JustPaste.it

Raj na Ziemi, a może poza ziemią?

Robert Leśniakiewicz - Jordanów, dn. 2007-12-23 

cbfa18066b6f814e0dc645e77e0eabf5.jpg

Szamballa – ta nazwa wielu ludziom kojarzy się z istnieniem jakiegoś Raju, Ogrodu Eden czy jeszcze innej krainy wiecznej szczęśliwości i Ostatecznej Mądrości. Istnieli ludzie, którzy poszukiwali tego Raju na naszej planecie sądząc, że jest to konkretna kraina geograficzna. I o jednym z nich mówi ten artykuł Konstantina Kolcowa opublikowany w rosyjskim czasopiśmie „Kalejdoskop NLO” nr 31/2007.

Niezwykłe CV

Mikołaj Roerich. Kiedy wspominamy to nazwisko, to u większości ludzi kojarzy się ono z przepięknymi obrazami. Nikołaj Konstantynowicz był bardzo utalentowanym człowiekiem, który potrafił się uzewnętrzniać w różnych dziedzinach życia i sztuki. Malarz, uczony, filozof, działacz kultury, pisarz i podróżnik… Przede wszystkim sam Roerich uznał za swe największe życiowe osiągnięcie swoje podróże do Azji Środkowej. Sam on dzielił swe życie na dwa etapy: przygotowanie ekspedycji i opracowanie jej wyników.

Nikołaj Roerich urodził się w dniu 9 października 1874 roku w Sankt Petersburgu. Protoplaści rodu Roerichów (z Norwegii) pojawili się w Rosji w XVIII wieku . zainteresowanie sprawami Wschodu i Azji Środkowej ujawniło się u Roericha bardzo wcześnie. Była po tyemu dobra atmosfera w domu. Młodzieniec niejednokrotnie zabierał głos w dyskusjach historycznych, literackich i naukowych na temat Wschodu. […]

Po roku 1900, Mikołaj Konstantynowicz wraz ze swą żoną Heleną Iwanowną z domu Szaposznikowa zabrał się do studiowania kultury i filozofii hinduskiej. W roku 1913 opublikował on artykuł pt. „Indyjska droga”, w którym pisał o doniosłości badań kultury tego kraju i zorganizowania tam ekspedycji. No to jest oczywiste, że jako prawdziwy uczony nie mógł polegać tylko na książkowych poszukiwaniach zza biurka. Tuż przed rozpoczęciem I Wojny Światowej wraz ze swym przyjacielem, archeologiem Gołubiewym, Roerich zaczyna przygotowywać się do podróży, której celem jest zbadanie pierwotnych źródeł filozofii Wschodu i starożytnych pomników kultury.

Po rewolucji

No, ale w roku 1917 nastąpił przewrót bolszewicki, który zmienił los jego ojczyzny. Ten renesansowy artysta zrozumiał, że z objętej wojną domową Rosji nie wyjedzie do Indii. Tak zatem najpierw przebija się do Finlandii, a potem wyjeżdża do Wielkiej Brytanii. I to właśnie w stolicy Imperium Brytyjskiego, od rosyjskich teozofów po raz pierwszy usłyszał o Szamballi. Dawne legendy głosiły, że gdzieś tam, wysoko w górach, na granicy Indii i Chin znajduje się Szamballa – siedziba bogów i skarbnica dawnej wiedzy. Odnaleźć ten „Raj na Ziemi” usiłowało wielu podróżników na przestrzeni wielu, wielu wieków.

Należy odnotować, że Roerich od razu uwierzył w realność istnienia Szamballi, dla której znalazł odpowiednie miejsce na mapie – północno-zachodnią część Wyżyny Tybetańskiej. Ponadto on przypuszczał, że to właśnie tam człowiek może nabyć wiedzę pozwalającą na zharmonizowanie wewnętrznych i zewnętrznych energii, dzięki czemu osiągnie on wyższy stopień kosmicznej świadomości. Poza tym ów Rosjanin zamierzał stworzyć wewnątrz azjatyckiego kontynentu ogromne mongolsko-syberyjskie państwo – „Nowy Kraj”. (Podobne marzenia według Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego żywił „Nowy Czyngiz–chan” generał-porucznik baron Roman Nicolaus Fiodorowicz Ungern von Sternberg [1886-1921] – dowódca kontrrewolucyjnej Azjatyckiej Dywizji Konnej i inni kontrrewolucjoniści – uwaga tłum.) Jego ustrój powinien opierać się na buddyjskim światopoglądzie i powinno ono być siedzibą żywego wcielenia Buddy. Innymi słowy mówiąc, miałaby się dokonać materializacja Północnej Szamballi na świecie.

No, ale pierwej należało znaleźć dowody na to na drodze poszukiwań. Nieoczekiwana pomoc nadeszła z Ameryki. Jankescy mecenasi dali rosyjskiemu malarzowi tyle pieniędzy, że mógł on nie tylko zorganizować ekspedycję, ale założyć w Nowym Jorku swe muzeum.

W grudniu 1923 roku, rodzina Roerichów rozpoczęła wielką wyprawę do Szamballi. Pierwszym przystankiem na ich drodze stało się maleńkie górskie księstwo Sikkim, gdzie nastąpiło długo oczekiwane spotkanie z tybetańskimi lamami. Mnisi wręczyli mu posłanie od władców Szamballi, które miano przekazać jak najszybciej Włodzimierzowi Iliczowi Leninowi (1870-1924). Malarz przerwał swą podróż i pojechał do Europy, gdzie dowiedział się o śmierci „wodza proletariatu”.

