JustPaste.it

Indie — wschód mocarstwa

fot. Galyna Andrushko (123rf.com)

W Indiach żebractwo to gałąź gospodarki. Zaprzyjaźniony Hindus mówi mi, że pojedynczy żebrak na ulicach stolicy zarabia 10-20 euro dziennie, co jak na tutejsze warunki jest kolosalną sumą.

Do północy brakuje niespełna 20 minut, gdy samolot gładko ląduje w New Delhi. Lot z Wiednia trwał nieco ponad 7 godzin, a więc dłużej niż na trasie Europa - Afryka, a krócej niż np. z Europy do Ameryki. Przechodzę przejściem dla dyplomatów i zaraz dopada mnie wieść, waląca jak obuchem w głowę: w sąsiednim Pakistanie w zamachu islamskiego terrorysty-samobójcy ginie kilkadziesiąt osób, w tym była premier Benazir Bhutto (dziś polityk opozycyjny wobec prezydenta Musharaffa). Zaskakuje mnie reakcja niektórych Hindusów - ludzi poważnych, z elit swojego kraju, stanowiących część intelektualnego czy biznesowego "topu". Nie potrafią ukryć radości, ba, radość tę demonstrują... Zgoda, że tylko niektórzy i że to raczej mniejszość, ale jest jak zgrzyt po szkle. Pokazuje, jak napięte - podskórnie - są stosunki między Indiami a Pakistanem. Oficjalnie wszystko idzie ku lepszemu, zwłaszcza w ostatnich latach, ale pod warstwą dyplomatyczno-medialną jest bardzo dużo emocji. Mimo wszystko takie reakcje są dość niesamowite, bo od kiedy Francuz François de La Rochefoucauld w XVII wieku ogłosił, że "hipokryzja to hołd składany cnocie przez występek", ludzie, a już zwłaszcza politycy trzymają się tego, co m.in. nie pozwala im publicznie okazać, że cieszą się ze śmierci przeciwnika czy sąsiada.

Jestem tu drugi raz. Pierwszy wyjazd, przed niemal równo 6 laty (styczeń 2002), miał charakter całkowicie prywatny: spędziłem tu aż 3 tygodnie, wraz z moim starszym synem. Wtedy byłem i w stolicy - New Delhi i w dawnej stolicy: Agrze i w stolicy hinduskiej informatyki - Bangalore i w słynnym Bombaju (obecnie Mumbai), ale także w "indyjskim Zakopanem" - Nanitalu, położonym u podnóża Himalajów (weszliśmy wtedy na jakąś dość łatwą górkę, niemającą nawet 3000 m npm.). Tym razem wizyta ma charakter oficjalny, ale też jest znacznie krótsza (1 tydzień). Zaczynam oczywiście od New Delhi.

Spotkanie w think-tanku, formalnie fundacji o nazwie Observer Research Foundation. Dilip Lahiri, starszy pan o manierach brytyjskiego dżentelmena z kolonii świetnie orientuje się w tematyce unijnej, ale skupia się na omówieniu roli nie tylko swojego kraju, ale też np. Chin. Twierdzi, że obecne zbliżenie rosyjsko-chińskie jest tylko taktyczne. Dr Rajeswari P. Rajagopalan, jedyna kobieta w tym gronie to ekspert zajmujący się relacjami New Delhi z najbliższymi sąsiadami, a John Wilson to specjalista od spraw pakistańskich (odrzuca tezę, że za zamachem na Bhutto stał Musharaff, uważa, że nie ma dla niego na razie alternatywy i że jest jedyną barierą dla radykalnych islamistów. Jednocześnie podkreśla nieoficjalne kontakty wywiadu pakistańskiego z talibami - co ma być tolerowane przez Amerykanów oraz fakt świetnego zorganizowania oraz nowoczesności armii Pakistanu...). Ta fundacja jest jednym z poważniejszych, bardziej wpływowych think-tanków zajmujących się polityką zagraniczną w Indiach.

Po południu potwornie zatłoczonymi ulicami, wśród trąbiących bez przerwy aut, tłumu motocykli i obdrapanych trzykołowych taksóweczek docieramy do Red Fortu. To odpowiednik Zakazanego Pałacu w Pekinie. Powstał w 1639 roku, za czasów dynastii Mogołów (przywędrowała z terenu obecnego Afganistanu). Budowano go 10 (według innej wersji: 9) lat. Jego twórcą był Shah Jahan, panujący w latach 1628-1658. Jego następcą był jego własny - i wyrodny - syn: Aurangzeb Alamgir (panował wyjątkowo długo: od 1658 do 1707 roku).Wyrodny, bo w czasie swych półwiecznych rządów nie dość, że uwięził własnego ojca, to jeszcze zamordował dwóch rodzonych braci... O tym jakoś w przewodnikach po Indiach słowa nie ma, ale ja swoje wiem...

