JustPaste.it

Smith i Pan Bóg — czyli o cudzie gospodarczym, który ma wymodlić lewica

eba2131f31320ba208b47fa12c5c0e7f.jpgW GW z 18-19 października Adam Leszczyński w artykule „Lewica, kryzys i szuflada” przy pomocy kilku cytatów, między innymi z mojego artykułu „Krach socjalizmu na Wall Street” w Rzeczpospolitej z 10 października i broni tezy że „kryzys kapitalizmu to szansa dla lewicy – jeżeli będzie miała własne wiarygodne propozycje”. Konstatuje jednak, jak się nie mylę z pewnym smutkiem, że „na razie lewica ogranicza się do narzekania na zły system”. Tymczasem nie ma w tym nic szczególnego. W kwestiach gospodarczych lewica zna bowiem jedynie trzy rozwiązania: uspołecznić środki produkcji (to z Marksa), dodrukować więcej pieniędzy i/lub zwiększyć zakres kontroli „państwa” nad gospodarką (to z Keynesa)

Leszczyński rozprawia się między innymi z moją tezą, że dzięki zobowiązaniu bezdomnego i bezrobotnego „Murzyna z Alabamy” do spłaty kredytu, banki miały rosnące zyski. „Może więc chodziło jednak o zyski, a nie socjalizm” – pyta (chyba retorycznie) – autor. Odpowiadam: Tak! Chodziło o zyski. O papierowe zyski „instytucji finansowych” i całkiem realne zyski ich pracowników, a zwłaszcza prezesów. Tu się zgadzamy w stu procentach. Pan Adam pisze o wynagrodzeniu Richarda Fulda, który prezesował upadłemu Lehman Brothers. Ja już wcześniej ironizowałem, że prezes banku Merrill Lynch – Stan O’Neal – który odchodząc ze stanowiska po ujawnieniu gigantycznych strat kłócił się o dodatkową odprawę w wysokości 90 milionów dolarów, powinien dostać dwa razy więcej, za to tylko, że łaskawie zgodził się odejść. Nie bardzo tylko rozumiem, dlaczego, skoro obaj uważamy Fulda i O’Neala za „złych”, mamy dziś korzystać z ich pomysłów na ratowanie „rynków finansowych”. Przecież tak naprawdę spory o „Plan Paulsona” w ogóle nie dotyczą kwestii fundamentalnej: czy zabierać podatnikom pieniądze, tylko tego jak je wydać.

Leszczyński cytuje George Sorosa, który „zarobił na giełdach dziesiątki miliardów dolarów”, a teraz wieści, że „wali się wiara, że rynki się same naprawią”. Ale Soros nigdy nie był żadnym liberałem, ani kapitalistą. Jest graczem giełdowym wykorzystującym słabości innych graczy i regulatora, który grał na spadki, ale w trzecim kwartale 2008 kupił prawie 10 mln akcji… Lehman Brothers. Więc może powinniśmy posłuchać raczej tego, co mówi Jim Rogers - były wspólnik Sorosa. Nawołuje on żebyśmy pozwolili zbankrutować bankrutom. Próba ich wyciągania z kipieli może się bowiem skończyć większą ilością topielców. Oczywiście jak ktoś chce, to niech ich ratuje. Może na przykład Soros dokupi jeszcze trochę akcji Lehmana. Ale wpychanie na siłę do wody podatników, żeby ratowali tonących nie wydaje mi się ani etyczne, ani ekonomicznie uzasadnione. Jak zauważył Barney Frank – szef komisji finansowej Izby Reprezentantów – „po raz pierwszy w historii Ameryki rząd federalny obciąża podatników, aby mieć na odprawy dla dyrektorów”.