Ekspedycja

Ruszyć dalej z ekspedycją udało się w sierpniu 1925 roku. Pod jego kierownictwem znajdowało się 50 ludzi i 80 jucznych koni. I tak karawanie tej udało się przejść pierwszy krąg tajemniczego w Środkowej Azji na szlaku karawanowym wiodącym przez Pendżab, Kaszmir, Mały Tybet, Hotan, Jarkend, Kaszgar i Turfan. Podróżników czekała przeprawa przez wysokogórskie przełęcze i rwące górskie rzeki oraz przez tereny różnych plemion – nie zawsze pokojowo nastawionych do przybyszów. Już pierwsza burza śnieżna – typowy syberyjski burań omal nie postawił krzyżyka na ich planach – Roerichowie i ich towarzysze tylko dzięki temu uszli z życiem, że tybetańskie koniki odnalazły drogę w szalejącej zamieci…

Potem do ekspedycji dołączył się tajemniczy mongolski lama – mówiąc wprost po rosyjsku – agent GPU (sowieckiej tajnej policji politycznej, późniejszemu KGB – przyp. tłum.) Jakow Bliumkin planujący przy pomocy Roericha dostanie się do Tybetu i wywołanie tam rewolucji. (Wzmiankowany już tutaj A. F. Ossendowski opisuje w powieściach „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” oraz „Lenin” tego rodzaju działalność czerwonej agentury w Mandżurii i Mongolii, której celem było zniszczenie bazy dla działalności kontrrewolucyjnej na Syberii oraz wywołania tam komunistycznych przewrotów na wzór Rewolucji Październikowej – przyp. tłum.) Ten fakt doszedł do brytyjskiego wywiadu, który otrzymał zadanie zatrzymania „czerwonych szpiegów”. W październiku 1925 roku, na rozkaz brytyjskiego rezydenta w Tybecie Bailey’a, Roerich został zatrzymany w chińskim Sińczianie i zabroniono mu iść dalej. Po 6-miesięcznym oczekiwaniu karawana ruszyła na północ i przekroczyła sowiecką granicę.

Posłanie z Indii

W lipcu 1926 roku, Roerich odwiedził Moskwę i wręczył komisarzowi spraw zagranicznych Cziczerinowi posłanie od mahatmów (żywych świętych buddyjskich). Ten zatwardziały ateista z uśmieszkiem ironii przeczytał święty tekst posłania i o dziwo… - nakazał udzielić wszechstronnej pomocy i wsparcia podróżnikowi, którego droga wiodła teraz na Ałtaj.

Dalej ekspedycja poszła do Mongolii. Na ulicach Urgi (dziś Ułan Bator) miejscowi śpiewali pieśni o Szamballi. Słuchając ich podróżnik zrozumiał, że poszukiwany przezeń kraj znajduje się gdzieś blisko. Udali się oni zatem na pustynie Takla-Makan i Gobi. Wiele takich dziwnych faktów zebrał Mikołaj Konstantynowicz w czasie tej podróży, w której jego przewodnikami byli miejscowi mieszkańcy i lamowie. (Jest także drugie polonicum w tej sprawie i znajdujemy je w jednej z książek Alfreda Szklarskiego [1912-1992] – „Tajemnicza wyprawa Tomka”, w której autor zacytował mongolską legendę o krainie Ui lub Üi, pod którą miało znajdować się podziemne morze. Sama nazwa Ui jest pradawną nazwą dzisiejszego Tybetu – uwaga tłum.)

W jednym z rejonów pustyni Takla-Makan, położonym na północ od skalistych szczytów Karakorum tubylcy powiedzieli mu, że „za tamtą górą mieszkają święci ludzie, którzy ratują Ludzkość swą mądrością; wielu ludzi starało się ich zobaczyć, ale im się to nie udało – jak tylko wychodzili wyżej w górę, to nie mogli znaleźć drogi.” Hinduski przewodnik opowiedział Roerichowi o istnieniu w górach Karakorum ogromnych pieczar, w których zbierano skarby od samego początku historii. Twierdził on także, że widziano tam białych ludzi o wysokim wzroście, którzy znikali w głębi tych skalnych galerii. Sam Roerich niejednokrotnie znajdował w Tybecie takie oazy w takich surowych warunkach klimatycznych, gdzie istnienie ich było po prostu niemożliwe.

Po wielkiej wyprawie

Podróżnicy szli dawno zapomnianymi ścieżkami, obok ruin zapomnianych przez bogów i ludzi miast, pamiętających jeszcze rządy Czyngiz-chana. Niejednokrotnie napadali na nich koczownicy. Ale Tybetu nie udało się im pokonać: rząd Dalaj-lamy pod naciskiem Anglików nie wpuścił obcych na swoją ziemię.

Przez pięć miesięcy ekspedycja czekała na podejściach do Hassy – stolicy Tybetu – cierpiąc od chłodu i niestatków. Ludziom przyszło zimować na gołym stepie, w lodowatych wiatrach ścinających mrozem krew w żyłach. Padły prawie wszystkie konie i zmarła połowa przewodników. Ale Roerich nawet w takich warunkach nie przestał prowadzić swej pracy naukowej. Naniósł na mapę dziesiątki górskich szczytów, zebrał całe kolekcje zwierząt, minerałów i archeologicznych artefaktów.

Roerichowie cały czas wysyłali listy do Dalaj-lamy i gubernatora, ale w odpowiedzi otrzymywał same odmowy. Wreszcie Mikołaj Roerich porzucił myśl o przyjeździe do Lhassy, gdzie wedle legendy miało znajdować się wejście do Szamballi. Od tego momentu Szamballa nie miała dla niego niczego wspólnego z Tybetem – tym „muzealnym reliktem przeszłości”.

4 marca 1928 roku, podróżnicy wrócili z powrotem. Na tym zakończyła się podróż naszego wielkiego rodaka. Roerich jako pierwszy z Europejczyków dokonał przejścia Tybetu z północy na południe przez Transhimalaje i z wejściem do Indii.