W pałacu szczególnie zachwyciła mnie piękna, pochodząca z okresu między XIII a XVII wiekiem mozaika ścienna, nawiązująca do... Koranu (!), a także mały, ale ciekawy zbiór szabli i innych instrumentów służących do zabijania ludzi i obrony przed tą czynnością (dość kuse zbroje), a także szat kobiecych. Robi też wrażenie półotwarta sala audiencjonalna, w której władca codziennie przemawiał, pouczał i sądził - pilnie słuchany przez odpowiednika dzisiejszego premiera, ministrów, a także zebrany już nie pod dachem - jak władza - ale rezydujący na otwartym powietrzu tłum...

Wychodzimy z Red Fortu, by od razu wpaść w mrowie ludzi i pojazdów w stolicy kraju o miliardowej ludności... Tak, tak, czuć ten miliard, czuć.

Indie - miliony dla świętych krów

Indie, dzień drugi. A w zasadzie: New Delhi. Gdybym nie wiedział, że stolica Indii liczy ok. 11,5 mln ludzi, to bym się tego musiał domyślać. Ludzie, pojazdy wszelkiego typu, niebywały harmider. Poczucie potęgi demograficznej tego jednego z najstarszych narodów świata. A jednocześnie świadomość, że szybko rozwijające się Indie wyraźnie ustępują (poza informatyką i przemysłem IT) Chinom. Przewijają mi się obrazki z pierwszej wizyty w ChRL, gdy w Szanghaju zwiedzałem supernowoczesną dzielnicę Pudong, powstałą dosłownie w ostatnich kilkunastu latach, po ekonomicznej "odwilży" w tym kraju. Pudong, gdzie zrobiono specjalną strefę ekonomiczną ma teraz więcej wieżowców niż Londyn i Manhattan -ale takich właśnie Pudongów w Indiach nie uświadczysz. Bo Bangalore to tylko informatyczny rodzynek w indyjskim, tradycyjnym cieście. A to ciasto - to państwo, które co roku setki milionów dolarów (!) wydaje na... dożywianie świętych krów!!!

Przy obiedzie rozmowa z 2 profesorami uniwersyteckimi. Szczególnie ciekawy jest prof. A. S. Kohli z Jamia Milia Islamia (Uniwersytet Centralny) w New Delhi. Mówi, że to, co stało się w Pakistanie to wprost zagrożenie dla demokracji w tym kraju, ale śmierć Bhutto nie będzie miała znaczenia dla relacji indyjsko-pakistańskich, bo Musharaff będzie teraz bardziej skoncentrowany na sprawach wewnętrznych: słowem niewiele z tego będzie wynikać np. w sprawie Kaszmiru...

Indie: szata sari i zupa rasam

Indie, dzień trzeci. Bawi mnie niezmiennie, jak w różnych krajach, na różnych kontynentach, na różnych kongresach przekręcają moje nazwisko. Nieraz tak, że trudno mnie samemu je poznać. Tym razem umiarkowanie: C z a U n e c k i - ale to nic w porównaniu z kompletną dowolnością innych danych. Adres Parlamentu Europejskiego podany jest tak, że konia z rzędem temu, kto by odgadł: zamiast Rue Wiertz, Brussels jest R w e W e i t a, B r u r r e l s. Cóż, można i tak.

Żebracy atakują samochody na każdym skrzyżowaniu. Zwłaszcza te, w których widać cudzoziemców. Głównie są to kobiety i dzieci, czasem mężczyźni z widocznym kalectwem. Zdarzają się też matki z kalekimi dziećmi lub z dziećmi upozorowanymi na kalekie. Na kolejnych czerwonych światłach podbiegła do nas matka (?) z kilkulatkiem ze strasznymi ropiejącymi ranami na rączce. Widok był przerażający. Siedziałem akurat tuż przy szybie auta, od strony tej kobiety. Stała przy oknie na tyle długo - czerwone światło paliło się i paliło - że zobaczyłem, iż owe wstrząsające rany to maskarada: raczka dziecka jest... sztuczna, chyba plastikowa, ale nie była to proteza, a rany to imitacje prawdziwych obrażeń.

W Indiach żebractwo to gałąź gospodarki. Zaprzyjaźniony Hindus mówi mi, że pojedynczy żebrak na ulicach stolicy zarabia 10-20 euro dziennie (do 600 euro miesięcznie), co jak na tutejsze warunki jest kolosalną sumą. Nie ma tak naprawdę indywidualnych żebraków: rządzi nimi mafia, która przejmuje wszystko to, co uzbierają, a potem oddaje im część "urobku". Hindus stanowczo odradza dość naturalne "odruchy serca" i sięganie do kieszeni.

