JustPaste.it

Wspomnienia z Obozu Internowanych na Białołęce

Odpowiedź na „Opowieści wolnego drukarza”, Adam Grzesiak, „Karta”, kwartalnik historyczny, 33, Warszawa, 2001, s. 73, list do redakcji, sprostowanie

Odpowiedź na „Opowieści wolnego drukarza”, Adam Grzesiak, „Karta”, kwartalnik historyczny, 33, Warszawa, 2001, s. 73, list do redakcji, sprostowanie

 

Z dużym zainteresowaniem przeczytałem przedmiotowe „Opowieści…”. P. Adam Grzesiak wiernie oddał nastrój opisywanych wydarzeń. Jednakowoż jestem zmuszony przesłać Szanownej Redakcji sprostowanie. Przede wszystkim p. Adam Grzesiak poskąpił mi w pisowni mojego nazwiska jedną literę, „s”(s. 109). Jest to o tyle istotne, że razem z nami siedział na „Białej” p. Antoni Rosa, pracownik MPWiK, nazywany dlatego przez niektórych kolegów internowanych, tak, jak to napisał p. Adam Grzesiak (s. 100) — „szambonurem”. Sprowadzenie pisowni mojego nazwiska do jego mogłoby błędnie zasugerować nieistniejące pokrewieństwo. Być może doznałem nagły atak ciężkiej sklerozy, ale w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć połyków ani zbiorowych, ani indywidualnych, tym samym swojego w nich udziału i swoich reakcji na nie („[…] Grzesiek Rosa[…] mało nie zemdlał. […]”). Wizyta przedstawicieli MCK miała miejsce na wiosnę w marcu, lub w kwietniu, dopiero zaczynało się ocieplać. Siedziałem wtedy pod celą nr 7 w drugim baraku. Z braćmi Grzesiakami zamieszkałem pod jedną celą dopiero po letnich zwolnieniach. Owszem, oczekiwaliśmy wizytę przedstawicieli MCK i nawet przygotowaliśmy się do niej pod naszą celą, ale jakby w nieco inny sposób. Nałapaliśmy szczury i trzymaliśmy je w foliowej torbie z przezroczystego polietylenu powieszonej na kracie w oknie, żeby się nie zepsuły, bo z każdym dniem robiło się coraz cieplej. Szczury mieliśmy zamiar wręczyć w prezencie przedstawicielom MCK. Naszego zamiaru nie udało nam się urzeczywistnić, bo na parę godzin przed przybyciem przedstawicieli MCK klawisz robiący inspekcję przygotowań do wizyty po wejściu do naszej celi szybko dobiegł do okna i, zanim zdążyliśmy zareagować, ukradł nam nasze szczury i uciekł z nimi spod naszej celi. Klawisze mogli oczekiwać po nas podobnego działania, bo parę dni wcześniej Paweł Mikłasz, dyrektor Wydawnictwa im. Konstytucji 3 Maja odniósł poprzednią partię szczurów komendantowi Obozu Internowanych. Funkcję tę pełnił wtedy niejaki kpt. Plackowski, który zgrywał twardziela, gdy obecny w jego gabinecie podczas tego wydarzenia klawisz, tzw. „wychowawca” skręcał się z mdłości, skarżył głośno i o mało nie zwymiotował. Szczury były małe, z wiosennego miotu. Był z nimi problem, bo nocami biegały po śpiącym docencie Konstantym Janie Kurmanie z PW, specjaliście od teorii sterowania (Nie mylić z cybernetyką!). Docent Kurman później zapisał się do masonerii i dostał w niej nawet tytuł o robiącym wrażenie brzmieniu. „Wielki Cieć”, czy tak jakoś podobnie. Szczury były bardzo głupie i łapały się same. Wystarczyło zostawić na noc pod zlewem wiadro z wodą, a z kolanka rury kanalizacyjnej zwiesić szmatę. Nie było prawie dnia, abyśmy nie wyłowili jak nie dwa, to przynajmniej jednego szczura, tak, że przedkładaliśmy wiadro i szmatę nad dostarczone nam z Prymasowskiego Komitetu Pomocy Internowanym i Uwięzionym za Przekonania pułapki mechaniczne. Również nieco inaczej wspominam wydarzenia 26 sierpnia AD 1982, w dniu likwidacji Obozu Internowanych „na Białej”. „[…] byliśmy jedną z niewielu cel, która się postawiła […]”. Dla ścisłości, nie chwaląc się, jedyną. Do samochodu do przewozu więźniów wsadzono mnie jako ostatniego. „[…] Połamaliśmy łóżka, wyrwali kibel, zdemolowali celę, zerwali trochę desek z podłogi, zrobiliśmy z tego wszystkiego barykadę […]”. Gdyby tak było, to natychmiast afiliowana przy Obozie Internowanych bezpieka ściągnęłaby ekipę telewizyjną, a komunistyczna propaganda wyemitowałaby nakręcony materiał. Komunistyczna propaganda wtedy trąbiła, że internowani to chamy i wandale, którzy nie potrafią uszanować mienia społecznego i pracy polskiego robotnika. Takim postępowaniem tylko dostarczylibyśmy jej materiał dowodowy. Nie uniknęlibyśmy też obciążenia nas kosztami remontu. Kiedy próbowaliśmy wynieść na pamiątkę drobne przedmioty z wyposażenia więzienia, aby przekazać rodzinom podczas widzenia, czy zabrać ze sobą podczas zwolnienia, to musieliśmy je bardzo dobrze ukryć, bo jak klawisze je znajdowali podczas wiskania, to kazali nam za nie płacić. Z całego demolowania celi przypominam sobie tylko