Wysokość pensji Fulda i O’Neala nie miała nic wspólnego z kapitalizmem! Kapitaliści, jak pamiętamy ze szkoły, to krwiopijcy, którzy strasznie wyzyskiwali swoich pracowników. A przecież obaj prezesi upadłych banków byli ich pracownikami. Czy można sądzić, że gdyby banki te miały jakiegoś większościowego akcjonariusza, to on pozwoliliby na pobieranie przez prezesów takich wynagrodzeń??? Baron Rothschild „w grobie by się przewrócił” jakby usłyszał o premiach dla facetów, którzy całe życie nie zajmowali się niczym innym tylko stąpaniem po szczeblach urzędniczej kariery. Szkoda, że Adam Leszczyński nie zacytował mojego porównania urzędników korporacyjnych i państwowych. Gdy postulujemy, że „państwo” ma zaprowadzić jakiś ład, to co mamy na myśli? Z jednej strony mityczne „państwo” to konkretni podatnicy – bo z ich zasobów „państwo” ma zrobić użytek, robiąc cokolwiek. A z drugiej strony „państwo” to urzędnicy państwowi, którzy mają decydować jak wydawać pieniądze podatników. Spójrzmy więc skąd się biorą ci urzędnicy. Decyduje o tym rozkład głosów w kolejnych wyborach – i to wcale nie tylko w Polsce. Każda partia ma swój w miarę stały elektorat. A o zwycięstwie którejś z nich decydują zmieniające się preferencje wyborców niezdecydowanych. Jako że lewica nie wierzy w Pana Boga, to jakimż niby cudem wyborcy podejmujący decyzję w ostatnim tygodniu przed aktem głosowania, mają wybrać takich urzędników, którzy stając się emanacją omnipotentnego państwa akurat w tej kadencji parlamentu, w odróżnieniu od poprzednich, podejmować będą światłe decyzje ekonomiczne?

Adam Leszczyński zastanawia się, czy może przedsiębiorstwa zarządzane przez pracowników, o których wspomina Nami Klein – femme fatale antyglobalizmu –  w książce „Doktryna szoku” byłyby alternatywą dla rozpasanego kapitalizmu? Ale przecież my już mamy takie przedsiębiorstwa. Na przykład KGHM, w którym od lat żądzą związki zawodowe. Z jakim skutkiem?

Więcej kapitalizmu niż na Wall Street, czy na GPW jest na moim osiedlowym bazarku! Zdecydowana większość przedsiębiorców z sektora małych i średnich przedsiębiorstw – CZYLI WIĘKSZOŚĆ z polskich przedsiębiorstw, wytwarzających większość PKB i tworzących większość nowych miejsc pracy – jest zarządzana przez „pracowników”. Pracują oni „na swoim”. Ale od początku przemian ustrojowych koleje rządy traktują ich jak zło konieczne i rzucają kłody pod nogi. Pamiętacie państwo reakcję przedstawicieli „rynków finansowych” na pomysł Centrum Adama Smitha likwidacji podatku dochodowego? Podatek przychodowy musiałby płacić wielkie firmy. Nie do pomyślenia. Podatki mają płacić sklepikarze!

Leszczyński pokłada nadzieję w Paulu Krugmanie twierdząc, że tegoroczny Nobel „nagroda  dla ekonomii zaangażowanej”. Ale, o czym już pisałem, Krugman dostał Nobla za teorię dotyczącą urbanizacji i lokalizacji działalności gospodarczej. Co ciekawe metodologia do złudzenia przypomina Ducha Praw Monteskiusza – liberała i to jeszcze arystokratycznego, który pisał o tym, jak kombinacja wielu różnych czynników stwarza podstawy do rozwoju w danym miejscu i czasie demokracji. Krugman pisał o czynnikach, których kombinacja jest podstawą urbanizacji. Ja bym Krugmanowi dał Nobla „za zastosowanie politycznej teorii Monteskiusza w analizie ekonomicznej”, a nie za felietony w New York Times.

Według Leszczyńskiego „dla liberałów zakochanych w Miltonie Friedmanie, Krugman pozostaje figurą podejrzaną, bo nie wierzy w liberalne dogmaty”. Tymczasem dzisiejszy liberalizm nie może obejść się nie tylko bez Friedmana, ale jeszcze bardziej bez Ludwiga von Misesa, czy Friedricha Hayeka (też Noblista). Z liberalnego punktu widzenia wkład Friedmana w obronę idei wolności, jest nie do przecenienia. Ale z punktu widzenia samej ekonomii wydaje się, że o wiele bardziej doniosłe są prace szkoły austriackiej. O jej istnieniu Adam Leszczyński nawet się nie zająknął, a w obliczu manipulacji jakich dopuściły się „rynki finansowe” prace Misesa o podaży pieniądza nie sposób zignorować. W świetle jego teorii pieniądza i kredytu twierdzenia interwencjonistów ze szkoły Keynesa o możliwości wywoływania wzrostu gospodarczego poprzez wpompowywanie w gospodarkę pieniądza, którego ilość przekracza wzrost siły nabywczej ludzi, jest całkowicie błędne. Ale Keynes w roku 1914 jako redaktor naczelny Economic Journal rozprawił się krytycznie z wydanym dwa lata wcześniej w Niemczech dziełem Misesa nie znając jego istoty. Dopiero po latach przyznał bowiem, że „po niemiecku rozumiem dobrze tylko to, co już wiem, dlatego nowe idee przedstawiane w tym języku są mi raczej niedostępne, ze względu na barierę językową”. A jako że idee von Misesa były nowe, to Keynes dyskredytował je, choć „były mu raczej niedostępne z uwagi na barierę językową”.