W New Delhi pełno jest też ulicznych sprzedawców. Sprzedawców wszystkiego. Zapalniczki, chusteczki do nosa, gazety, długopisy, kalendarze, pocztówki. Cierpliwi, ale natarczywi. Mają niewiele czasu na skrzyżowaniach - potencjalni nabywcy są dostępni na długość świateł, znacznie więcej szans mają czyhając przy tysiącach sklepików i setkach zabytków. Można sporo utargować: początkowo za 100 rupii oferują 4 paczki chusteczek higienicznych, ostatecznie za tę kwotę kupujemy 10. Jeden z nastolatków przez szybę samochodu - a jeździmy sporo - podtyka nam ostatnie wydanie "The Sunday India". Na okładce metaforyczny dla sytuacji Indii tytuł: "From Darkness to Hope" - ten kraj rzeczywiście idzie drogą od ciemności, nędzy i zacofania gospodarczego do nadziei rozwoju i dobrobytu będącego udziałem większej ilości obywateli.

Jedzenie w Indiach to bardzo ważna rzecz. Nie tylko dlatego, że brakuje go wielu, wielu, wielu ludziom. Także dlatego, że jest zupełnie inne niż u sąsiadów bliższych i dalszych. Jest specyficzne i nieporównywalne, wydaje mi się, z żadnym innym. Co więcej, jest też wewnętrznie zróżnicowane w tym ogromnym kraju, ba, subkontynencie. Na przykład charakterystyczna, oryginalna kuchnia południowoindyjska. Jej "okręty flagowe" to choćby niebywale ostra, jak na mój gust, zupa rasam, ale też dosa - ryżowy placek z warzywami. Placek ma kształt naszego dawnego podpłomyka, jest cieniutki i duży, zajmuje cały talerz. Jest żółto - rudy. Odrywa się od niego, obowiązkowo palcami, kawałki, w które należy włożyć mieszankę, papkę warzywną. Wreszcie uthapam, czyli naleśniki z ryżem i, oczywiście, warzywami (to naturalne, że główne składniki hinduskiego jedzenia to produkty najłatwiej dostępne, a więc nie mięso czy ryba, ale właśnie ryż i warzywa). Do tego kilka rodzajów sosów. Na zakończenie uczty specjalna kawa południowoindyjska, choć w gruncie rzeczy nie potrafiłem dostrzec, czym różni się ona od innych kaw, poza tym, że jest mocno słodka i z mlekiem.

Wszystko to poznałem nie tyle z książki kucharskiej, co z własnego (nie przeczę: przyjemnego) doświadczenia. Miało to miejsce w restauracji "Sagar Ratna", mało może wykwintnej, za to wyspecjalizowanej w jadle z południowych Indii. Mieści się ona w siedzibie... Ministerstwa Turystyki. Duża ilość ochroniarzy to... jeden ze sposobów zmniejszania bezrobocia w tym kraju. Trochę przypomniało mi to doświadczenie japońskie: w czasie jednego z moich czterech pobytów w "Kraju Kwitnącej Wiśni" widziałem parking przy dużej świątyni, obsługiwany przez nieproporcjonalnie dużą liczbę pracowników...

Charakterystyczny jest też ubiór Hindusów. Kobiety paradują w "sari", czyli specjalnej tkaninie, którą oplatają ciało dosłownie od stóp do głowy. Jednak sari wymaga osobnej spódnicy czy raczej halki, ubieranej pod spód. U góry konieczna jest, kupowana wyłącznie do (a właściwie pod) sari, bluzka ("top"). Jest ona widoczna spod sari, często jest efektownie zdobiona. Sama sari zarzucana jest przez piersi kobiety na plecy, bluzka więc - zwykle w tym samym kolorze, co sari - jest integralną częścią tego ubioru. Ubioru zresztą często niebywałego, ale efektownego!

Skojarzenie Hindusa z turbanem jest prawdziwe, ale tylko częściowo. Ma ono swoje uzasadnienie historyczne, jeszcze z czasów kolonializmu. Dawne filmy, obrazy i ryciny pokazują nam władców Indii akceptowanych przez brytyjską Koronę - obok gubernatorów wprost reprezentujących Londyn - brodatych maharadżów w turbanach właśnie. Ale też bitnych, bohaterskich żołnierzy - Sikhów w służbie Jej Królewskiej Mości. Dziś turbany w Indiach to Sikhowie - dobrze zorganizowana mniejszość religijna ze swoimi świątyniami, wydawnictwami i... przewodnikami turystycznymi (spotkałem ich kilku - i wszyscy byli Sikhami!). Ale też wielu z nich służy w armii (tradycja!) i policji, nawet uważa się ich za podporę hinduskich struktur siłowych. Także tutejszego BOR-u. To zresztą stało się powodem tragedii, gdy po krwawym stłumieniu rozruchów wśród Sikhów i wejściu wojska do ich głównej, historycznej świątyni, młody Sikh - rządowy ochroniarz zastrzelił ówczesną premier Indirę Gandhi, córkę premiera Nehru i matkę późniejszego premiera Rajiva Gandhi. Ale to już historia...

