JustPaste.it

Decyzja

     Ciemna mgła zamknąwszy powieki osnuła sennością niespokojne duchy ludzi, którzy nawet o tej porze ciągle gdzieś biegli i czegoś szukali. Księżyc ciążył na niebie niczym winy na sumieniu grzesznika. Chmurna to noc. Zdawało się, że coś złego uśpionego wcześniej z wielkim trudem rozbudziło się i żegluje teraz na wielkim okręcie po wzburzonym, pienistym morzu. Ogromny zielony trójmasztowiec przynosił duże zmiany. Nikt dokładnie nie wiedział, co to jest i po co ciągle żegluje, nie znajdując swego portu. Była to rzecz zapomniana i nikt nie zwracał na nią uwagi, a wszystko miało swoją tajemnicę. Woda była ciemna i nieprzenikniona, lecz kto raz ujrzał ten przepiękny statek, nie miał już odwrotu, musiał płynąć. Nikomu nie udało się uciec. Noc tuliła do snu dzień, który miał umrzeć na zawsze. No właśnie… Właśnie to nie dawało mi spokoju, bo nie potrafiłem tak do końca usprawiedliwić się i mimowolnie zmuszałem się do ucieczki, która była tylko złudną chwilą zapomnienia. Czarny koc świata ciążył niebu, po którym ciągle żegluje sprawiedliwość. Światła, gwar ludzi rozpraszały nieco mrok ciężaru myśli, które bezimienne i bezpańskie tłoczyły się w pragnącej spokoju głowie.

     Na peronie mimo późnej pory było sporo ludzi. Przez megafon zapowiadano przyjazdy i odjazdy pociągów. Labirynt znaczeń, słów zaprowadził mnie aż tu, nad przepaść, gdzie nie ma żadnej kładki ani drogi dobrego wyboru. Nie można się cofnąć. Zgubiłem się, trzeba to wreszcie powiedzieć. Bywałem tu zazwyczaj w ciężkich dla mnie chwilach. Błądziłem w swojej duszy jak rozbitek unoszony przez fale na morzu, który wygląda jakiegoś światła, skądś pomocy. Dźwięk ruszającego pociągu wprawiał mnie w dziwny trans i napełniał upragnionym spokojem. Chciałem wtedy wejść do jednego z tych pociągów i pojechać gdzieś przed siebie, gdzie nikt mnie nie zna i zacząć wszystko od nowa. Może już wtedy wiedziałem, że błądzę, ale nigdy nie odważyłem się na ten krok. A dziś znów siedzę i biernie patrzę. Znów chciałbym odejść, zrzucić z siebie ten wielki głaz, którym sam siebie obarczyłem, który przysłonił mi widok na to, co dopiero musi się zdarzyć. Jest jak ciemnoszara zasłona uszyta z gęstej tkaniny. Plotą się moje nici, zwijają, rozwijają i plączą tak, że ciężko tu uformować jakikolwiek kłębek, ale tego supła nie rozplączę. Może powinienem, ale do tej pory trzymałem się zasad, że nie ucieka się od problemów tylko się je rozwiązuje. To twardo brzmiące zdanie nakazywało mi stać nieruchomo w sztywnych, niewygodnych i milczących ramach tej plątaniny nici jaką jest moje życie. Czy zawsze dobrze wychodzi się na bezmyślnym kroczeniu według z góry ustalonych przez siebie reguł? Może to, że za pierwszym razem nie zdałem na medycynę było znakiem? Zdałem za drugim i zostałem lekarzem. Owszem, zdarzało się, że przychodziłem tu jeszcze parę razy od tego czasu, ale nie było to rutyną. 

    Pamiętam ten dzień dokładnie, był inny niż pozostałe. Nie, nie można powiedzieć, że wpadłem w rutynę, ale jakaś nuta powtarzalności snuła się w mojej pracy. Ten dzień zaintrygował mnie na tyle, że po wyjściu do domu analizowałem go dokładnie kilka razy, tak jak teraz. Nie przewidywałem, że tak namiesza, zburzy misternie układany spokój. Smugi wiosennego słońca przedzierały się do pokoju. Tylko ja stałem tam na straży, prowadząc za rękę tych, nad którymi zapadł wyrok, sparaliżowanych wizją pajęczyny ciemności, która oplotła ich przyszłość. Błądzili niczym niewidomi, po omacku szukając jakiejś klamki, która mogłaby być wyjściem. I nawet gdyby drzwi były zamknięte to zawsze można, a nawet trzeba wierzyć, że znajdzie się inne, otwarte. I to dawało siłę. Prowadziłem ich za rękę do momentu, kiedy wszystko, co złe minie i na nowo ujrzą światło, znów ujrzą swoją tęczę po burzy.     

