahostka, cos malego, najmniejszego.
Mysle nawet teraz, ze moznaby  zebrac wszystkie problemy europejskiego swiata i przywiezc je tutaj, a wtedy one przestaja istniec.
Az trudno uwierzyc, ze w miejscu gdzie ludzie nie maja pradu, nie maja nic lub bardzo niewiele ja lacze sie ze swiatem, z Wami.
Nie jestem feministka, ale to co dzis zobaczylam dotknelo mojej kobiecosci, mojej dumy, mojej calej wrazliwosci. Az mi wstyd i boje sie uzyc slow „solidarnosc kobieca”, ale tak poczuc powinnam, tak powinnam powiedziec...
Tak poczulam.
Nie widzialam nigdy tak ciezkiej doli kobiet i dzieci.
Czymze jest cala literatutra swiata i wszystko co dotad przeczytalam w porownaniu z tym co zobaczylam?
Z tym co istnieje kazdego dnia, co jest faktem?
Jakosc zycia, jakosc narodzin, jakosc dorastania, jakosc egzystencji i w tym wszystkim radosc zycia ponad wszystko.
Z nedzy nedza, z nedzy przetrwanie, z nedzy zycie, z nedzy radosc.
Ja dziekuje mojemu zyciu za wszelkie doswiadczenia i dary losu i za to, ze moge spojrzec na swiat z kilku jego miejsc i pieknych i niezwyklych.
I jak dobrze wtedy zapomniec na chwile o sobie, a nawet o bliskich.
Afryka nigdy  sie nie konczy, Afryka zaczyna sie od nowa,
kazdego dnia. Afryka jest tu.
Czy jestem chwilowo nawiedzona lub zakrecona?
Jak najbardziej nie.
No moze troszke
Moze tylko lekko szoknieta, ale to minie.
Dzis wieczorem poznalam nowych ludzi, tak wiec to co lubie najbardziej.
Wszyscy wspaniale symapatyczni, bialo-czarni, anglo, portugalsko, afrykano, farncusko itd. jezyczni.
Tylko nie polsko.
Mialam dzis pierwsza prawdziwa zywa probe mojego angielskiego.
Jestem komunikatywna i otwarta podobno i to najwazniejsze.
Ale co ja zrobie jutro?
Pozdrawiam serdecznie moja wspaniala Europe, moj swiat, Was Kochani.
Dorota
prosto z serca prawdziwej Afryki. 

To  Afryka w jakiej przyszło żyć temu dziecku.

Angola.  Kolejny dzien.

Dzis po sniadaniu Cheryl zabrala nas na wyprawe do piekarni, wyprawe bo ponad 3 kilometry w jedna strone.
Cheryl mieszka tu od dwoch lat, w Afryce od 6.
Spacer, najpierw przez smietnik w ktorym mieszkamy, potem wzdluz drogi prowadzacej w glab Angoli. Mieszkam teraz na smietniku, tzn ja mieszkam w luksusowym domu  umiejscowionym centralnie w smietnikowym osiedlu.
Wybor miejsca zamieszkania nie jest przypadkowy, po prostu tu nie ma niesmietnikowych osiedli. Droga do domu coraz dluzsza, uwaga na weze, a jeszcze bardziej na potluczone butelki.
Czarny los czarnego czlowieka, smutny los smutnych koz i drobiu.
Robie zdjecia, krece film i wstydze sie tego.
I dobrze mi tak, bo w polowie spaceru podjezdza samochod, a komendant policji oswiadcza, ze nie wolno mi robic zadnych zdjec.
Po spacerze na zimnego Redsa do Cheryl.
Ladnie mieszka, dom wypelniony duchem kobiety.
Cheryl jest szczesliwa, ze tu jestesmy, tzn. Gosia i ja, bo teraz w miasteczku sa az 3 biale kobiety.
Na spacer chodzimy z osobistym ochroniarzem Cheryl, ktorego Ona przywiozla ze soba z innego miejsca Afryki.
Na naszym malutkim podworku przez noc i dzien tez siedzi Czarny Pan z bronia.
Dzis mial pelno frajdy chyba, jak Gosia i ja biegalysmy w bikini i strasznie duzo mowilysmy.
W samo poludnie postanowilysmy sie przejsc, wybralysmy jednak spacerniak i przeszlysmy nasze podworko kilka razy wzdluz wysokiego plotu.
Wieczorem ide jednak na spacer po smietniku i mala radosc dla dzieci-podarki, maskotki od moich szkolnych dzieci.
Wieczor-noc.
Czekamy na gosci.
Gosia , Marek i Mirek krzataja sie w kuchni.
Ja pisze, darmozjad.
Piwko, za oknem gril sie pali, gwiezdziste niebo, tak nisko , ze prawie lezy mi na kolanach.
Konczy sie  zima, nareszcie cieplo.
Afryka pozdrawia Was mocno.
Dorota

 

Z mila gromadka

Angola. Jakis dzien.