Bharat Ganarajya, czyli Indie

Indie, dzień czwarty. Patrząc na toczący się wszędzie handel, na ekonomiczną ruchliwość Hindusów zaczynam rozumieć, dlaczego już teraz jest to czwarta gospodarka świata - po USA, ChRL i Japonii. Indie rozwijają się szybko, próbując nadgonić opóźnienia z przeszłości. Niektórzy co prawda mówią, że wzrost roli Indii wciąż słabo przekłada się na dobrobyt przeciętnego mieszkańca - PKB wynosi 3800 USD na głowę obywatela, ale to nie tak: Indie startowały z bardzo niskiego pułapu indywidualnej zamożności i postęp jest znaczny. Mimo tego progresu, aż jedna czwarta obywateli Indii - według szacunków rządowych - żyje poniżej progu ubóstwa...

Gdy byłem w liceum zaczytywałem się w życiorysie Mahatmy Mohandasa Gandhiego. Walka bez użycia przemocy - "non violence", pokojowe marsze, filozofia polityczna, która okazała się bardzo skuteczną polityką, owocującą zdobyciem niepodległości - oficjalnie 15 sierpnia 1947 roku. Po paru następnych latach, już na studiach, znów "odgrzebałem" Gandhiego - to wtedy, w stanie wojennym wrocławski duszpasterz akademicki, znany wychowawca wielu polityków ojciec Ludwik Wiśniewski, opierając się właśnie na doświadczeniach Indii rzucił hasło "walki bez przemocy". Nawiązywał do tego, przynajmniej częściowo Ruch WiP, czyli "Wolność i Pokój". Po blisko ćwierć wieku, właśnie dzięki tamtym, dawnym inspiracjom lepiej rozumiem hasło czy też dewizę Republiki Indii. Ta dewiza brzmi: "Satyameva Jayate", czyli: "Tylko prawda wygrywa"... Jest w tym haśle jakiś duch Gandhiego, duch skutecznego idealizmu.

Na ulicach "dużo narodu", ale tak naprawdę wiele narodowości, a może raczej: kultur. Indie bowiem to państwo aż 23 języków, w tym 21 regionalnych i lokalnych języków konstytucyjnych, typu urdu, tamilski, nepali, pendzabski, kasmiri, bengali, gudzarati itd. Te dwa pozostałe to oficjalny, urzędowy hindi - włada nim zaledwie dwie piąte obywateli kraju oraz angielski, jako język pomocniczy. Ciekawe, że ten "kolonialny" angielski wcale nie traci na znaczeniu, przeciwnie zyskuje. Paradoks? Tak, ale wytłumaczalny. Po prostu w licznych stanach, terytoriach związkowych, dystryktach, w których nie używa się hindi i nie chce się go używać, angielski jest formą zachowania swoistej niezależności od New Delhi, łatwo wytłumaczalną barierą przed narzuceniem hindi i "hinduizacją"...
Taka jest specyfika tego kraju. Państwa, którego oficjalna nazwa brzmi Bharat Ganarajya (czytamy: Ganaradźja) - w hindi, a propos, oczywiście, bo India to nazwa angielska. Biedni Indianie w obu Amerykach przez pomyłkę - Kolumb przypływając do Ameryki myślał, że dotarł do legendarnych Indii właśnie - właśnie od dalekiego kraju w Azji Południowej wzięli swoją nazwę...

Indie kontrastów

Indie, dzień piąty. Hindusi są religijni. Religia jest częścią ich życia. Nie jest to wiara na pokaz i to obojętnie czy chodzi o hinduizm, islam czy chrześcijaństwo. Dla kierowców taksówek w New Delhi jest czymś naturalnym, że w swoich autach na poczesnym miejscu umieszczają fotografie czy podobizny hinduistycznych bóstw, które mają chronić ich na drodze niczym św. Krzysztof - patron chrześcijańskich kierowców. Dla Asamu - też kierowcy, katolika z Goa jest zupełnie oczywiste, że tuż koło kierownicy ma podobiznę Jezusa Chrystusa. W hotelach,w każdym pokoju jest i Biblia i hinduistyczne "pismo święte". W niektórych kompleksach hotelowych - sam widziałem - jest miejsce na maleńką świątyńkę hinduistyczną, co skądinąd stanowi dodatkową atrakcję turystyczną. Niektórzy ludzie Zachodu kpią ze "świętych krów" - stanowiących i olbrzymie obciążenie budżetu państwa i stwarzających spore niebezpieczeństwo na drogach i torach (jedna z największych katastrof kolejowych w historii Indii, która zdarzyła się kilka lat temu została spowodowana zatrzymaniem się pociągu pasażerskiego, bo na torach... stało stadko krów - następny pociąg pasażerski nie zdążył już wyhamować i wjechał w poprzedni). Ale te "święte krowy", przedmiot kpin lub co najmniej zdziwienia ze strony Europejczyków i Amerykanów są jednak dowodem na głęboką religijność Hindusów - nawet jeśli jej nie rozumiemy, należy przyznać, że jest ona ważnym faktem, także społecznym.