Na moją sugestię, że kapitalizm budowany był na fundamencie etyki judeochrześcijańskiej Leszczyński stwierdza, że „kościół katolicki od stuleci zgłaszał wobec kapitalizmu poważne zastrzeżenia”. Oczywiście. Ale wobec socjalizmu zgłaszał jeszcze poważniejsze. A z liberalizmem Kościół miał na pieńku z powodów politycznych. Otóż liberalizm kojarzył się hierarchii kościelnej z liberalnymi ateistami pokroju Woltera, który kiedyś palnął, że „nie będzie na wiecie dobrze, dopóki nie powiesi się ostatniego króla na kiszkach ostatniego księdza”. Natomiast twórcy liberalizmu anglo-szkockiego, nawiązujący do klasycznych wartości biblijnych, spotkali się z krytyką ze strony Kościoła katolickiego bo byli, z mocy prawa brytyjskiego, wyznawcami Kościoła anglikańskiego. Widać tu pewne podobieństwo do krytyki teorii względności w III Rzeszy – bo Einsteina był Żydem, i w ZSRR – bo był burżujem. Ale cóż – kościół jest jak państwo i korporacje. Są wierni, którzy, jak podatnicy i akcjonariusze, dają na tacę i urzędnicy, którzy troszczą się o pozycję w strukturze „korporacyjnej”. A co do, mówiąc ekonomicznie, „synergii” pomiędzy liberalizmem i katolicyzmem warto poczytać Michaela Nowaka – „Duch demokratycznego kapitalizmu”. Novak twierdzi, idee trójcy, inkarnacji, współzawodnictwa, grzechu pierworodnego, rozdziału domen i caritas są wspólne kapitalizmowi i katolicyzmowi. Warto poczytać.

 

***

 A to już dla zainteresowanych synergią kapitalizmu i katolicyzmu

Novak twierdzi, że idee trójcy, inkarnacji, współzawodnictwa, grzechu pierworodnego, rozdziału domen i caritas są wspólne kapitalizmowi i katolicyzmowi. Symbol Trójcy (Boga pod trzema postaciami) przyzwyczaja umysł do myślenia w niezbędnych dla demokratycznego kapitalizmu kategoriach pluralizmu w jedności. Ułatwia to proces budowania wspólnoty, w której nie zatraca się jednostka, a ludzie złączeni w jedną całość zachowują indywidualną swobodę rozumowania i wyboru. Tylko demokratyczny kapitalizm oferuje jednostkom możliwość zachowania wolności indywidualnej i uczestnictwa we wspólnocie, poprzez udział w całym szeregu, opisywanych już przez de Tocqueville ′a, grup pośredniczących. Jedną z najważniejszych lekcji wypływających z doktryny inkarnacji jest lekcja pokory - nakaz szanowania świata takim, jakim jest, akceptowania jego ograniczeń, dostrzegania słabości i nieracjonalności. Jednocześnie jest to doktryna nadziei, ale nie utopii. Skoro cierpiał Syn samego Stwórcy, jak możemy przypuszczać, że wszelkie cierpienia ominą nas i uda nam się stworzyć „raj na ziemi” przy pomocy spekulacji finansowych? Możemy mieć nadzieję, że Bóg nas nie opuści, a nawet jeśli tak się stanie, to ziści się Jego wola. Możemy mieć nadzieję, że Królestwo Boże wzrośnie w nas powoli, tak jak ziarno wzrasta w ziemi. Możemy mieć także nadzieję na umiarkowany postęp, ale nie na ostateczne zwycięstwo nad grzechem. I właśnie demokratyczny kapitalizm daje nam taką nadzieję, uwydatniając pokorność rasy ludzkiej i zachowując świadomość niedoskonałości człowieka. Duch kapitalizmu jest duchem tworzenia, działania, odkrywania. Człowiek kapitalizmu upaja się własnym sukcesem, fascynuje go zwyciężanie natury. Z drugiej jednak strony ogranicza go możliwość porażki, brak ostatecznego celu i niepewność jutra. Zdaje on sobie sprawę, że przy pomocy wiedzy jaką dysponuje może zmieniać świat, ale świadom jest też jej ograniczoności, z czego wypływa niemożność ostatecznego zrozumienia wszechświata. Wielu krytyków kapitalizmu sugerowało, że rywalizacja obca jest religii opierającej się na miłości bliźniego i pokorze. Krytycy ci nie mieli widocznie pojęcia, jak trudno jest być pokorniejszym od sąsiada. Zdaniem Novaka, judaizm i chrześcijaństwo widzą w życiu człowieka nieustanne współzawodnictwo między dobrem i złem. Najgwałtowniejsze zmagania toczą się przecież w głębi naszych serc. Stawka jest realna: „wielu jest powołanych, ale nie wielu będzie wybranych”. Święty Paweł każe więc wszystkim współzawodniczyć, stanąć z nim w szranki i prześcignąć, jeżeli zdołają. Nie jest więc prawdą, że kapitalistyczny duch konkurencji jest obcy Ewangelii. Co więcej: w gospodarce kapitalistycznej jest żywotnym interesem rywalizujących przedsiębiorców, by innym powiodło się równie dobrze. Nie jest to bowiem gra o sumie zero, w której czyjaś wygrana oznacza czyjąś stratę. Jest to doskonały sposób rozwijania chrześcijańskiego poczucia wspólnoty z bliźnimi. Już de Tocqueville zauważył, że „w doktrynie prawidłowo rozumianej interesowności, interes prywatny łączy się z interesem publicznym w taki sposób, że samolubność zobowiązuje jednostkę do troski o państwo”. W ten sposób idea współzawodnictwa łączy się z ideą wspólnoty.