Wczoraj odmiana. Wyjazd do Sanata Clara.
Santa Clara to mala wioska i przejscie graniczne. Atrakcja wyjazdu to poznanie angolanskich celnikow i zlapanie na godzinke zasiegu komorkowego. Szybka wymiana smesow i powrot za wysoki plot.
Dzis wspanialy dzien. Cheryl z ochroniarzem, Gosia, Bernardo (doskonale zna j.polski, studiowal w Lodzi ekonomie) i ja jedziemy jeppem do buszu.
Podroz przez krzaki i bezdroza, mijamy zimowe afrykanskie drzewa. Niektore pozbawione lisci inne calkiem zielone, a jeszcze inne kwitnace, kroluja dorodne baobaby.
Wioska w buszu. Wchodzimy do zagrody.
3 kobiety, male dzieci, kilka tradycyjnych owalnych domow z patykow krytych strzecha-jeden sypialnia, inny kuchnia, jeszcze inny spizarnia, kozy, sterta melonow, jakas krwista glowa krowy skubana przez kurczeta, porozrzucane tykwy, sporo smieci, kurz i muchy. Dla nich dom.
Muchy kleja mi sie do nog, ale to jeszcze nic, bo z dzieci nie schodza.
Oklejone noski, oczy, brudne ubranko, bose stopki, ale cieplutko na dworze. Mocno skromne i mocno proste zycie prostych ludzi.
Jedziemy do szkoly w buszu.
Szkola z patykow, bez drzwi, tablica z blachy, nie ma stolikow, cos do siedzenia z  3 patykow, no i nie ma  dzieci, bo nauczyciele dzis nie dojechali.
Wrocimy tu po niedzieli.
Znowu za naszym wysokim plotem, tylko slonce, muzyka, moj komputer, sok z lodowki, pogawedka z Gosia.
Pod wieczor ciagnie mnie na spacer do sasiadow.
Sasiedzi nie maja pradu i wody, maja za to duzo dzieci, malo jedzenia.
Grzezne w piachu, potykam sie o smieci, ale lubie dzieci wiec ide na przod. Za mna ochraniarz, krok w krok, nawet nie wiem skad sie wzial.
Nigdy nikt mnie tak nie pilnowal.
Wierzcie mi weseli ludzie Ci moi sasiedzi, ciesza sie soba i dniem, ktory przezyli. Dzieci juz mnie znaja, biegna do mnie, tym razem mam dla nich cukierki. Jakby wszystko dobrze, tylko po powrocie myje rece.
Znowu Afryka za plotem.
Przegladam zdjecia z fajnego dnia.
Naprawde prawdziwe zdjecia.
 
89fc0e5dcd93418555c469d0ce82868a.jpg
 

Angola w kaluzy.

Woda!
Pranie, mycie, kapiel, pojenie!
Cos normalnego, a jednak?
Czy widzieliscie to wszystyko w jednym? To znaczy w jednej wodzie?
W jednej kaluzy?
Przyzwyczailam sie do smietnika, do umorusanych dzieci, do bylejakosci egzystencji, do wszystkiego.
Ale  zwiazek tych ludzi z woda!
Jestem wlasnie w najwiekszym smietniku swiata, bez watpienia.
Targowisko, potykam sie o worki, puszki i butelki, z daleka widze wode.
Woda zycie, ide wiec smialo .Po drodze mijam drzewa.
Takich drzew nie widzial nikt.
Drzewa kwitna workami, papierami, szmatami.
Na tych drzewach kobiety susza pranie.
Pranie wyprane w wodzie w kolorze zgnilej trawy, w ktorej plywaja puszki, worki, butelki, slowem, kawalki cywilizacji.
Na brzegu kobiety i dzieci maja kapiel. Wielka feta, wszyscy sie pluskaja, piora, myja.
Wlasnie osly zanurzyly sie po kolana i gasza pragnienie. Pewnie sa po jedzeniu, wiec zalatwily sie przy okazji tuz przy wodzie.
Jakas pani zdjela bluzke wlozyla ja do miski, ktora wczesniej wypelnila zielona woda. Teraz bluzka sie moczy, a ona wchodzi myje nagie cialo.

Fragment zycia codziennego, Tam normalnego. Taki swiat, inny.
Pranie, kapiel , pojenie, mycie

Szkola w buszu.