Po powrocie z Tybetu, Roerich postanowił pozostać za granicą wiedząc, że w ZSRR WCzK (sowiecka policja polityczna, późniejszy KGB – przyp. tłum.) likwidowała po kolei wszystkich jego kolegów i przyjaciół. W roku 1929 Mikołaj Konstantynowicz powołał do życia Instytut Badań Himalajów według oficjalnego oświadczenia – „w celu opracowania wyników ekspedycji i późniejszych badań”. Instytut ten znajdował się w osiedlu Nagar w dolinie Kulu, zachodnie Himalaje w Indiach. Z biegiem czasu Instytut stał się jego rezydencją. I tam właśnie on zmarł w dniu 13 grudnia 1947 roku. do swego ostatniego dnia Mikołaj Konstantynowicz nie tracił nadziei na znalezienie legendarnej Szamballi. I marzył o powrocie do ojczyzny.

Podania o zagadkowej krainie duchowych przewodników i mędrców, istniejącej gdzieś tam na Wschodzie spotyka się w folklorze wielu krajów i narodów świata. Co stoi za tymi legendami? Czy jest to jedynie niezwykłej żywotności mit rozpowszechniony w wielu kulturach świata? A może to są tylko relacje dochodzące do nas z głębin Czasu mówiące o czymś, co istniało przed wiekami i teraz krążące wśród narodów świata? A oto materiał autorstwa Natalii Kowalewej z rosyjskiego czasopisma "Kalejdoskop NLO" nr 16/2007, nawiązujący do opublikowanego parę lat temu na łamach "Nieznanego Świata" raportu dr Ludmiły Szaposznikowej pt. "Szamballa dawna i zagadkowa":

Zagadkowa kraina

Zgodnie z tym, co mówią ezoteryczne podania, Szamballa (także: Śambhallah, Shampullah czy literacka Shangri-la, w literaturze polskiej istnieje także nazwa Agharta spopularyzowana przez Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego [1876-1945] w bestsellerowej powieści „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”, Poznań 1930 – przyp. tłum.) jest krainą znajdującą się gdzieś na pograniczu Nepalu, Tybetu i Indii, w której to krainie mieszkają adepci wyższej jogi święci nauczyciele z poprzednich epok. Mieli oni władzę nad materią i innymi skrytymi siłami Przyrody już wtedy, kiedy nasi praprzodkowie zamieszkiwali jaskinie. Mieszkańcy tej zagadkowej krainy wyprzedzili naszą cywilizację w zakresie duchowego i naukowo-technicznego rozwoju. Niektórzy badacze fenomenu Szamballi wychodzą z założenia, że himalajskie Bractwo Adeptów składa się z potomków Atlantydów i Lemurejczyków, którzy ocaleli z totalnych kataklizmów. Ale w naukach teozofii i Agni Jogi istnieją jeszcze inne świadectwa. I tak w „Doktrynie tajemnej” („The Secret Doctrine”, 1888) Heleny Pietrownej  Bławatskiej mówi się o tym, że Szamballa istniała w czasach Atlantydy, a członkowie zagadkowego Bractwa Oświeconych nie tylko byli świadkami zguby ogromnego kontynentu, ale brali także czynny udział w ratowaniu co lepszych przedstawicieli cywilizacji Atlantydów.

Szamballijczycy w historii Ludzkości

Jak twierdzą ludzie uczeni w teozofii i Agni Jodze, legendarna kraina Wschodu była założona na naszej planecie dlatego, by towarzyszyć ewolucji Ludzkości, a przede wszystkim jej duchowemu rozwojowi. W ciągu całej historii Ziemi, członkowie zagadkowego Bractwa wcielali się (mówiąc po prostu rodzili się jako zwyczajni ludzie – przyp. aut.) w różnych krajach świata, by wnieść swój wkład w duchowy i intelektualny rozwój całego świata. I tak oto przedstawiciele Szamballi wnosili swój wkład w rozwój wszystkich aspektów kultury naszej cywilizacji. To właśnie rodem z Szamballi były znane postacie z naszej przeszłości, duchowi i polityczni przywódcy narodów, genialni twórcy sztuki i nauki, pionierzy i odkrywcy. Do nich ezoteryczna tradycja zalicza Paracelsusa i Dantego, Giordano Bruno i Pitagorasa, Platona-Aristoklesa i Apoloniusza z Tiany, Tomasso di Campabellę i Leonarda da Vinci, Akbara Wielkiego i Ramzesa II Wielkiego, Saint Germaine’a i Joannę d’Arc i wielu, wielu innych tajemniczych geniuszy, którzy zostawili swój jasny ślad w człowieczej historii…

Poprzednie epoki – co jest oczywiste – wniosły do podania o Szamballi różne nieprawdziwe, folklorystyczno-mitologiczne i religijne dodatkowe legendy. Jednakże w XIX i XX wieku fenomen Szamballi zostaje naświetlony na zupełnie nowym poziomie. Prawdziwe informacje o Szamballi zawędrowały na Zachód dzięki rosyjskim członkom Bractwa Adeptów – wspomnianej już Bławatskiej, a za nią rodzinie Roerichów. I prace Bławatskiej i nauki Agni Jogi (czyli Żywej Etyki) stały się tym sposobem najpełniejszymi najbardziej obiektywnymi źródłami wiedzy o życiu i działalności przedstawicieli Białego Bractwa, jak jeszcze teraz nazywa się Szamballę na Zachodzie. I Bławatska i Roerichowie otwarcie powiedzieli całemu światu o tym, że Szamballa to nie bajka ani czyjś wymysł, a coś realnego, zaś duchowi Nauczyciele Szamballi to realni ludzie z krwi i kości, którzy dysponują jednak niezwykłymi, paranormalnymi możliwościami, nawet wedle naszych standardów.

