JustPaste.it

Indonezja - pierwsze starcie

W poprzednim poscie pisalem, jak to nam teskno do podrozniczego trudu i zwiazanych z tym doznan i jakie to nadzieje pokladamy w Indonezji - jako ich dostarczycielu. Trudy i doznania czekaly na nas zaraz po zejsciu na lad. Momentalnie obskoczyla nas chmara zawodowych naciagaczy i zaczela nas naciagac. My wniebowzieci! Zobacz - zupelnie jak w Indiach - zauwazyla Ula. Tego chcielismy! Przekonani ze nas naciagnac juz sie nie da i jestesmy calkiem niezle zahartowani rzucilismy sie w wir negocjacji o cene transportu. Obecne byly wszystkie techniki negocjacyjne poznane podczas ostatnich osmiu miesiecy. Oni rzucali zawyzona cene- my ze drogo- oni ze sie nie da taniej- my ze idziemy gdzie indziej, to zawsze dzialalo i cena szla w dol. Tutaj jednak odpowiedzia byl tylko usmiech i oferta pomocy - to ja cie zaprowadze. I tak chadzac od przewoznika do przewoznika ciagnelismy za soba coraz wieksza ilosc odzuconych ofertodawcow, ktorzy bacznie sie nam przygladajac, komentowali miedzy soba nasze postepy. Dodatkowo, wygladalo na to, ze gildia naciagaczy trzyma ceny na ustalonym poziomie i nasze trudy sa daremne. Przypominam tylko ze scenka ma miejsce kilkadziesiat kilometrow od rownika a nasze placaki waza tyle ile waza. Chlopaki sa nieugiete, my rowniez, nikt nie chce popuscic, decydujemy sie na ostatniego asa w rekawie, mowimy, ze idziemy na piechote na dworzec autobusowy i poszukamy sami oferty. Zamiast oczekiwanego spadku cen i tryumfu nad ta szjka w dopowiedzi poada tylko - ok, dworzec w tamta strona, osiem kilometrow. I tak jak przed chwila jeszcze wokol nas bylo zamieszanie i ciezko bylo o haust powietrza, tak teraz juz za brama portu jestesmy sami, nikt nas nie goni, nikt nie probuje zbic cen, nikt nie krzyczy "Ja dac ty dobra cena, moj przyjacielu!" Jednak nie do konca tak jak w Indiach. Wiemy jednak, ze w takich miejscach dwojka bialasow z plecakami nigdy nie zostaje sama na dlugo i zawsze z podziemi wyrosnie jakis wolny strzelec gotowy zarobic troche grosza. Nasz wolny strzelec mial na imie Albert i tak, jak to wolni strzelcy maja w zwyczaju, wraz ze swoim motorkiem wyrosl spod ziemi. Albert zapewnia - dac dobra cena, tak jak chcecie, zabrac na miejsce gdzie duzo autobus jada wszedzie, ja pokazac. Albert wsadzil nas do taksowki, poczatkowo jechal za nami na motorku i wykonujac slalom pomiedzy wszystkim tym, co mozna spotkac na azjatyckiej drodze, wykrzykiwal w naszym kiernku - Ja przyjaciel, ty przyjaciel. Chwile potem jednak siedzial juz w taksowce z nami, na kazde nasze pytanie odpowiadajac w zaleznosci od kontekstu - ja przyjaciel, ty przyjaciel - lagodnie lub stanowczo, lub szeptem z mrugnieciem oka. Taksowka juz dawno wyjechala poza miasto i teraz mknelismy przez pola, zastanawiajac sie tylko, w jaki sposob nasz Albert bedzie probowal nas przekrecic. Jedno bylo pewne - na dworzec autobusowy nie jechalismy. Celem okazal sie samotny autobus zaparkowany przed samotnym domkiem. Rodzinna agencja transportowa, wladajaca jednym autobusem jadacym tam, dokad jest zapotrzebowanie.

