JustPaste.it

Katecheza w szkole

Czy tak kategoryczne i totalne zabieganie o możliwie największą ilość uczniów na katechezie nie jest przejawem braku wiary?

Czy tak kategoryczne i totalne zabieganie o możliwie największą ilość uczniów na katechezie nie jest przejawem braku wiary?

 

 

Czy tak kategoryczne i totalne zabieganie o możliwie największą ilość uczniów na katechezie nie jest przejawem braku wiary w różne „sposoby” docierania Boga do człowieka i działania Jego łaski, która nie ogranicza się przecież nigdy tylko i wyłącznie do konkretnych kościelnych miejsc i działań?; czy wreszcie nie jest też brakiem zaufania do samego człowieka, który odnajduje Boga (a raczej „jest przez Boga odnajdywany”) na ścieżkach swojego życia czasem bardzo odległych od tych, na których jesteśmy „przyzwyczajenie” go spotykać?

 

 

Bardzo ucieszył mnie fakt, że w „Tygodniku” poruszono problem związany z pojawieniem się i funkcjonowaniem religii w szkole. Nie chciałbym tutaj szczegółowo odnosić się do tez zawartych w opublikowanych tekstach. Chcę jedynie zwrócić uwagę na moim zdaniem bardzo ważną kwestię, której autorzy nie poruszyli, a która moim zdaniem jest kluczowa jeśli chodzi o religię w szkole. Dotyczy ona poglądu, że nikogo nie należy pozbawiać możliwości uczęszczania na lekcje religii, a tym bardziej nie można stosować tzw. „ekskomuniki katechetycznej”.

Jednakże co począć wtedy, kiedy uczniowie świadomie i dobrowolnie deklarują, że nie chcą uczęszczać na lekcje religii, ale nie mają wyboru, ponieważ „zmuszają” ich do tego rodzice? Co zrobić z tymi młodymi ludźmi, którzy jednoznacznie powtarzają, iż jedynym motywem jaki kieruje nimi, kiedy przychodzą na katechezę, to strach, że nie zostaną „dopuszczeni” do sakramentu bierzmowania, który z kolei jest im potrzebny do tego by w przyszłości zawrzeć sakramentalny związek małżeński?

Ja w swojej, krótkiej pracy katechetycznej ciągle spotykam się właśnie z takimi argumentami artykułowanymi przez sporą część uczniów.  Oczywiście sprawa jest trochę łatwiejsza gdy mamy do czynienia z ludźmi już pełnoletnimi, którzy to mogą sami decydować o sobie. Ale jak rozwiązać ten problem w gimnazjum, gdzie za uczniów decydują jeszcze rodzice? Wielu moich uczniów otwarcie przyznaje się, że nie praktykują (a jeżeli już to niezwykle rzadko: w kluczowe święta chrześcijańskie, czy po prostu okazjonalnie z jakiś mniej lub bardziej poważnych powodów), że nie czują żadnej więzi z Kościołem zarówno tym powszechnym, jak i lokalnym(czasem nie są wstanie powiedzieć nawet do jakiej należą parafii, bardzo często nie znają nazwiska własnego proboszcza; biskupa spotykają przeważnie raz w życiu właśnie podczas bierzmowania), a lekcje religii traktują z mniejszym lub większym lekceważeniem, przyzwyczaili się już do tego, że religia choć nieobowiązkowa, to jest jednym z „przedmiotów” w szkole, na który należy chodzić(czasów, kiedy na katechezę przychodziło się do salek po prostu nie pamiętają).

Czy wobec takich postaw należy bezwzględnie zabiegać o udział w katechezie tych, którzy takie postawy reprezentują? Czy można na siłę kogoś uszczęśliwiać? Czy można zmuszać kogoś do chodzenie na religię po przez groźbę nie dopuszczenia do sakramentów? Oczywiście można dyskutować na ile te ich deklaracje są szczere i autentyczne, na ile oni sami są dojrzali i odpowiedzialni za siebie samych, czy mając tych kilkanaście lat mogą dokonywać w pełni świadomych i wolnych wyborów?. Ale mam głębokie przekonanie, że przynajmniej większość z nich to ludzie już na tyle ukształtowanie, że to co mówią jest prawdą, a zresztą ich praktyka życiowa stanowi wyraźne potwierdzenie faktycznego stanu rzeczy.