Nadchodzące zmiany

Dlaczego zatem ta tajemnicza, duchowa kraina Wschodu naraz dała znać o swym istnieniu i to do całego świata i ponadto – przekazała światu chronione przez wieki skarby naukowo-filozoficznego nauczania dostępne ongi tylko i wyłącznie Oświeconym? Sądząc z tego wszystkiego, duchowi Nauczyciele Wschodu odkryli przed światem tajemnice swego istnienia po to, by przekazać ludziom praktyczne nauki w bardzo trudnych czasach Przemiany Kosmicznych Epok. Dawni prorocy ze Wschodu i Zachodu unisono mówili o tym, że na Ziemi powinna nastąpić epoka wielkich kosmicznych zmian, które będą poprzedzone ogromnymi naturalnymi i socjalnymi kataklizmami. Nauki teozofii i Agni Jogi zawierają w sobie jeszcze ważniejszą naukową informację o charakterze i przyczynach stających przed planetą wydarzeń. Wiedza ta będzie pomocna ludziom do wstąpienia w nową kosmiczną epokę.

Za miejsce zamieszkania tego tajemniczego narodu Wschodu uważa się Dolinę Ukrytą w Himalajach, która wedle podań znajduje się w rejonie świętej wyżyny Kanczendżangi. (=> James Redfield – „Niebiańskie proroctwo”, „Dziesiąte wtajemniczenie” i „Tajemnica Shambhalli”, Warszawa 2000-2004 – przyp. tłum.) Na szczytach górskich otaczających dolinę leżą śniegi i hulają lodowate wiatry, zaś w samej Dolinie położonej w sercu gór biją gorące źródła – gejzery, zaś klimat tam jest subtropikalny. (Bardzo dokładnie pokazał to Charles Jarrott w filmie „Zaginiony horyzont” z 1973 roku, według powieści Jamesa Hiltona pod tym samym tytułem wydanej w 1936 roku, z muzyką i piosenkami Burta Bacharacha. Istnieje także starszy film w reżyserii Franka Capry z 1937 roku także traktujący o Shangri-la.  – uwaga tłum.) Do tej górskiej doliny, według legend, ze wszystkich stron Himalajów biegną doskonale zamaskowane podziemne przejścia i tunele. Innym razem te podziemne drogi zaczynają się w górskich jaskiniach, niekiedy w podziemnych katakumbach lamaickich klasztorów rozmieszczonych w praktycznie niedostępnych rejonach górzystego Tybetu (Bod-rang-skyong-ljongs po tybetańsku i Xīzàng Zìzhìqū po chińsku aktualnie chińskiej prowincji od 1949 roku – przyp. tłum.). Drogi do świętych aśramów Szamballi mogą wieść także poprzez niebezpieczne górskie percie i eksponowane urwiska, przez chwiejne bambusowe mostki nad przepaścistymi kanionami i przepaściami.

Na przedpolach Szamballi

W opisach podróżników i relacjach kupców można wyczytać, że w czasie zbliżania się do zaczarowanych granic świętej krainy ludzie i zwierzęta odczuwali niezwykłe wrażenia, jakby uderzenia niewidzialnych promieni. W tych rejonach karawanowe zwierzęta i ludzie naraz zatrzymywali się i żadna siła nie mogła ich zmusić do przekroczenia świętych granic.

W książkach Nikołaja Konstantinowicza Roericha pisze się, że w stokach Himalajów znajduje się ogromna ilość jaskiń, w których – według oświadczeń tamtejszych wyznawców – zaczynają się podziemne korytarze, które ciągną się na wielkie odległości i dochodzą pod Kanczendżangę (nie mylić z himalajskim szczytem Kangczendzonga [K’ancz’endzönga, Kancz, Kanczendzanga] – 8586 m n.p.m. znajdującej się na granicy Nepalu i Indii (Sikkimu) we wschodniej części Himalajów, to są dwa różne pojęcia i nazwy geograficzne – uwaga tłum.) Te podziemne korytarze wiodą do przepięknej doliny, ukrytej w samym sercu gór. Podobne opisy podaje w swych pracach także inny badacz Azji – dr Ferdynand Ossendowski. W czasie jego podróży do Azji Środkowej mongolski lama opowiedział mu nie tylko o podziemnej sieci korytarzy i tuneli przylegającej do granic Świętej Doliny, ale i o istnieniu w tych tunelach ultraszybkich środków transportu – dziwnych świetlistych aparatów, które przemieszczają się tymi podziemnymi arteriami. Dr Ossendowski powołując się na mongolskich lamów twierdzi, ze w niektórych korytarzach i komorach podziemnych istnieje dziwne światło, w świetle którego rosną jarzyny i owoce.

Ku granicom Szamballi!

W czasie swych himalajskich ekspedycji N. K. Roerich nieraz rozpytywał buddyjskich tybetańskich mnichów o Szamballę, wspominając przy tym legendy o podziemnych korytarzach wiodących w górską Dolinę, w której zamieszkuje zagadkowe Bractwo Adeptów. Lamowie odpowiadali, że póki Mędrcy Wschodu nie życzą sobie, by ich niepokoiły tłumy ciekawskich z całego świata, to nieproszony gość nigdy nie dotrze do świątyń magicznego kraju. (Na ten temat pisze Jeremi Parnow – „Zbudź się w Famaguście” w „Fantastyka” nr 11-12/1983, w którym bohater dociera jednak do Szamballi. Innego zdania jest Mircea Eliade [1907-1986], który w noweli „Tajemnica doktora Hönigbergera”, Kraków 1983 twierdzi, że Szamballa jest pozawymiarowym bytem i dotrzeć doń można tylko duchowo, a nie cieleśnie  – przyp. tłum.) Bez przewodnika można łatwo zginąć w poplątanym podziemnym labiryncie, gdzie ze szczelin wydobywają się naturalne gazy trujące, które na pewno zabiją ciekawskiego. Poza tym są jeszcze inne naturalne niebezpieczeństwa czyhające na wędrowca zmierzającego ku granicom Szamballi. Są to ekrany emanujące energią nieznaną zachodniej nauce.