Olbrzymia większość społeczeństwa hinduskiego to wyznawcy hinduizmu. Muzułmanów jest kilkanaście procent (lekka tendencja wzrostowa), chrześcijan kilka procent, zwłaszcza w regionie Kerala oraz Goa - miejsca, do którego w Wigilię Bożego Narodzenia 1500 roku przybył portugalski odkrywca Vasco da Gama, pozyskując miejscową ludność dla katolicyzmu, o czym świadczą do dziś pełne kościoły w tych okolicach.

Indie to kraj niebywałych kontrastów. To potęga informatyczna, kraj dysponujący bronią atomową (trzy podziemne próby nuklearne w Radżastanie, przeprowadzone 11 maja 1998 roku wywołały nawet sankcje ekonomiczne ze strony USA, odwołane dopiero po 4 latach !) -a z drugiej strony społeczeństwo, w którym analfabetyzm sięga dwóch piątych! Najbogatszym obywatelem brytyjskim jest Hindus Mittal - piąty wśród "setki" najbogatszych ludzi świata, kilku jego rodaków jest w pierwszej "20" tej klasyfikacji - ale z drugiej strony na ulicach wielkich miast, ale jeszcze bardziej w regionach wiejskich nędza jest straszliwa. I niewiele pomogą w wyjaśnieniu tego stanowiska nawet racjonalne tłumaczenia, że biedę łatwiej widzi się w społeczeństwie 1-miliardowym niż 10-milionowym.

Indie stają się powoli mocarstwem regionalnym, ale olbrzymia większość ich obywateli żyje na dramatycznie niskim poziomie (choć 10 lat temu żyli znacznie gorzej - obywatelom Indii dobrze zrobiły wolnorynkowe reformy z początku lat 90. i odejście od państwowego quasi-socjalizmu i sterowania przez rząd nawet handlem detalicznym). Analitycy uważają, że poza bezkonkurencyjnymi Chinami to właśnie Indie i... Brazylia są krajami, które już wdzierają się do polityczno-ekonomicznej elity. Aspiracje Delhi ma olbrzymie. Świadczy o tym choćby postulat wejścia do Rady Bezpieczeństwa ONZ. Ale ten wielki - i coraz większy, gdy chodzi o poczucie własnej wartości i ambicje - kraj ma swoje spore problemy nie tylko społeczno-gospodarcze. Także te dotyczące bezpieczeństwa wewnętrznego. Chodzi o terroryzm islamski. Pakistan leży tuż obok, przykład jest zaraźliwy, muzułmańscy ekstremiści podnoszą głowę i jednak rosną w siłę. Piszę te słowa dosłownie parę dni po zabiciu Benazir Bhutto, ale też śmierci ponad 200 osób w zamieszkach w sąsiednim Pakistanie. Ale też piszę dosłownie kilkanaście godzin po próbie zamachu bombowego w klubie nocnym w Mumbai, czyli dawnym Bombaju. To już nie Pakistan, to największe miasto Indii...

Delhi ściga Pekin

Indie, dzień szósty. Ciekawa lektura indyjskich periodyków anglojęzycznych. W jednym z nich - "Business today" znajduję wyniki badań przeprowadzonych wśród Hindusów - kawalerów. Na pytanie: "Czy ożeniłbyś się z kobietą, która pracuje?" odpowiadają młodzi obywatele Indii z czterech umownych regionów: północy, południa, zachodu i wschodu. Wyniki: TAK - odpowiada 9 % (!) mieszkańców Północy, 13 % Zachodu, 17 % Wschodu i 23 % Południa! W najlepszym przypadku co czwarty mężczyzna (południe) jest gotów poślubić pracującą kobietę, w najgorszym (północ) - co jedenasty! Hindusi są więc niebywale konserwatywni - a potwierdzają to również odpowiedzi na inne pytania (tym razem udzielali ich już zarówno żonaci, jak i kawalerowie, ale wyłącznie mężczyźni): 50 % uważa, że kobiety powinny siedzieć w domu i zajmować się tylko domem, 56 % (!) uznaje, że małżeństwa "aranżowane" (przez rodziców) są najlepsze, 54,5 % uważa, że homoseksualiści powinni być potępieni przez społeczeństwo. Co więcej, 56,5% jest przekonanych, że tradycyjny hinduski system wartości i obyczajowość jest optymalny i deklaruje wiarę w niego. A z drugiej strony zaledwie niespełna 10 % Hindusów akceptuje życie par bez ślubu...

Wyłania się obraz społeczeństwa bardzo tradycyjnego, konserwatywnego - i chcącego takim właśnie być. A jednocześnie nowoczesnego, gdy np. chodzi o zdobycze techniki, informatykę itp.

