JustPaste.it

Humaniści - potrzebni inaczej.

Życie humanisty - klątwa, czy igraszka bogów

Życie humanisty - klątwa, czy igraszka bogów

 

 

    

I nastał luty roku onego, i Pan Bóg pozwolił urodzić się kolejnemu humaniście. Wątpliwy ten zaszczyt przypadł w udziale mej nieskromnej osobie. Ojczyzna nasza poniosła jeszcze jedną niepowetowaną stratę. Przybył następny darmozjad. Opoka sfery budżetowej.  

 Pewien mój kolega ze studiów, mający o niebo lepsze kontakty ze Stwórcą wyjaśnił mi, że nie wystarczy żyć w cnocie, aby było miło. Może się bowiem okazać, że ciąży na nas klątwa odziedziczona po antenatach. Nie wiem co moi przodkowie przeskrobali, ale wymiar kary wskazuje na to, że bardzo zdenerwowali Najwyższego.

Całe moje życie robiłem niepotrzebne rzeczy. Pierwszy przykład z brzegu - nauczyłem się czytać, ale zamiast się skupić wyłącznie na programie telewizyjnym, zacząłem czytać nowele, opowiadania i inne nieprzyzwoicie długie teksty. A życie płynęło obok wartkim strumieniem. Inni zakuwali matmę i angielski, zdawali na prawo jazdy. A ja nic, tylko żyłem życiem wymyślonych przez kogoś innego postaci. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.

Studia. Sami humaniści wokół mnie. Z tego nie mogło wyjść nic dobrego. Łączyło nas przecież to samo niedostosowanie społeczne  – zamiast miłości do papierków ze zmarłymi prezydentami USA, zainteresowanie innymi denatami, mniej ważnymi. Czyli tym, co wcześniejsze pokolenia humanistów nazwały – historią i literaturą. Nie może więc dziwić fakt, że studia pogłębiły tylko moją alienacje.

W kapitalizmie nie ma jednak miejsca na sentymenty. Skończyłem studia, musiałem więc poszukać pracy. Rodzice niechętnie patrzyli na bezrobotnego humanistę pod swoim dachem.  Czar osobisty oraz niebanalne poczucie humoru okazały się przepustką do redakcji lokalnego tygodnika w mieście, w którym wtedy mieszkałem. I co się okazało? Tylko tyle, że muszę zresetować swój mózg i wyrzucić z niego wszystko, czym był karmiony od chwili kiedy poznałem pierwsze litery. Stałem się narzędziem w rękach naczelnej. Przez trzy miesiące udawałem, że praca za najniższą krajową  jest spełnieniem moich marzeń. W końcu jednak zrejterowałem i znalazłem się w stolicy.

Zacząłem od sprzątania liści i innych roślinnych atrybutów na teranie jednego z centrów biurowych. Ten okres mojego życia należy do najspokojniejszych. Egzystowałem sobie z dala od humanistów, telewizji, anglosaskiej literatury oraz innych patologii. Ale Zły czuwał, a ja kierowany jego podszeptami zmieniłem pracę. I znowu to samo!  Abstrakcyjna wiedza nijak się miała do rzeczywistości. Ta ostatnia kopała mnie w dupę jak napalony ogier. Znowu było coś nie tak. Zacząłem podejrzewać, że ciąży nade mną klątwa. I wtedy przyszła miłość. Uciekłem na prowincję. To najpiękniejsze z uczuć przyniosło mi ulgę, żonę oraz dwóch chłopców. Owoce naszej miłości rosną  jednak  jak na drożdżach. Czas do pracy.

Od czego zacząłem? Od rejestracji w Powiatowym Urzędzie Pracy. Znudzona urzędniczka poinformowała mnie o  prawach i obowiązkach jakie przysługują bezrobotnemu. I co? I nic. Moje cholerne wykształcenie znowu dało znać o sobie. Potencjalny pracodawca zerkał w moje CV, słuchał że jestem elastyczny jak chińska gimnastyczka i mogę podjąć każdą pracę, w końcu orientował się z kim ma do czynienia i sakramentalnym „zadzwonimy do pana” kończył rozmowę.

I na co się zdało czytanie pod kołdrą? Ile, legendarnych dzisiaj, baterii R4 uległo wyczerpaniu na daremno? Stałem się bezwartościową jednostką, nie wytwarzającą dochodu narodowego brutto. Gdybym chociaż miał prawo jazdy na wywrotkę, umiał szyć damskie płaszcze, czy budować hipermarkety. Nic z tych rzeczy.  Jestem skażony humanizmem od stóp do głów. I skazany na bezrobocie. Boże czemuś mi to uczynił?