A zatem Szamballa to nie mit, ale coś konkretnego, co jest jednak niedostępne naszej nauce? Wygląda na to, że na Ziemi razem z nami istnieje druga, wysoko rozwinięta cywilizacja, która za swój cel istnienia uznała pomoc w ewolucji całej planety i Ludzkości? Odpowiedź na to pytanie jest – jak sądzę bardzo daleko przed nami…

____

Komentarze specjalistów

Powyższy tekst byłby niepełny bez dwóch komentarzy pochodzących od ludzi, którzy zajmują się poszukiwaniami informacji o Szamballi od wielu lat. Wiąże się ten problem nie tylko z problemem istnienia Agharty i UFO, ale także atomowych wojen bogów-astronautów sprzed tysięcy lat. Pierwszym z nich jest zamieszkały na stałe w Malezji francuski handlowiec Patrick Moncelet z Kota Kinabalu, który pisze o tym tak:

Osobiście jestem przekonany o tym, że Shangri-la, Shamballa i Agharta są tylko legendami: gdyby istniały naprawdę, to Google Earth Project już dawno by je wykrył na podstawie badań zdjęć satelitarnych. Wielu powiedziałoby – O! Jesteś w błędzie! Wszak to są podziemne krainy, ale przecież można je wykryć (tutaj polecam film pt. „The League of the Extraordinary Gentlemen”) na podstawie ich emisji zanieczyszczeń czy kontaktów z naszym światem. Dam prosty przykład plemienia Badhuysów z zachodniej Jawy (Indonezja): zostało one odkryte tylko dlatego, że kilku członków plemienia zdecydowało się wyjść poza Badhuy Luar z czystej ciekawości lub z powodów ekonomicznych – kilku z nich stało się wkrótce ludźmi majętnymi. Plemię to jest jedną z największych zagadek tego świata.

Sądzę, że słyszałeś o Madame Bławatskiej? Jej dziewiętnastowieczny ruch teozoficzny jest mi dobrze znanym. Wciąż czytam książkę „Need to Know” Timothy’ego Gooda, którą polecam ze względu na ukazane w niej nowe informacje od amerykańskich wojskowych na temat ich doświadczeń z UFO. Pan Good wykonuje wielką pracę zbierając, opracowując i archiwizując informacje oraz przeprowadzając wywiady z wieloma ludźmi – w tym z byłymi wojskowymi i zazwyczaj znajduje dobre źródła. Podobnie jak ja sądzi on, że większość UFO pochodzi z ultrasekretnych podmorskich baz, które nie mogą być wykryte z tego powodu, że kontrolują one swe zanieczyszczenia środowiska, w którym się znajdują i wytwarzają swą własną energię, pozostając w ukryciu z kilku powodów.

Oczywiście strawiłem nieco czasu studiując sprawę poruszonych przez Ciebie atomowych wojen bogów-astronautów, które odbywały się przy użyciu m.in. pojazdów Vimana. W singapurskiej Małej Indii rozmawiałem z człowiekiem, który jest właścicielem małej hinduskiej księgarni, w której są książki w języku angielskim i w hindi. Powiedział mi on, że tak – Vimana jest autentycznym sanskryckim słowem, ale ma całą gamę znaczeń, ale nie wiedział dokładnie – jakich. Notabene, kupiłem od niego sanskrycki słownik zaintrygowany tym językiem, dawno temu miałem przyjaciela, który się nim biegle posługiwał. Teraz są całe strony internetowe poświęcone tylko problemom Viman i innych pojazdów. W Madrasie jest grupa osób studiujących ten temat (w miejscowym uniwersytecie), ale mają oni wiele problemów z przekładami ze starego sanskrytu, bowiem teksty te wcale nie są tak precyzyjne, jak się to powszechnie wydaje. Jedno, co jest pewnym to, to że w czasach Imperium Ramy istniała zadziwiająca sztuka metalurgiczna.

Naturalnie w  tamtych  czasach Vimany były tym czymś, czym są dzisiaj UFO – a zatem kto je zbudował? Jeden z hinduskich królów, nie pomnę już jego imienia, nakazał zebrać wszystkie Vimany, całą dokumentację techniczną ich wytwarzania i wszystkie źródła na ich temat, a następnie zniszczyć. Kilku badaczy sądzi jednak, że kilka z nich zostało ukrytych w górach Afganistanu, w jaskiniach i pieczarach. Żadna z nich nie została znaleziona do dziś dnia.

Zapewne słyszałeś o antycznym mieście Mohendżo Daro w Indiach; jego ruiny stanowią dowód na użycie tam broni jądrowej, a także w kilku innych miejscach na Pustyni Thar, a także o szkle pustyni (tektytach) na Pustyni Libijskiej? Pisze o tym Pan Zacharia Sitchin w swych pracach.