W lokalnej telewizji bardzo dobrze zrobione reklamy... hinduskiej floty wojennej. Profesjonalna zachęta dla młodzieży, aby wstępowała do nowoczesnej, profesjonalnej, morskiej armii. Robi wrażenie. Istotna uwaga: w wielkich Indiach wojsko jest w pełni zawodowe, nie ma poboru. Ta armia i ta reklamówka jest trochę w amerykańskim stylu. Indie wyciągnęły wnioski z nie tak dawnej przeszłości: jeszcze w latach 60. doszło do krótkiego zatargu zbrojnego z Chinami, katastrofalnie przegranego przez Hindusów. Wówczas mieli armię źle zorganizowaną i z przestarzałym sprzętem. Wtedy zrozumieli, że ogromna liczba ludności to nie wszystko, że trzeba również sprawnej, dobrze dowodzonej armii. I taką zbudowali. Dziś pozyskiwaniu do niej młodych, także wykształconych ludzi służą takie właśnie efektowne akcje telewizyjne.

Bo Indie muszą mieć silne i profesjonalne wojsko. Pakistan nie śpi...

W 2030 roku potencjał demograficzny Indii "przeskoczy" liczbę ludności Chin. To jeszcze ok. 20 lat... Delhi przyjęło zupełnie inną filozofię niż Pekin. Chińczycy sztucznie ograniczają liczbę urodzeń, Hindusi natomiast sprzyjają "dzietności", a przynajmniej jej się nie przeciwstawiają. Chińczycy kontrolują demografię, aby nie zwiększać biedy, ich sąsiedzi zaś wychodzą z założenia, że bieda i tak będzie, a liczba ludności jest jednak bardzo ważną, choć nie decydującą kartą polityczną. Dziś widać, że to Indie, a nie ChRL, miały rację. Pekin będzie miał coraz większe problemy ze starzeniem się społeczeństwa, problemy społeczne, a Delhi powoli podnosi poziom dobrobytu, jednocześnie rosnąc - m.in. dzięki demografii - w potęgę polityczną.

Jestem więc w kraju, który - być może jeszcze za mojego życia - będzie "nr 1" w statystyce najliczniejszych państw świata...

Sportowe Indie

Indie, dzień siódmy, ostatni. Jeżeli zapytasz Hindusa - obojętnie od kasty, zawodu, miejsca zamieszkania, pochodzenia, wyznania czy statusu majątkowego - o sport narodowy to odpowiedź będzie zawsze taka sama: krykiet! Krykiet łączy obywateli Indii niemal tak, jak historia i tradycja. Sukcesy i porażki reprezentacji narodowej to sprawa daleko wybiegająca poza kolumny sportowe gazet. Gdy Indie grają z Pakistanem oba kraje ogłaszają dni wolne od pracy, bo i tak prawie nikt wtedy nie pracuje. Mecz krykieta - to misterium jakże inne od prozaicznego, krótkiego meczu piłkarskiego czy niewiele dłuższego turnieju żużlowego - trwa cały dzień albo i dwa. Ale gazety poświęcają ich analizie znacznie więcej czasu, zarówno przed, jak i po meczu. W krykieta grają tu wszyscy: ci z miast, ale też ci ze wsi, z wielkich metropolii typu Mumbai (Bombaj), Kolkata (Kalkuta) czy New Delhi, ale i zapadłej prowincji. Krykiet to szansa na awans społeczny i zawodowy, ale też przepustka do historii i zbiorowej pamięci narodu. Od krykietu (podobnie, jak z Bollywodu - czyli hinduskiego przemysłu filmowego) do polityki droga krótka. Niejeden znany gracz na fali swojej i dyscypliny popularności trafił do indyjskiego parlamentu. Zresztą to samo jest u sąsiada - i przeciwnika w krykiecie i nie tylko... - czyli w Pakistanie. Skądinąd mecze obu tych krajów wywołują silne emocje pozasportowe. Kumulują się w nich wzajemne urazy, narodowe animozje, sprzeczne interesy. Niestety, walka nie ogranicza się tylko do boiska.

Jeden z hinduskich periodyków anglojęzycznych komentując najważniejsze wydarzenia sportowe 2008 roku i wspominając igrzyska w Pekinie zaapelował przytomnie: "Ale jak możemy zapomnieć o krykiecie, naszej pierwszej miłości?"

Lektura gazet codziennych w Indiach pokazuje znaczenie tego "sportu nr 1": zdjęcia, komentarze, ocena szans swoich i rywali, wspomnienia dawnych sukcesów, notki o najzdolniejszych graczach młodego pokolenia... A na ulicach miast sam widziałem plakaty informujące o lokalnych zawodach pod patronatem dawnych gwiazdorów.

Indie nie są potęgą sportową, w odróżnieniu od swojego innego sąsiada i gospodarza olimpiady - Chin. Hinduscy dziennikarze piszą, że oczekują jednego złotego medalu w sportach zespołowych i paru zwycięstw indywidualnych. Co do tych drugich to raczej marzycielstwo, co do tego pierwszego - chodzi oczywiście o drużynę hokeja na trawie. Ten sport ma tu olbrzymią tradycję i wielkie, także olimpijskie sukcesy. Czy teraz Indie będą miały złoto? Są jednym z faworytów, ale ostatnio sport ten został zdominowany przez Europę - w rewanżu za lata azjatyckiej dominacji: królują Niemcy, Holendrzy, a Polacy w zeszłym roku, pierwszy raz w historii, zdobyli tytuł wicemistrza świata w hali oraz Klubowy Puchar Europy.