Przyjechalismy do szkoly.
Nie moglam doczekac sie tego dnia, Ostatnio jak  tu bylismy zastalismy tylko garstke dzieci, ktore przyszly po wode. Dowiedzielismy sie od nich, ze nauczyciele  nie przyszli. Zdarza sie tak czasem, a szkoda, bo wiem od Bernardo, jak trudno namowic rodziny z buszu, zeby posylaly dzieci do szkoly. Ale dzis sa. Widze z daleka spora gromadke siedzaca pod drzewem, na siedziskach  z drewnianych galezi. Podchodze blisko, bliziutko. Grzeczne dzieci wstaja, mowie dzien dobry w ich jezyku (to wszystko co umiem) odpowiadaja i stoja nadal, Pokazuje wiec reka, zeby usiadly, tak jak to zwyklam czynic w mojej szkole.
Siadaja i moj Boze, serce peka. jak zyje nie widzialam takiego smutku w oczach, zebranych  w tylu twarzyczkach dzieci. Usmiecham sie do nich, mowie cos troche po angielsku, wreszcie po polsku, zeby tylko cos sie dzialo. Nie ma nauczyciela, a przede mna  masa beznamietnych spojrzen. Mysl "co jest? Dlaczego?" Dowiem sie za chwile.
Dzieci stloczone na swych patykowych laweczkach maja w rekach olowki i zeszyty z napisem UNICEF, to cala ich szkolna wyprawka. Za plecami tablica-zjawisko. Podparty kawalek blachy, a na nim napisane kilka przykladow z matematyki. Po chwili pojawia sie Pani  z groznym patykiem. Po godzinie przebywania w szkole ow patyk jest rozwiazaniem mojej zagadki smutnych, dzieciecych oczu. Przykre to, bo to chyba standard, skoro Pani nie wstydzila sie nawet bialych gosci i dzgala dzieci patykiem wlasciwie nie wiem za co.
Potem odwiedziny w starszych klasach, ktore ucza sie w patykowym budynku, siedzac na takich samych lawkach jak najmlodsze dzieci spod drzewa i tablica tez taka sama , tylko ze wisi przywiązana kawalkiem palmowego liścia. Poznaje pozostalych nauczycieli i Pana dyrektora.  Sympatyczni, ale starsze dzieci rownie  smutne i zahukane. Po jakims czasie robimy zamieszanie. Nasz  ochroniarz przynosi z jepa walizke pelna zabawek, ktore zebralam z dziecmi w polskiej szkole. Wszystko dzieje sie bardzo szybko, Sam Pan dyrektor nadzoruje rozdawanie. Ustawia dzieci, tak  zeby kazde dostalo, przepycha je to do tylu, to do przodu. Dzieci ciagle smutne, ale na pewnonieprzestraszone.
Pora opuscic szkole, na te okolicznosc koncza sie lekcje, bo nauczyciele chca zabrac sie z nami do miasteczka. Wszyscy w jeepie czekaja na mnie. 
Ide, wiec pomalu, tylem w kierunku samochodu i wtedy cala gromada dzieci, duze i male  ruszaja  w moja strone, coraz pewniej, coraz weselej. Niektore podbiegaja, usmiechaja sie machaja przyjaznie na pozegnanie, ciesza sie, trzymaja w rekach zabawki, raczej pierwsze i jedyne zabawki  w ich dzieciecym zyciu.
Nie ma slow, serce peka, z radosci i smutku, ze wzruszenia.
Taka szkola, taki kraj, takie miejsce na Ziemi, takie zycie.
Drodzy uczniowie z polskiej szkoly.
W imieniu angolanskich dzieci  z biednych osiedli i dzieci ze szkoly w afrykanskim  buszu DZIEKUJE Wam za upominki dla nich i pozdrawiam Was serdecznie.

 

Nauczycielka z polskiej szkoły.

Dzieci z klasy pod drzewem

Gdzieś na południu Angoli

 

Wieczór

Jeden tych zwyczajnych Tu, w jednym z najzwyklejszych zakątków Afryki.

Drzwi domu otwarte na szerokość, cisza zagląda i spokój

zakłócane tylko dźwiękami płynącymi z muzycznego programu MTV.

Trochę nieprawdopodobne jest miejsce, w którym mieszkam obecnie.

To niemal zjawisko trudne do opowiedzenia.

Tu w środku nędzy, śmieci, domów z blachy i kartonów, gdzie po ulicach biegają bose i umorusane dzieci stoi sobie kilka normalnych domków, a ja jestem w jednym z nich.