Mój Hindus z Singapuru jest niezbyt kompetentnym w tej sprawie i odesłał mnie do Madrasu, które to miasto jest kulturalnym centrum Indii, a gdzie znajdują się uczeni mówiący biegle tym językiem i dał mi ich adresy. Jednakowoż tłumaczenie tych starych tekstów jest niezmiernie trudnym i niewdzięcznym zadaniem: jest wiele możliwości interpretacji, bo sam język jest bardzo nieprecyzyjny. Opisy Vimana i innych latających maszyn Starożytności nie są opisami technicznymi, a literackimi. Ich rysunki nie są rysunkami z oryginału, ale z opisów i były wykonane przez hinduskich i angielskich tłumaczy, którzy nie mieli pojęcia o technice i najmniejszego pojęcia o tym, jak te maszyny naprawdę wyglądały. W chwili obecnej, w Indiach zamieszkuje kilku starców, którzy wiedzą coś wartościowego na ten temat (jacyś jogini lub swami), bowiem ci ludzie przez całe swe życie uczyli się i nauczali – i poza tym nie mieli niczego innego do roboty. Kiedy jeszcze mieszkałem na Tajwanie, w końcu lat 70., to przedstawiono mnie jednemu swami – nauczycielowi, który właśnie tam odbywał swą pracę misjonarską tworząc tam aśram. Był on bardzo przyjacielski, więc po jego opowieści o Swami Vivekananda zapytałem go: Swami, co ty sądzisz o „latających spodkach” czy UFO? Odpowiedział on, że „one istnieją”, ale niestety, nie wiedział niczego więcej na ich temat, ale to zachęciło ludzi do studiowania ufologii. Nawet Maharishi Mahesh Jogi nie wiedział więcej od nas o UFO, a nawet daleko mniej.

Mówiąc o jodze, odnoszę się ze sporą rezerwą do joginów i ich sposobu widzenia świata i tego, jak opisują oni Rzeczywistość. Jest on zupełnie różny od naszego i żaden z nich – Śri Aurobindo, Vivekananda, Patanjali, itd. nie zaproponował wyjaśnienia opartego o prawdziwą naturę Czasu i fraktalnej naturze Uniwersum: oni sugerowali istnienie prany oraz eteru (Atma i Akasza), ale technicznie rzecz biorąc nie jest to do przyjęcia z naszego punktu widzenia, kto chce poznać ostateczną prawdę kosmologii.

A oto odpowiedź Piotra Listkiewicza:

Patryk myli się w wielu miejscach, bo to co wiedzą jogini i swamis, to bardzo niewiele, jak sam widzisz. Zresztą można powiedzieć na ich usprawiedliwienie, że nie są to zagadnienia, którymi się zajmują na co dzień, bo ich celem jest zupełnie coś innego. Prawdziwy swami nie podróżuje, żeby zebrać pieniądze (wyżebrać) na zbudowanie ashramu. Wokół prawdziwego Mistrza ashram tworzy się sam. To nie budynek lub osiedle, lecz ludzie, uczniowie. Wokół Jezusa zbierali się uczniowie i rozmawiali z nim na wolnym powietrzu lub u kogoś w domu. Kościoły powstały później.

Vimany były odtworzone nie tylko na podstawie starożytnych opisów. Opis służył niejako jako rekwizyt do skupienia się. Rysował je technik pod kierunkiem człowieka, który kierował nim pod wpływem wewnętrznego wglądu. On widział te pojazdy jak na zdjęciu rentgenowskim.

Argument Google jest naiwny. Oczywiście są strony poświęcone Shamballi, a map nie ma, bo nikt jej dotąd nie zlokalizował. Nie przeceniajmy satelitów - nie widzą wszystkiego, a poza tym, niektóre mapy nie pokazują szczegółów. Fragmenty terenu, który ma nie być widziany przez ogół są zamazane lub nie mają bardziej szczegółowych zbliżeń. Odkryłem to już dawno, gdy szukałem pewnych miejsc, np. Człowieka z Maree.

Latające talerze, cygara itp. istnieją na pewno i temu nie da się zaprzeczyć. Zbyt wielu ludzi je widziało - często były to całe tłumy, piloci, astronauci i uczeni. Jak Ci kiedyś pisałem pewien Mistrz powiedział, że częściowo są one naturalnymi zjawiskami Natury, ale niektóre są sztuczne i należą do Ziemian. Określił je jako "pojazdy powietrzne mocarstw" bez wymieniania nazw. Ponieważ jednak w czasach kiedy to mówił (lata 60.) były tylko dwa mocarstwa prowadzące zimną wojnę, należało się spodziewać, że z czasem pojazdy te zostaną odtajnione i oficjalnie będą przemierzać niebo. Tymczasem upłynęło ponad 40 lat i tajemnica nie została rozwiązana. Pomyśl, jeśli te pojazdy należą do USA i Rosja, to wywiady obu mocarstw doskonale o nich wiedzą wraz ze wszystkimi szczegółami technicznymi. Do tej pory stworzono wiele nowych konstrukcji i żadne z wymienionych mocarstw nie ma obiekcji, żeby się nimi chwalić. Cóż nadzwyczajnego jest w latającym spodku, że owija go taka ciężka zasłona tajemnicy?

Wynika z tego jasno, że na Ziemi istnieje jeszcze jakieś inne mocarstwo (mocarstwa?), o którym oficjalnie niczego nie wiemy. Konspiracja USA i Rosji z każdą chwilą narasta. Narasta również dezinformacja, ale z pewnych przesłanek wynika, że koła rządzące, a zwłaszcza sztaby wojskowe większości krajów czegoś się boją. Czego?