Pan Bóg jest Bogiem ludzi prawdziwie wolnych. Bóg zawsze stawia na wolność człowieka, mówi: tylko „jeśli chcesz”. Bóg nie ogranicza ludzkiej wolności wprost przeciwnie to wolność obok życia jest największym i najcenniejszym darem Boga dla ludzi.  Nic nie może stać i rzeczywiście nie stoi ponad wolnością człowieka i jego imienną odpowiedzialnością wobec Boga. Czy zatem wolno nam: katechetą, księżą, Kościołowi w imię źle pojętego apostolstwa stwarzać wśród młodzieży poczucie zniewolenia przez religię? Sami przecież zaczynamy traktować sakramenty jako coś na co trzeba zasłużyć lub „zapłacić”, a ceną staje się uczestniczenie w lekcjach religii. Czy tak kategoryczne i totalne zabieganie o możliwie największą ilość uczniów na katechezie nie jest przejawem braku wiary w różne „sposoby” docierania Boga do człowieka i działania Jego łaski, która nie ogranicza się przecież nigdy tylko i wyłącznie do konkretnych kościelnych miejsc i działań?; czy wreszcie nie jest też brakiem zaufania do samego człowieka, który odnajduje Boga (a raczej należałoby powiedzieć: „jest przez Boga odnajdywany”) na ścieżkach swojego życia czasem bardzo odległych od tych, na których jesteśmy „przyzwyczajenie” go spotykać?

W pełni rozumiem przypowieści Jezusa o zagubionej owcy, czy synu marnotrawnym, za pomocą których bp. Kazimierz Nycz argumentuje konieczności katechizowania wszystkich uczniów. Niby wszystko się zgadza. Jednak owca, która się nieszczęśliwie zabłąkała, nie odeszła zapewne od stada świadomie i dobrowolnie – „pewnie szła i skubała co miała przed pyskiem, i tak zaszła tam, skąd już sama nie mogła wrócić”( ks. Tomasz Węclawski, Uniżony i wywyższony, w: Pokochać własne życie, Poznań 2004, s. 65). Jeśli chodzi natomiast o przypowieść o synu, który odszedł, sprawa jest jeszcze bardziej oczywista i jasna. Prawdziwa miłość ojca do syna (ale także każda inna ludzka miłość) na tym polega, że pozwala się ukochanemu na bycie sobą w pełni i do końca tzn. że akceptuje się jego wolność i decyzje, które podejmuje, nawet wtedy gdy z naszej perspektywy wydają się one złe i mogą stać się przyczyna cierpienia i bólu umiłowanego. Innym słowy: prawdziwa miłość objawia się nie w tym, że ojciec przyjmuje zbłąkanego i skruszonego syna, ale najpierw i przede wszystkim w tym, iż pozwolił mu odejść...  Prawdziwa miłość to zgoda na to by nie zatrzymywać drugiego wyłącznie dla siebie, ale jednocześnie cała jest zawsze przy ukochanym; oczekuje go z drżeniem serca, wychodzi zawsze pierwsza naprzeciw, ale nigdy nie przyciąga na siłę, nigdy nie zmusza do wzajemności...  „Ojcowskie utożsamienie się z kochanym polega właśnie na tym: że jest ono na pierwszym miejscu nie tyle oddaniem i wydaniem siebie drugiemu (jak macierzyństwo), ile raczej zgodą na to, że obok i wobec mnie (a w pewnym sensie także przeciwko mnie) jest i rośnie, co nie jest mną” (Tomasz Węcławski, Obraz ojcostwa Bożego, w: dz. cyt., s. 125 ).

            Jeśli będziemy mieli naprawdę głęboką wiarę i zaufanie do Boga, jeżeli będziemy starali się taką właśnie miłością kochać tych, których Bóg nam daje na katechezie, to wówczas ze spokojem zaakceptujemy fakt, że nie wszystkich jesteśmy wstanie zatrzymać wyłącznie „dla siebie”...

 

 

 

Zbigniew Głos