Siedzę przy komputerze i korzystam z udogodnień najnowszej techniki.

Tu, w tej chwili jakoś trudno wszystko sobie uzmysłowić, pojąć, ogarnąć.

Mirek i Marek wrócili z pracy, jak zawsze o zmierzchu i jak zawsze padnięci, bo prawie cały dzień na nogach i w pełnym słońcu.

Robią to samo, co zwykle po powrocie do domu, czyli zimne piwo, gra w badminton, prysznic, TV, kolacja, mały drink i sen.

Każdy dzień niemal taki sam.

Świat poza ogrodzeniem jest mocno szarym tłem.

Wewnątrz ogrodzenia- więzienie.

Dość wygodne, ale więzienie.

Gdzie można wyjść poza wysoki płot?

Nigdzie.

Nie ma kina, nie ma pubu ani restauracji, nie ma sklepów tylko kurz i bieda.

Dobrze ze dużo pracują, bo zmęczenie takie, ze nawet wyjść się nie chce nigdzie.

W domkach obok mieszkają konsultanci z innych krajowa, Australii, Szkocji, Anglii, co jakiś czas się zmieniają.

Tylko dwaj Polacy Mirek i Marek są tu niemal od zawsze i wciąż. No i Franko, paramedyk, który jak dobry duch dyskretnie krąży obok, czuwając nad ich zdrowiem.

Ochrona też krąży, ale całkiem widocznie, bo w czerwonych, jaskrawych ubraniach.

Tu niedaleko od miejsca, w którym mieszkam, dwaj Polacy zbudowali od podstaw granice.

Dosłownie zbudowali.

Przejścia, wiaty, szlabany, biura, nauczyli pracować młodych angolańskich celników, wprowadzili własne system rejestru danych, słowem wszystko.

To trochę niesamowite, co zobaczyłam i naprawdę niezwykłe.

Ta granica tętni życiem i daje nadzieje na rychłe odrodzenie, na rozwój.

Ta granica karmi całą prowincję i znaczną część Angoli.

Ta granica przywraca nadzieje na poprawę życia zniszczonego wojną kraju.

Siedzę sobie i piszę, w takim miejscu na ziemi, o którym nikt w moim kraju nie pomyślałby, że może istnieć, zerkam w stronę otwartych drzwi.

A tam?

Afryka wypełnia całą przestrzeń i flaga powiewa, bialo-czerwona, blada od słońca, ale wyniosła i dumna, jak dumne jest moje polskie serce.

Dumne, bo Polska pracuje dla świata.

Dla najbardziej potrzebującego kawałka świata.

Dorota żona Mirka.

 

0bc30f8fd0e7739189a9f2b5984d2719.jpg

 