Równie istotna dla ducha demokratycznego kapitalizmu jest centralna doktryna chrześcijaństwa: grzech. Możliwe jest bowiem, zgodnie z liberalną zasadą niezamierzonych konsekwencji, wykorzystanie grzechu do działań twórczych. Cnota moralna jest przecież znaczną częścią interesowności. Jak pisze Novak, „demokratyczny kapitalizm nie obiecuje zlikwidowania grzechu/.../ Popuszczając wodzy swobodzie pozwala on chwastom rosnąć wśród pszenicy. Jego ekonomia nie jest obliczona na świętych,/.../ lecz na grzeszników, to znaczy ludzi, jakimi są”. Istnieją trzy sposoby przezwyciężania grzechu. Jednym jest nawracanie pojedynczych sumień. Drugim - stworzenie systemu narzucającego prawość siłą. Kapitalizm oferuje zaś trzecie rozwiązanie. Każe odwrócić wzrok od moralnych intencji jednostek i spojrzeć na społeczne konsekwencje ich działań. Nawet jeśli człowiekiem w jego działalności ekonomicznej kieruje egoizm i chciwość, to w sposób niezamierzony przyczynia się on do ogólnego wzrostu gospodarczego. W ten sposób grzeszne pobudki sprzyjają osiągnięciu pozytywnych rezultatów.

Idea rozdziału sfer wpływów wywodzi się z biblijnego nakazu: „oddajcie Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie”. Domeną Boga nie jest ani polityka, ani ekonomia. Nie oznacza to bynajmniej, by polityka i ekonomia musiały być neutralne wobec systemu wartości przekazywanych przez religię. Nie sposób jednak stworzyć chrześcijańskiej ekonomi, tak samo jak nie sposób prowadzić wyłącznie chrześcijańskiej polityki. „Rynek - pisze Novak - musi być otwarty dla wszystkich, niezależnie od wyznania”. W praktyce jedynie demokratyczny kapitalizm gwarantuje taką otwartość. Z drugiej strony państwo demokratycznego kapitalizmu, respektując zasadę rozdziału domen, nie narzuca religii swym obywatelom i nie miesza się w sprawy kościoła.

Najważniejszym ze wszystkich teologicznych symboli judaizmu i chrześcijaństwa jest szczególna idea miłości - caritas. „Kochać – pisał Tomasz z Akwinu – to chcieć dobra innego jako innego”. Kochający nie może traktować osoby kochanej jako dodatku do samego siebie. Realizując własne zamierzenia musi dostrzegać innych. Taka miłość – pisze Novak – „oczyszcza umysł i serce, bierze w ryzy emocje samouwielbienia, naprawia odchylenia osobowości...” Nie jest ona jednak możliwa w systemie, który zakłada, że bieda ubogich jest spowodowana bogactwem zamożnych. Nie sposób przecież kochać przyczyny swoich nieszczęść. Caritas występuje jedynie w takim systemie, który uznaje, że rozwój gospodarczy jest korzystny nie tylko dla jego sprawców, ale dla całej zbiorowości. I tu się kłania Adam Smith!

Zobacz też

 

Źródło: Robert Gwiazdowski