     Kiedy przyszedł do mnie pierwszy raz, miał piętnaście, góra szesnaście lat. Nie wiadomo było jeszcze, co mu dokładnie jest, były tylko podejrzenia. Ale póki nic jeszcze nie było pewne, można było mieć nadzieję, można było się łudzić. Jednak wszystko potoczyło się jak lawina,  z wysokiej góry nieubłaganie w dół. Po wykonaniu szczegółowych badań zapadł na nim wyrok, miał raka. Dla każdego człowieka jest to wielkie wyzwanie, walka o wszystko. Zawsze warto jest walczyć, póki tli się jeszcze ostatnia iskra nadziei. Wzniecałem ją wiele razy, chociaż dobrze wiedziałem, że jest już za późno. Gdyby trafił tu wcześniej... Starałem się mu pomóc, ale to on musiał walczyć. Mogłem być jedynie obserwatorem stojącym za szklaną szybą przeznaczenia. Karmiłem jego i jego rodziców nieprawdziwymi obietnicami, a oni mi  ślepo wierzyli, musieli, bo tak było lepiej. To była jedna z tych rzeczy, której nie uczą na studiach, a styka się z nią niemal każdy lekarz, a onkolog szczególnie. Nie wszyscy pochwalali moje metody, powołując się nawet na stare mądrości ludowe, że najgorsza prawda jest lepsza od najsłodszego kłamstwa. Ale niewielu z nich pomyślało, że prawda również może zabijać. Szczególnie koniec powinien być najsłodszy. Obserwowałem go wielokrotnie. Różnił się od ludzi będących w podobnej sytuacji jak on, nie rozpaczał, był pogodny. Później dowiedziałem się, że gra na skrzypcach, jest jednym z najlepszych i nawet w tej chwili powinien był być na jakimś konkursie. Im bliżej go poznawałem, tym bardziej było mi go żal. Miał przed sobą jeszcze tyle nieodgadnionych myśli, nierealnych podróży po niekończących się,  zawsze szczęśliwych wodach oceanu marzeń. Wyniki były coraz gorsze, wiedziałem, że tak będzie. Już na samym początku wyzbyłem się złudzeń, by powoli oswajać świat z nadchodzącym końcem, nie zburzyć równowagi, która mogłaby być zachwiana z powodu przegranej walki. Jego walka to też moja walka. Gdybym był jak ten kamień leżący tutaj, zimny, obojętny na wszystko, który ze spokojem i bez bólu znosi ciągłe kopanie, przenoszenie z miejsca na miejsce i pogardzanie. Ale nie jestem…  Rodzice tego chłopaka w końcu też domyślili się powagi całej sytuacji, ale do ostatniej chwili łudzili się, że będzie lepiej. On sam również wiedział, że jest gorzej, wyczuwał to. Zaprzyjaźniłem się z nim. Nie mogę znieść tego uczucia, które cały czas, bez przerwy każe odtwarzać w mojej głowie ten film, te wszystkie szpitalne sceny, moje spotkania z nim. Klatka po klatce, powoli zadaje mi ból. Tylko dlaczego nie ma tu przycisku „stop”? Stworzyłem sobie zmyślne narzędzie tortur. Nie mogę już się cofnąć. Nie mam nawet siły, by się opierać, mogę już tylko poddać się temu. Jeszcze tak niedawno leżał na łóżku i raz po razie, powoli z wyczerpania pociągał za smyczek. Chciał, by do samego końca czy wygra, czy nie był z nim ulubiony instrument. Wszedłem, żeby uzupełnić kartę i mimowolnie, może ze zbytnią ciekawością patrzyłem jak gra.

- Chce pan zagrać?- spytał

- Nie, nie umiem.-odparłem nieco zmieszany.

-Mógłby pan na chwilę podejść?

-Słucham?

-Proszę wziąć je i trzymać tak jak ja.- powiedział i podał mi skrzypce. A teraz proszę wziąć smyczek…

-Ale ja nie umiem.-zaprotestowałem. Przyciskał struny, a ja pociągałem smyczkiem. Grałem. Pierwszy raz w życiu grałem. Spełniał moje marzenia, a przecież to ja powinienem spełniać jego. Nie chciałem, by był samotny, nie w takich okolicznościach. Nadzieja umiera ostatnia. To pani, która pozwala wierzyć, że jeszcze zdąży przypłynąć sprawiedliwość, musi walczyć ze zwątpieniem. Była potrzebna nam wszystkim.