Uwaga badaczy tych zjawisk powinna się skupić na Księżycu. Znasz moje zdanie na ten temat. Najbardziej podejrzane jest nagłe zaprzestanie programu Apollo i programu badania Księżyca przez Rosjan. W tym samym czasie. Rosjanie wysłali Łunochody na niewidoczną stronę Księżyca i zdobyte dane nigdy nie ujrzały światła dziennego. Podobno wiele z nich zostało zniszczone, zanim wylądowało, zaś inne później. Co jest na Księżycu, czego wszyscy się boją? Gdyby był faktycznie martwy i bezludny, nie byłoby powodów, żeby zaprzestać kontynuowania obu programów. Od tamtego czasu technika zwielokrotniła swój zasięg i to, co kiedyś było jedynie w rękach armii najpotężniejszych państw, mamy na swoich biurkach w domu i w kieszeniach. Księżyc był niezmiernie łakomym kąskiem dla tych, którzy go zdobędą i zagospodarują, bo to dawało władzę nad całą Ziemią i umożliwiało o wiele łatwiejszy start do eksploracji naszego systemu słonecznego i dalszego kosmosu. I nagle, ni z tego, ni z owego oba mocarstwa rezygnują z tego celu?

Jednakże, jakby na to nie patrzeć, Księżyc jest martwym globem - przynajmniej na powierzchni. Co jest wewnątrz, w systemie jaskiń? Jaskinie muszą być, bo Księżyc ma budowę wulkaniczną i istniejące kratery nie są jedynie miejscami impaktów meteorów i planetoid. Czy może tam istnieć cywilizacja istot podobnych do ludzi?

Patryk wspomina Bławatską. Wydaje się jednak, że nie wie o tym, co Bławatska powiedziała o relacji Księżyca i Ziemi. Bławatska uważała, że Księżyc był pierwszy w układzie słonecznym i "zrodził Ziemię", gdy był jeszcze w stanie półpłynnym i gazowym podobnie jak niektóre najdalsze planety naszego systemu. Gdy Księżyc nadawał się do zasiedlenia, Ziemia nadal była w trakcie procesów tworzenia się globu. Nowa planeta "wyssała" wodę z Księżyca, ze względu na swoją masę i grawitację - siłę dośrodkową w procesie stygnięcia. Nie jestem specjalistą, żeby komentować, ale... wiele rzeczy mi pasuje. Bławatska dalej mówiła, że na Księżycu reinkarnowała się rasa białych "Lunar Pitris" (Księżycowych Ojców). Ta informacja jest w tłumaczonych przez nią pismach, a zwłaszcza w „Księdze dzban”. Gdy Ziemia ustabilizowała się i stała się sprzyjającym miejscem dla rozwoju ludzkości, reinkarnowała się na niej pewna grupa dusz w postaci bardzo prymitywnych homo sapiens. Po jakimś czasie Lunar Pitris zaczęli przybywać na Ziemię (Bławatska nie pisze jak - czy reinkarnowali się, czy przylatywali w jakiś pojazdach), w celu uszlachetniania i uczłowieczania rasy. Bławatska pisze również o tym, że w pewnym momencie Lunar Pitris zaczęli tracić pierwiastek ludzki i choć ich umysły były coraz sprawniejsze i lepsze, a ich ciała nadal były ludzkie, przestali być ludźmi sensu stricto. Spowodowane to zostało wzrostem ego i próbami działania na własną rękę. Coś w rodzaju sprzeciwienia się boskim planom.

 

Patryk ma rację co do ziemskiego pochodzenia UFO. Jeżeli mogą istnieć podmorskie bazy (czego mamy dowody w postaci USO), mogą również istnieć bazy podziemne. Na pewno zaś istnieje (istnieją) bazy na Księżycu, lecz "ojczyzną" tych istot jest Ziemia. Jaskinie, podziemia, niezbadane głębie oceanów. To są jedyne miejsca, gdzie mogą żyć bez obawy interwencji i agresji Ziemian. UFO są zatem jedynie "taksówkami" pomiędzy oboma globami. Poza tym, ponieważ istoty dawniej nazywane Lunar Pitris nadal wyglądają jak ludzie, pewna ich grupa niewątpliwie wmieszana jest w ludzką populację.

Nazwa "Ojcowie" występuje we wszystkich plemionach na Ziemi i ich gnozach. Ci Ojcowie są zawsze biali i zawsze byli nauczycielami ludzkości i są do dzisiejszego dnia. Aborygeńskie rysunki naskalne wyraźnie ich ukazują. Opisuję to w „Tajemnicy Wiszącej Skały”.

Przyczyną ostatnich zlodowaceń na przestrzeni ostatniego pół miliona lat była "zima nuklearna" po jakimś konflikcie na Ziemi. Jednakże jest to historia o wiele starsza niż Wam się z Miloąem wydaje. 15  - 12 tys. lat p.n.e. lodowiec był w końcowej fazie topnienia i klimat zaczął się stabilizować. Widać to nadal w Australii, która straciła połączenie z Nową Gwineą i Tasmanią oraz w konfiguracji terenu, który jeszcze nie do końca został zdewastowany przez kolonizatorów. Na rysunkach naskalnych są ludzkie istoty w "skafandrach" wyraźnie kontrastujące z nagimi krajowcami uwiecznionymi na tych samych malowidłach. Däniken i jego wyznawcy widzą w nich przybyszów z kosmosu, jednakże mnie te kombinezony bardziej przypominają ubrania chroniące przed promieniowaniem cywilizację z podziemi. Te rysunki zatem datują odwiedziny na okres pomiędzy 200 tys. a 100 tys. lat temu, a ich celem były prawdopodobnie badania jak nieliczna ocalała ludność Ziemi znosi podwyższone i coraz bardziej słabnące promieniowanie. Na niektórych rysunkach są przedmioty niewiadomego pochodzenia, w niczym nie przypominające zwykłych narzędzi Aborygenów. Odwiedziny nadal są zjawiskiem codziennym dla Aborygenów, ale ich rysunki już nie przedstawiają ludzi w skafandrach - tego jednak na pewno nie wiemy, bo zgodnie z ustaleniami rządowymi, większość miejsc sakralnych Aborygenów została zamknięta przed białymi i zabezpieczona przez rady Starszych plemiennych. Wstęp mają jedynie Aborygeni i to tylko po to, aby odprawić jakąś ceremonię.