Póki co, w styczniowym turnieju kwalifikacji do olimpiady Indie wygrać muszą z odwiecznym rywalem - Pakistanem oraz z Belgią. Na pewno natomiast Indie mogą pochwalić się... szachistami, jeden z nich (Viswanathan Anand) należy do kilku najlepszych na świecie.

Sportem, który może pochłonąć Hindusów są wyścigi Formuły 1. A to za sprawą jednego z hinduskich miliarderów, który odkupił jeden z najsłabszych teamów F1, nazwał go dumnie Force India i za kilkadziesiąt milionów dolarów zbudował tor wyścigowy w swoim kraju. A wszystko po to, aby w sezonie 2010, gdy w kalendarzu Mistrzostw Świata Formuły 1 zadebiutuje GP Indii kierowcy z tego zespołu mogli powalczyć z najlepszymi.

Ale i tak wszyscy tu wiedzą, że najważniejsze, nawet w roku igrzysk, będą tzw. test-mecze i jednodniowe mecze reprezentacji narodowej w krykieta. Gospodarzem wielu z nich będą w tym roku właśnie Indie...

Indie - czas na podsumowanie. Poprzedni raz byłem tu 3 tygodnie i było to ponad 20 dni turystyki, zero polityki. Teraz był to "tylko" tydzień, a zwiedzanie było niejako "przy okazji". Gdy byłem tu pierwszy raz nie pisałem jeszcze codziennie bloga, a to, jak u reżysera-dokumentalisty, wymusza "fotografowanie" pamięcią i to dzień w dzień. Może dlatego właśnie mam wrażenie, że więcej poznałem, dowiedziałem się, nauczyłem Indii?

Przedtem mieszkałem w hotelach, a w czasie pobytu w New Delhi w rezydencji ambasadora i nie miałem okazji być np. w hinduskim domu. Teraz skorzystałem z zaproszenia moich hinduskich przyjaciół i ostatniego dnia pobytu odwiedziłem państwa S. w ich mieszkaniu znajdującym się w centrum New Delhi. Na pewno nie są to ludzie reprezentatywni dla przekroju społeczeństwa indyjskiego. Dobrze - dla nich, źle - dla mnie, gdy chodzi o względy poznawcze... Należą do jednej z najwyższych kast, są ludźmi majętnymi. Mieszkanie, czy raczej wielki apartament ma... 500 metrów kwadratowych. Składa się z sześciu wielkich pokojów, z których każdy ma osobną łazienkę, ale też... osobny balkon.

Wszystkie podłogi, także w łazienkach są z białego marmuru. Sam budynek nie jest specjalnie efektowny i trudno byłoby domyśleć się, że w środku zobaczę to, co zobaczyłem. Podwójne drzwi, zewnętrzne pięknie, misternie rzeźbione w stylu kaszmirskim. Zresztą w całym mieszkaniu jest sporo "cudeniek" opartych na motywach regionu Kaszmir-Dżammu. Jest też służący, bezszelestnie pomagający pani domu, a to zagotować wodę, a to przynieść posiłek... Tradycyjny wystrój, hinduistyczne bóstwo strzegące domu ze ściany w salonie jakoś całkiem dobrze korespondują z supernowoczesnym, wielocalowym telewizorem o ogromnym ekranie, czy sprzętem hi-fi. Słowem: Indie w pigułce.

W stolicy kraju są 2 lotniska: międzynarodowe im. Indiry Gandhi i krajowe. Przy obu, nawet najbardziej oblężone Okęcie, to azyl spokoju. Z portu obsługującego zagranicę samoloty odlatują - i to kilka naraz - jeszcze przed 3. rano. Mimo strasznego ścisku jest porządek, a obsługa, ale też policjanci strzegący porządku, są mili.

Co ciekawe, istnieje bardzo duża liczba prywatnych przewoźników - szczególnie na liniach krajowych. Te "Spicyjety", "Kingfishery" i szereg innych powodują walkę o klienta, niższe ceny na bilety, większy przez to ruch. W Indiach lot samolotem powoli przestaje być dobrem luksusowym, podobnie jak stało się to w Polsce po wprowadzeniu linii "lowcost"-owych.

Lotniska są więc OK, tylko te toalety... Najczęściej zamiast muszli klozetowych miejsce na stopy, czyli, jak mówią górale, pozycja "na Małysza". No, ale po doświadczeniu krajów dawnego ZSRR i arabskich to prawie norma...

A propos "Kingfishera" - to nie tylko linie lotnicze, ale przede wszystkim najbardziej znane indyjskie piwo. Można je zamówić w każdym hotelu i każdym barze. Ba, koncern, który je produkuje wpadł na ciekawy pomysł reklamowy: w okolicach dojazdu do większych miast czy atrakcji turystycznych, wszędzie na okolicznych płotach, widać charakterystyczny, czerwony, od biedy przypominający polskiego "Żywca", znak firmowy "Kingfishera". I wszyscy są zadowoleni: biedni Hindusi, bo im browar płot naprawi i odmaluje, sam koncern, a i fiskus indyjski, bo podatki od zysków firmy można bez uszczerbku dla innych pozycji budżetowych przeznaczyć choćby na dożywianie "świętych krów".