pisanie na ścianach i suficie antykomunistyczne hasła. Zużyliśmy wszystko, co tylko nadawało się do pisania, łącznie z całym zapasem gencjany z podręcznej apteczki do udzielania pierwszej pomocy medycznej. Ze względu na treści, hasła te nie nadawały się do pokazania. Z rzeczonym kiblem kojarzą mi się tylko dwa wydarzenia, z których żadne nie jest wyrwaniem. Pierwsze, to rysunek namalowany przez Bolka Skowrona na ścianie nad muszlą klozetową pod celą nr 9 w pierwszym baraku. Rysunek był bardzo udany, widać było, że Bolko ma talent i wyćwiczoną rękę; był karykaturą przedstawiającą skrzyżowanie szczura z Breżniewem. W każdym bądź razie uszy sterczały mu z czubka łba, a podobieństwo było uderzające. Niestety klawisze nie uszanowali dzieła sztuki. Kiedy przenieśli internowanych do drugiego baraku, to nakazali więźniom kryminalnym zniszczenie rysunku. Bolko Skowron po wypuszczeniu z interny wyemigrował do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Podczas strajków AD 1988 zadzwonił do mnie po informacje z Chicago, gdzie robił w polonijnym radio. Drugim wydarzeniem związanym z kiblem był projekt ukrycia zużytych ogniw galwanicznych, zasilających zakonspirowany radioodbiornik w rurze kanalizacyjnej i podrzucenie klawiszom fałszywego donosu. Nie wiem, czy ten projekt został zrealizowany. Do barykady najbardziej podobna była wieża ze stołków, jaką ustawiłem na stole, aby mieć zapas pocisków, na wypadek, gdyby klawisze chcieli nas wziąć siłą. Kiedy pod naszą celę przychodzili klawisze coraz to wyższych szarż i namawiali nas do wyjścia, to ten i ów zdejmował z tej wieży po stołku, czy dwa i stawiał na podłodze, niewątpliwie nie zerwanej. Kiedy wychodzili, odbudowywałem wieżę na nowo. „[…] Grzesio z prętem metalowym w ręce zapowiedział, że pierwszego, który wejdzie, zabije[…] nic dziwnego, że się go bali”. O tym, że miałem metalowy pręt, klawisze dowiedzieli się dopiero, jak nas wywieźli i przeszukali opuszczoną przez nas celę, bo go owinąłem ręcznikiem i schowałem go sobie z tyłu, na plecach, za pasek od spodni, żebym mógł go szybko dobyć, gdyby zaszła taka potrzeba. Przed wyjściem zostawiłem pręt pod celą, bo spodziewałem się, w związku z przeniesieniem do innego obozu internowanych, rewizję osobistą i przykre dla siebie konsekwencje w przypadku znalezienia przy mnie metalowego pręta. Po każdym przeniesieniu pod inną celę wyłamywałem z nowo zajmowanej przez siebie pryczy pręt, żebym mógł wystawić nogi, bo inaczej się nie mieściłem; po tym, jak pomimo usilnych poszukiwań w całym Obozie Internowanych z udziałem klawiszy i kajfusów (kalafior, kalifaktor, korytarzowy — więzień funkcyjny wykonujący prace porządkowe na oddziale więzienia, korzystający z pewnych przywilejów względem innych więźniów) nie udało się znaleźć pryczy o długości większej do mojego wzrostu. Pierwszy pręt wyłamałem przy pomocy pożyczonych od kajfusa obcęgów. Połamałem mu przy tym te obcęgi. I do dzisiaj nie zwróciłem. Następne pręty wyłamywałem już ręcznie. Skoro klawisze przychodzili do nas pod celę na negocjacje, to chyba się jednak nie bali. „[…] w końcu wzięli nas tylko na to, że wielu ludzi siedziało już parę godzin w policyjnej »budzie«, a upał był straszny, można się udusić albo zawału serca dostać w takich nagrzanych puszkach. Zgodziliśmy się wyjść, kiedy komendant, dał nam oficerskie słowo honoru, że jak wejdziemy do tej budy, to nam powie, gdzie jedziemy. A potem — tylko się uśmiechnął. Pytam go: »Gdzie?«. A on owszem odpowiedział — ale gdzie go możemy pocałować.” Co do tego, to akurat pełna zgoda. Szczera prawda. Za jednym wyjątkiem. To nie była policyjna „buda”, tylko tzw. rożen. Więźniarka z jednym wyjściem. Jak się przewróci i zapali, to nikt nie ma prawa wyjść żywy. Policyjną „budą” pojechały nasze bagaże. Nie tylko, że nie mieliśmy wyrzutów sumienia, że przetrzymaliśmy naszych kolegów parę godzin w rozgrzanych, dusznych blaszankach, ale nawet ich nie żałowaliśmy. Wiedzieli, na co się decydują. Zanim wyszli z baraku powiadomiliśmy ich, że przed pójściem mamy zamiar dowiedzieć się dokąd nas powiozą. Nie słyszałem, co komendant powiedział braciom Grzesiakom, ponieważ wieźli nas do różnych obozów, to wsadzili nas do różnych rożnów. Sam dowiedziałem się, dokąd nas dowieźli dopiero po przybyciu do Obozu Internowanych w Strzebielinku.

Warszawa, 05 stycznia AD  2002

Artykuł (list) po raz pierwszy został opublikowany (z małymi skrótami) w kwartalniku historycznym Karta, nr 34, AD 2002, w dziale Poczta, s. 147.

Zobacz też: