Mniej znane wiersze z dziesiątek POWAŻNYCH nie dziecięcych wierszy, które z wiadomych przyczyn nie były popularne w naszej pięknej Polsce okupowanej.
Dziwy na niebie
Zgroza, zgroza na wysokościach,
Strop rozdziera, karmmy wypruwa!x
Hefajstos w chmurach huczy,
Z gromów słowa wykuwa!
Nasze to łby na kowadłach
Błyskającym młotem gruchoce!
Pękających piorunów bomby
Biją w struchlałe noce!
Świst, świst, iskier prysk i wrzawa,
Iluminacji pędy i kręgi!
Pierzcha w popłochu gwiazd kurzawa,
Dzwonią miedziane słowięgi!
Ręce wbite w kocioł niebios!
Metal roztopiony w kościach!
Hej, oczy jak pięści - podsycajcie
Zgrozę bożą na wysokościach!
Ab Urbe Condita (O stanie miasta)
Zaraz nazajutrz, tj:
Dnia Osiemnastego Stycznia roku Tysiąc
Dziewięćset Czterdziestego Piątego,
Kiedy skwierczące miasto
Dogorywało, jak ofiarna jałowica na religijnym stosie
I tylko drgawkami kończyn świadczyło o życiu,
Które było śmiercią,
I dyszało, konając, czadem spalenizny,
Jak sierść całopalnego zwierzęcia;
I kiedy po drabinach dymu
Już się w niebiosa wspinała Warszawa,
Aby dalekim prapokoleniom
Na wysokościach
Zaświecić kiedyś mitem astralnym,
Ognistą legendą,
A tutaj zostać wygasłym kraterem,
Kraterem wulkanu do dna wykrwawionym -
Dnia Osiemnastego Stycznia roku Tysiąc Dziewięćset
Czterdziestego Piątego,
Na rogu Ruin i Kresu,
Na rogu Gruzów i Śmierci,
Na rogu Zwalisk i Zgrozy,
Na rogu Marszałkowskiej i Jerozolimskiej,
Co padły sobie w płonące objęcia,
Żegnając się na zawsze, całując płomiennie -
Zjawiła się pękata warszawska babina,
Nieśmiertelna paniusia z chusteczką na głowie,
Postawiła, dnem do góry, skrzynkę na rumach,
Podparła ją - meteorem: jakimś szczątkiem Miasta
I zawołała nieśmiertelnym tonem:
"Do chierbaty, do chierbaty,
Do świeżego ciasta!"
Nie widziałem jej, ale widzę:
Łzy się toczą
Z jej - mimo wszystko - uśmiechniętych oczu.
Mogła się zjawić Niobą-Źałobą,
Furią wieszczącą, panią Hiobową,
Rachelą, dzieci swoje plączącą -
I też by jej uwierzono.
Mogła przyfrunąć wiedźmą na mietle
Czy upiorzycą w krwawiącym świetle
Dnia zgliszczowego -
I też by jej uwierzono.
Mogła - bajeczna Wielka Piotrzyca -
W patos jambiczny zestroić słowa,
Że nowy wstanie gród z rumowisk
"Na złość dufnemu sąsiadowi"-
I też by była prawdziwa...
Mogła stanąć na skrzynce wzniosłym monumentem,
Upozować się pięknie i zadeklamować:
"Per me se va nella citta dolente" -
I nikt by się nie zdziwił.
Ach, mogła wreszcie, Klio nie Klio,
Liwiusz w spódnicy,
Siąść na kamieniach wymarłej stolicy
I byle gwoździem na byle cegle
Wyskrobać tytuł:
"Od założenia miasta"---
Ale ona-inaczej:
"Do chierbaty, do chierbaty,
Do świeżego ciasta!"
Założycielko! Pionierko! Muzo!
Dziś - stuk i łomot w całej Warszawie
Ku twojej sławie!
Dziś każdy murarz każdą nową cegłą
Pomnik twój wznosi!
I cała Polska-paniusiu! paniusiu!-
Wieczność twą głosi.
Woła gdyński port
- sława!
Wołają warsztaty łódzkie
- sława!
Śląskie kopalnie i huty
- sława!
Wrocław - miasto wojewódzkie
- sława! sława!
Szczecin - miasto wojewódzkie
- sława! sława!
Sława królowej w koronie ruin,
Której na imię po prostu: Warszawa!
Warszawie w roku 2000
Anno ab urbe destructa
Quinquagesimo sexto
Wspomni Cię w gronie młodych
Starzec, dzisiejsze dziecko,
Wspomni cię, łachmaniarko,
I - niepojęty - zapłacze:
Że nie będzie świetniejszej
Od tej strasznej, żebraczej,
Od pogryzionej, garbatej,
Od przyklękłej nad sobą,
Przystrojonej jak w kwiaty
Ołtarzy kową żałobą...
Na pięknie odbudowaną
Popatrzy obojętnie,
Położy palec na ustach
I - niepojęty - klęknie.
Anno ab urbe destructa
Quinquagesimo sexto -
I w trzecim tysiącleciu,
I w czwartym tysiącleciu,
I wierzcie, potomni! - po wieczność.
Pogrzeb prezydenta Narutowicza
Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni.
Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie,
Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni,
Chodźcie, głupcy, do okien - i patrzcie! i patrzcie!
Z Belwederu na Zamek, tętnicą Warszawy,
Alejami, Nowym Światem, Krakowskiem Przedmieściem,
Idzie kondukt żałobny, krepowy i krwawy:
Drugi raz Pan Prezydent jest dzisiaj na mieście.
Zimny, sztywny, zakryty chorągwią i kirem,
Jedzie Prezydent Martwy a wielki stokrotnie.
Nie odwracając oczu! Stać i patrzeć, zbiry!
Tak! Za karki was trzeba trzymać przy tym oknie!
Przez serce swe na wylot pogrzebem przeszyta,
Jak Jego pierś kulami, niech widzi stolica
Twarze wasze, zbrodniarze - i niech was przywita
Strasznym krzykiem milczenia żałobna ulica.
Krwawy chleb
Wzrośnie wam z tłustej ziemi niebywałe zboże:
Ciężkie, ogromne kłosy, napęczniałe ziarna,
Cuda się będą działy w pulchne) ziemnej korze,
Za ziarno każde - korzec da wam gleba czarna.
Zbierzecie plon zasobny na długich lat wiele,
Wymfódcie cepami dary płodnej gleby,
Ponapełniacie worki, młynarz ziarno zmiele,
Matka mąkę zamiesi - i upiecze chleby.
I przy dymiącej misce siądźcie z słowem Bożem.
Ojciec krzyżem przeżegna bochen wypieczony,
Lecz gdy go krajać zacznie poszczerbionym nożem;
Tryśnie z chleba waszego strumień krwi czerwony.
Kosciol
Jakże się nie mam pysznić,
Jakże się nie mam chwalić,
Jeżeliś sobie kazał
W zanadrzu mojem się palić?
Jeżeliś iskrą, rzuconą
Z wielkiego ognia wieczności,
Rozpalił moje łono
W piekło słodkiej miłości!
Wyrosły domy boże
Ponad libańskie cedry,
Nie gorszym ci jestem kościolem,
Niż granitowe katedry.
Na ciało, pnące się w niebo,
Łaska tajemna spływa:
Rosnę, kipiąca słowami
Świątynia twoja żywa.
Słowami-gołębicami
Krążę nad Tobą, o Panie!
I ciało słowem się dzieje,
I tacyśmy chrześcijanie!
Autor: Julian Tuwim