     I nadszedł ten dzień, a właściwie noc, miałem dyżur. Chłopak strasznie cierpiał, a ja byłem bezradny. Jedyne, co mogłem zrobić to podać mu kolejną dawkę morfiny, by ulżyć mu w cierpieniu, ale i to niewiele pomagało. Takie chwile uczą pokory w życiu. Zapominam o tym, gdy tylko zrobi się dobrze. Jestem tylko narzędziem w reku Boga, mogę robić tyle, na ile mi pozwolono. Nikomu dotąd nie udało się przechytrzyć Boga i natury, wygrać ze śmiercią. Łzy ciekły mu po policzkach, spływając daleko poza zaciśnięte wargi. Krzyczał i prawie wił się z bólu. Wszyscy to słyszeli i wszyscy doskonale wiedzieli, co się dzieje, było to bowiem tajemnicą poliszynela. Nie mogłem tego znieść, ludzie będący ze mną również. Przychodzili, co chwila prosząc mnie, abym mu pomógł, coś zrobił. Ale ja nie mogłem zrobić nic. I to jest najgorsze. Uczysz się tyle lat i kiedy jesteś naprawdę potrzebny, nie możesz zrobić kompletnie nic.

     To nieprawda, że człowiek przyzwyczaja się do widoku cierpienia i śmierci. Dzieje się tak nawet po tylu latach pracy, co ja. Być może nie nadaje się do tej pracy, ale teraz za późno na tego typu decyzje.

     Po jakimś czasie zawołano mnie na salę. Okazało się, że mój pacjent chce za mną rozmawiać. Nie spodziewałem się, o jakim zabarwieniu to będzie rozmowa. Pomiędzy krzykami, urywanymi zdaniami powiedział:

- Panie doktorze, ja wiem, że umrę, że umieram i wiedziałem to od początku, choć wszyscy wokół udawali, że jest lepiej, nawet pan. Ja już dłużej nie wytrzymam. Proszę, błagam pana, by skrócił mi pan tę mękę. Proszę.

- Nie mogę, nie wolno mi, to jest wbrew wszelakim prawom- rzuciłem i wybiegłem. Byłem cały roztrzęsiony, nie wiedziałem, co mam robić. Ten zasadniczy człowiek, którym do tej pory byłem miał chyba po raz pierwszy w życiu wątpliwości, co do zasad.

     Każdy niesie swój krzyż- powie ktoś, ale w życiu nie widział tak przerażającego widoku, którego nie mogłem wytrzymać. Nawet ptaki żyjące w stadzie, gdy jedno z nich jest chore, zadziobują je, by skrócić cierpienia.

     Za jakiś czas zawołał mnie ponownie:

- Proszę, niech pan pozwoli mi umrzeć. Ja już się z tym pogodziłem. Pożegnałem się ze wszystkimi. Taka jest moja ostatnia prośba. Proszę zrobić to dla mnie. Proszę. Nie odpowiedziałem nic, wyszedłem. Wahałem się, ale musiałem podjąć jakąś decyzję. Wielu ludzi mnie nie zrozumie, ja sam do końca nie umiem się usprawiedliwić. Wciąż rodzą się we mnie i umierają coraz to nowe wątpliwości. Są jak smok trzygłowy. Zetniesz jedna głowę wyrastają dwie następne.

     Napełniłem strzykawkę lekiem przeciwbólowym, przekraczając przy tym ponad trzy razy dozwoloną dawkę. Poszedłem na salę, było jeszcze gorzej, patrzył na mnie błagalnie, zaciskając zęby w grymasie bólu.

-Na pewno tego chcesz?- spytałem.  Mrugnął tylko oczyma na znak potwierdzenia. Wstrzyknąłem mu lek, który stał się trucizną. Pół godziny później odszedł w spokoju. Na jego twarzy widniał lekki uśmiech, który zdążył jeszcze powiedzieć „dziękuję”, nim powieki zamknęły się na zawsze.

     A teraz siedzę tu samotny, dźwigając to ciężkie brzemię. Nikt nie jest w stanie mnie zrozumieć. Dzisiaj sam nie wiem, czy postąpiłem słusznie. Gdybym był jak ten kamień leżący opodal zimny i nieczuły na wyrzuty sumienia… Pociągi przyjeżdżają i odjeżdżają. Wstaję i idę w kierunku jednego z nich. Wiem, że nie zrzucę tego z siebie i nie ucieknę od siebie. Wsiadam do pierwszego z brzegu, a miarowy stukot znów wprawia mnie w trans. Widzę w nim tylko zadowoloną twarz cierpiącego chłopaka. Choć może nie powinienem, jutro rano będę już daleko stąd.