Albert- ja ci mowil ze niemartwic, dobra cena, ja przyjaciel, ty przyjaciel.
Ja -Ok , o ktorej ten autobus odjezdza?
Albert - o drugiej.
Byla pierwsza.
Ja - super to zalatwiles, Albert, tylko przepakuje plecaki i place za bilet.
Albert - Po co plecaki, nie sens, plecaki ze soba.
Ja- gdzie ze soba?
Albert - tam gdzie spac
Ja - ???
Albert -autobus jechac jutro o drugiej, ja zabrac do hotel pokazac, ja przyjaciel, ty przyjaciel.
Ja - !@#$%^&* !!! ALBERT ! Ty zabrac nas na dworzec autobusowy! ROZUMIEC?!?
Albert - rozumiec, rozumiec, nie martwic, ja przyjaciel, ty przyjaciel.


I kiedy juz mielismy wyruszyc w strone dworcaobiecanego, taksowka odmowila posluszenstwa i nie chciala odpalic. Chwile potem, kiedy podczas odpalania na pych w rownikowym upale japonki przyklejaly mi sie do asfaltu a rura wydechowa prychala czarnym dymem prosto w moje pluca, przypomnial mi sie moment, w ktorym pisalem poprzedniego posta -o tesknocie do trudow. Albert wykonal jeszce kilka prob zabrania nas do firmy przewozniczej tescia, szwagra, siostry kolegi psa, niewazne, byle by rodzina. Ostatecznie ladujemy w autobusie w wybranym kierunku i za odpowiadnia cene, okazuje sie jednak, targowalismy sie tak zaciekle ze, nasz przewodnik z podziemia nie dostal prowizji. Oczy zaszly mu lzami, spojrzal na mnie z wyrzutem i powiedzial - ja przyjaciel, ty przyjaciel. Na moje pytanie - Ile? Albert rzuca cene z kosmosu, potem mowi ze moge mu kupic fajki i bedzie ok. Wchodzimy razem do sklepu, Albert porywa z polki najdrozsze papierosy i butelke wody i wybiega rzucajac za siebie - ja przyjaciel, ty przyjaciel " i znika gdzies w tumanach przydroznego kurzu. Pewnie zapadl sie pod ziemie.

W autobusie czekaly na nas dwa ostatnie miejsca, pierwszy rzad, zaraz za kierowca. Ucieszylo nas to, gdyz te miejsca ze wzgledu na duza ilosc przestrzeni na nogi, zawsze sa najtrudniejsze do dostania.Wiekszosc pasazerow gniezdzila sie na tylach. Chwile po wyjechaniu na droge dotarlo do nas ,dlaczego tak ochoczo przydzielono nam te najwygodniejsze miejsca. Kierowca ruszyl jak opetany. Waska, wijaca sie meandrami jak leniwa rzeka droga, zapchana ciezarowkami pomiedzy ktorymi smigaja setki motorkow - jest dla indonezyjskich kierowcow tym czym dla Roberta K. tor F1. Wstepuje w nich duch rajdowy. Wyprzedzaja na trzeciego, czwartego i piatego, najchetniej na zakrecie lub pod gorke, pewnie dlatego, ze wtedy nie widac samochodow jadacych z przeciwka. Obowiazuje prawo dzungli. Rdzewiejace wraki pojazdow na poboczach sa niemym swiadkiem tej zbiorowej psychozy I przestroga dla turystow majacych w planach zwiedzanie Sumatry.Widzac to ,co sie dzieje na drogach zastanawialem sie, jak to mozliwe, ze Indonezja jest najliczniejszym muzulmanskim krajem na swiecie- tu nie powinno juz byc nikogo! Najdziwniejsze jest to, ze kiedy urzadzaja postoj, pospiech nagle znika i czekamy na pana kierowce, ktory jeszcze musi zamienic kilka slow z kolegami, drapiac sie bez pospiechu po klejnotach. Przejechanie niecalych dwustu kilometrow zajelo nam szesc godzin. Jutro mamy do przejechania tysiac…