Chyba nie przypadkowo Aborygeni są od początku zaciekłymi przeciwnikami wydobycia uranu w Australii. Zbyt zaciekłymi jak na "prymitywne" plemiona, jak ich widzą biali. Jednakże Aborygeni nadal mają kontakt z Protoplastami i Nauczycielami, którzy mogą ich do tego inspirować. Dla Aborygenów miejsca, gdzie występują złoża zawsze były tabu. Prawdopodobnie nie wiedzieli dokładnie co się znajduje pod ziemią, ale na pewno czuli niebezpieczną energię, której istnienie zostało potwierdzone przez Nauczycieli.

Aborygeńska gnoza twierdzi, że Nauczyciele byli również ich Protoplastami oraz Kreatorami form zwierzęcych i krajobrazu. O ile pierwsze dwa twierdzenia są całkiem zrozumiałe i wyjaśniają rolę Lunar Pitris w kształtowaniu ras na Ziemi, o tyle trzecie twierdzenie jest o wiele trudniejsze do pojęcia. Wiadomo bowiem, kto jest uprawniony do tworzenia - wydaje się zatem, że początkowo Lunar Pitris działali zgodnie z wolą Boga, realizując jego plan na Ziemi, aby stworzyć optymalne warunki rasom ludzkim, którymi się opiekowali. Z czasem jednak, jak mówią pisma wschodnie, a za nimi Bławatska, Lunar Pitris zaczęli się szarogęsić i odstępować od planu, działając na własną rękę, grając rolę kreatorów. Popełnili wiele błędów eksperymentując z formami ożywionymi, tworząc formy zbyt wielkie lub/oraz wielofunkcyjne i zbyt długowieczne, co na dłuższą metę nie pozwalało im się wyżywić, zaś wcielonym duszom pomagało w tworzeniu zbyt wielkiego ładunku karmy. W tworzeniu krajobrazu poprzez używanie do woli sił Natury również popełniali błędy puszczając wodze fantazji i prawdopodobnie prześcigając się w coraz bardziej zwariowanych pomysłach i nadużywając sił paranormalnych. Zrobiono więc "głasnost'", a następnie gruntowną "pierestrojkę" i Lunar Pitris stracili pierwiastek ludzki, czyli możliwość powrotu do źródła ich dusz. Być może ten moment zachował się w wielu starożytnych kulturach jako "bunt aniołów" i kara, jaka była konsekwencją przerostu ich ambicji? 

Chociaż nauka na zewnątrz chwali się swoimi osiągnięciami i stwarza pozory, że już wszystko wie o Ziemi, to jednak w ścisłym gronie przyznaje się, że nie zna podstawowych zagadnień i praw Natury. Istnieją jedynie podejrzenia, spekulacje, teorie i hipotezy, z których jedne się z czasem sprawdzają, ale większość nie. Wydaje się jednak, że od jakiegoś czasu - właśnie od programu Apollo - pewne koła na Ziemi posiadły tajemnicę i postanowiły ją utrzymać za wszelką cenę. Jest to konspiracja jakiej jeszcze do tej pory nie było, bo ujawnienie "kogoś jeszcze" na tej planecie bez wątpienia zburzyłoby porządek (lub bajzel) pracowicie tworzony przez kilka ostatnich millenniów. "Kogoś jeszcze", kto dysponuje techniką daleko wyprzedzającą czołowe państwa Ziemi i którego prawdziwych zamiarów nikt nie zna, bo ten "ktoś" wcale nie ma zamiaru się spowiadać przed przywódcami ludzkości, którzy są bezwzględni i pozbawieni człowieczeństwa. Po prostu prawo silniejszego.

Chociaż jaskinie i oceany same się bronią przed ciekawskimi, od jakiegoś czasu eksploracja jaskiń i oceanów utknęła w martwym punkcie. Rządy odcięły fundusze na badania, zaś to co nadal robią amatorzy z jednej strony ma niewielką skalę, z drugiej zaś również natyka się na różne zakazy. Takie zrywy jak piramidy w Bośni spotkały się z tsunami protestów ze strony nauki, która przecież powinna pierwsza rzucić się na rozwiązanie tajemnicy. Czy to o czymś nie świadczy? Wiadomo, że nauka jest na żołdzie rządów manipulowanych z jednej strony przez biznes, a z drugiej przez koła militarne. Jednakże piramidy stały się już własnością publiczną i trudno teraz ukręcić łeb sprawie. Co znajdą archeolodzy-amatorzy w Bośni pokaże czas. Na razie podejrzewa się, że oprócz piramid, pomiędzy nimi istniała olbrzymia metropolia. Istnieje oczywiście możliwość, że po pierwszych znaczących odkryciach miejsce zostanie ogrodzone i zaplombowane, jak to się stało w innych tego typu przypadkach. "Oni" prawdopodobnie nie chcą, żeby świat się o nich dowiedział i wywierają presję na czynniki oficjalne tak samo, jak w przypadku programu Apollo. Wyobraźmy sobie jak muszą być potężni, skoro dwa dumne mocarstwa walczące zajadle o najwyższą stawkę, nagle pokornie spasowały.

Być może było tak, jak twierdzi Piotr Listkiewicz. Nie wiem. Natomiast jeden fakt zdaje się do tego pasować, a mianowicie ten, że Księżyc jest światem starszym od Ziemi. To akurat jest oczywiste: Księżyc jako ciało o mniejszej masie szybciej ostygł i jego skały wykształciły się szybciej, niż skały na wciąż jeszcze stygnącej Ziemi…  Robert Leśniakiewicz

 

Źródło: http://www.sm.fki.pl/SMN.php?nr=Raj_na_ziemi_a_moze_poza_ziemia