Angolańsko -namibijskie przejście graniczne    

Znowu przyjechałam na przejście graniczne w Santa Clara.                   
Upał niesamowity, gorące powietrze faluje i zalewa wszystko.
Wyskakuje z jeepa zostawiając napoczęty napój pomarańczowy.
Po chwili myśl.
„Może wrócić i zabrać go, bo drzwi w jeepie się nie domykają, a z opowieści wiem,
że tu gdzie teraz jestem panuje moda na trucie ludzi”.
To część stylu życia mieszkańców. Jeśli się ktoś komuś nie podobna, zawsze można go otruci.
Myślę że jestem neutralna i obojętna, ale jednak  biała                                                         
i kręcę się po granicy przy boku „Kaczindele”, czyli białego człowieka.
Co prawda powszechnie zwanego na granicy Jezusem.
Dlaczego na Mirka mówią Jezus?
Dlatego, że wyrozumiały i spokojny, zawsze stara się pomóc,
załatwić najtrudniejsze sprawy z najtrudniejszymi ludźmi.
No i ma długie włosy, a jak mówią nawet przemytnicy „Jesteś Jezus! Dobry jak On i jeszcze podobny”.
To nie łatwe być tu dobrym, wierzcie mi, bo widziałam.
To gniazdo przemytu, przekrętów i wszelkich zawiłości ekonomicznych,
wylęgarnia ludzkich słabości i złych instynktów.
Idę pod wiatę.
Pod wiatą składuje się towar, który zabrano przemytnikom, a towar ten czeka na oclenie.
Akurat trwa zebranie. Prowadzi je Marek.
Kilku panów i pań w niebieskich kombinezonach z napisem Alfandegas przysłuchuje się wnikliwie, temu co mówi.
Słyszę wyraźny nie cierpiący sprzeciwu ton Marka i poważne twarze młodych ludzi.
I wszystko już jasne. Każdy młody celnik wie, co do niego należy.
Takie zebrania często mają miejsce, ale dzięki temu praca na granicy przebiega sprawnie i
wg. konkretnych planów.
Ale tu nie wszystko jest takie proste, jakby się zdawać mogło.
Siadam pod wiatą, jedno z nielicznych miejsce gdzie można złapać odrobinę cienia.
Obserwuje tętniącą życiem granice. Upał, spaliny, pełno ludzi, gwar i nagle krzyk niesamowity.
Dwaj młodzi celnicy próbują siłą zatrzymać kobietę, która wyrywa się, krzyczy,
biegnie za młodym celnikiem, który właśnie zabrał jej towar, spory węzełek przenoszony na głowie.
Boże, co za widok. Płacz i rozpacz kobiety.
Wyrwała się, biegnie, przewraca, prawie tuż przed moimi nogami,
podnosi się, klęka, błaga, by oddano jej węzełek.
Zrozpaczona podnosi bluzkę odkrywając nabrzmiałe, mleczne piersi.
Biały płyn strumieniami kapie po bruku. Płacz i krzyk, twarz umazana wydzielina z nosa i łzami.
” Moje dziecko czeka na mnie i na moje mleko, oddajcie mi to, musze iść do mojego dziecka”.
Widok przerażający. Pękam i zaczynam płakać razem z nią, jej krzyk jest przeraźliwy.
Młodzi celnicy są bezwzględni, bo to nie pierwszy  taki  przypadek.
To kobieta- mrówka, jakich wiele  i aż dziwne,  że akurat nie ma dziecka przy sobie.
Jak wszystkie inne z plączącymi niemowlętami przy piersi pracujące  dla grubych ryb.
Wszystkie są przetrwaniem dla swoich ubogich rodzin,
jedyną nadzieją na choć jeden posiłek dziennie dla rodziny.
Każdego dnia od świtu do nocy, kilkanaście razy na dzień dźwigają na głowach ogromne ciężary.
Ze łzami w oczach wstaję prawie  bliska histerii, takiej jak ta dziewczyna.
Szukam wzrokiem Mirka i Marka.
Nie widzę, więc głośno krzyczę po polsku ”Oddajcie jej to, tak nie wolno”.
Wtedy pojawiają się Polacy,  płynnym  portugalskim i ruchem ręki dają znać, że tobołek należy oddać.
Dziewczyna bierze węzełek, uspokaja się, bluzką wyciera nos i oczy.
Znowu odkrywa pierś, z której już teraz ciurkiem płynie mleko.
 
Być kobietą, urodzić się i żyć, dzień za dniem, kochać, rodzić dzieci,
walczyć o przetrwanie za cenę człowieczeństwa.
Podchodzę do męża i mówię „Chcę stąd jechać, za bramę domu, albo na spacer do umorusanych dzieci”.
Wsiadamy do jeepa, dość długa droga do domu. Oddalamy się od cywilizacji.
Swojski kurz, upał, niezwykły kolor słonecznego dnia, jakiś odcień  żółtego, bieli, może  nawet błękitu .
Milczymy dłuższą chwilę, tylko ja wciąż pociągam nosem.
I nagle mąż bierze mnie za rękę (smutne ma oczy) i mówi
” Dorotko, rozumiem Cię, ale  tu jest takie życie, trzeba być twardym, jak te kobiety. Twardym, żeby  im pomóc”.
Wjeżdżamy na piaszczystą drogę. Z daleka widzę bose  dzieciaki.
Machają radośnie i krzyczą ”Amiga, amiga”.
Robi się jaśniej, uśmiech powraca i już wiem, że dziś tuż przed zachodem słońca ,
jak co dzień wymknę się do nich na brudną i skąpaną  kurzem ulicę.
Będę cieszyć się chwilą, wyjątkową, naprawdę jedyną.
Małe brudne ręce dotkną mojej czerwonej sukienki, pociągną mnie i poprowadzą  przed swoje bardzo biedne progi.
I tak niewiele będzie trzeba, żeby być razem. Tylko uśmiechy,  gesty i dotyk  i jeszcze przyjazne słowa "Amiga, amiga, amiga...”
     

3f93479a434649bfa2cb39db479237b9.jpg

Afryka, uboga ale tak cudownie jasna. Jasna  jak słońce , które nigdzie na świecie nie ma takiego koloru.
Może to odcień żółtego, bieli , albo właśnie kolor błękitu nieba ?
Pozdrawiam z  jasnej  Afryki, dzień się kończy, zachód słońca tuż tuż. Pora wyjść na gwarną, pełną dzieci ulicę. 

 

 

Źródło: http://www.mojaafryka.republika.pl/zapiski.htm