A "Kingfisher" rośnie w siłę. Do tego stopnia, że ostatnio przejął jakieś gorzelnie whisky w Wielkiej Brytanii, finalizuje przejęcie części amerykańskich i wówczas - jak z dumą podkreślają sami Hindusi - ma stać się największym producentem alkoholu na świecie...

Tradycja tradycją, a nowoczesność, także ta dość prymitywnie pojęta, wciska się w indyjską rzeczywistość. Spożycie alkoholu wśród młodzieży w dużych miastach jest spore, wieczorami można spotkać dość często i niemało podchmielonych młodych mężczyzn. A prasa podnieca się przyjazdem (dziś akurat zresztą) do Bombaju (teraz Mumbai)... Madonny.

Oczywiście prasa nie pisze tylko i nie głównie o tym. Znacznie ważniejsza jest choćby statystyka z "India Times", mówiąca, że noworoczny (o 2.25 w nocy) zamach w Rampurze - dzieło islamistów - jest już 20 atakiem terrorystycznym w Indiach w ciągu ostatnich trzech lat, pominąwszy oczywiście stan Kaszmir-Dżammu - bo tam takie zamachy to, jak powiedział mi pewien Hindus, "norma". Cóż, taka jest również rzeczywistość tego kraju, który na naszych oczach, powoli, systematycznie staje się mocarstwem.

Zwrócono mi uwagę, że zaniżyłem liczbę mieszkańców stolicy Indii i to o - bagatela - parę milionów. Skąd! Napisałem zgodnie z prawdą, że New Delhi jako takie liczy ok.11,5 mln mieszkańców. Natomiast zespół miejski -18 mln, a aglomeracja - 21 mln. Dlatego właśnie największym miastem Indii pozostaje Kolkata (bardziej znana jako Kalkuta, teren misyjnego działania św. Matki Teresy z Kalkuty, a nie z Kolkaty...), licząca 20 mln mieszkańców. Zresztą Kalkuta była stolicą Indii Brytyjskich, aż do 1912 roku, gdy Brytyjczycy przenieśli ją właśnie do Nowego Delhi. Potem w naturalny sposób Delhi stało się stolicą niepodległych Indii - i tak jest od 61 lat. Ale Delhi - w czasach starożytnych noszące nazwę Indrapastha - niemal zawsze było miastem stołecznym. Okres 109 lat, gdy w brytyjskiej kolonii "panowała" Kalkuta należy do wyjątków (1803-1912). Tak było podczas władzy muzułmanów w średniowieczu - Delhi było stolicą sułtanatu delhijskiego (począwszy od początku XIII wieku). Gdy przeszło wiek później zajęły je wojska dynastii Timurydów (jej początek dał Timur Wielki), Delhi dalej było centrum tamtejszego wszechświata. Podobnie, gdy przez 213 lat pełniło funkcję stolicy państwa Wielkich Mogołów (XVI-XVIII wiek).

Ciekawostka: New Delhi ma swoistą "pamiątkę" z czasów, gdy Indie stały na czele nieformalnego frontu "państw niezaangażowanych" - tych, które nie chciały ani wiązać się z obozem komunistycznym i ZSRR ani z "kapitalistami" i USA. Otóż miastem partnerskim New Delhi pozostaje z tamtych czasów... Belgrad, jako że dawna Jugosławia, po rozbracie z Moskwą, była - obok Indii - filarem "krajów niezaangażowanych". Gwoli ścisłości muszę dodać, że obecnie "miastami bliźniaczymi" dla Delhi są również Waszyngton i Chicago...

Pisałem wcześniej o 23 językach oficjalnych Indii (2 "centralne" - hindi i angielski i 21 "stanowych"). Dodać należy jeszcze 8 niemających oficjalnego statusu w poszczególnych stanach, ale używanych przez ponad 5 milionów ludzi! W sumie więc Indie to kraj 30 języków plus angielski i ok. 200 dialektów. Języki służą do zachowania autonomii kulturowej, odrębności quasi-politycznej, ale już nie do kreowania osobnych narodowości. Mozaika językowa subkontynentu nie przekłada się wcale na mozaikę narodową. Hindi natomiast jest "primus inter pares" - najważniejszy, dominujący, ale bez możliwości stania się jedynym. Nawet licząc spokrewnione z hindi języki bihari i urdu - to w sumie mówi nimi tylko (choć też "aż") ok. 40 % mieszkańców państwa. To pokazuje, że rozpoczęta 18 lat po uzyskaniu niepodległości akcja "hindyzacji" językowej nie powiodła się...

Zobacz też 

 

Źródło: Ryszard Czarnecki