JustPaste.it

Spokojnie, to tylko upada socjalizm

959f7c3b6eb313c48b0eda8a48f17e3c.jpgWiększość komentatorów sytuacji na tzw. rynkach finansowych wieści upadek kapitalizmu, wolnego rynku i neoliberalizmu. Niesłusznie!

Mam nadzieję, że to „coś”, co upada, ostatecznie upadnie, mimo histerycznych prób ratowania. Bo to jest socjalizm w „zachodnim” wydaniu.

Porządkowanie pojęć

Kapitalizm to system gospodarczy oparty na własności prywatnej i swobodzie umów, w którym ludzie konkurują i zarazem współpracują, wymieniając między sobą towary i usługi. „Wolny rynek” to nic innego jak prawo podaży i popytu, które działa jak prawo grawitacji, niezależnie od tego, czy chcemy, czy nie. Polega ono na tym, że w wyniku swobodnej wymiany towarów i usług kształtują się ich ceny. Taki wolnorynkowy kapitalizm opiera się na ideologii uznającej wolność i równość wobec prawa za najważniejsze prawa człowieka. Wolne i równe wobec prawa jednostki rywalizują między sobą, a jako że różnią się naturalnymi zdolnościami i pracowitością, osiągają różne rezultaty. Kto z kim i o co rywalizuje? Zwykło się sądzić, że jest to rywalizacja o dostęp do „ograniczonych zasobów”. To sugeruje, że gdy jedni mają dostęp większy, inni mają mniejszy albo nie mają go wcale. Tymczasem przedsiębiorcy rywalizują o względy konsumentów, pracownicy o względy najlepszych pracodawców, a pracodawcy o względy najlepszych pracowników. Instrumentem tej rywalizacji jest jakość i cena towarów i usług, które mamy do zaoferowania innym!

Skąd się wzięły pieniądze

Kiedyś w każdym gospodarstwie domowym wytwarzano wszystkie produkty potrzebne do życia. Szybko się okazało, że ktoś jest w stanie wyprodukować więcej wina, jeśli poświęca się tylko jego produkcji. Więc woli wymienić wino na garnki z kimś, kto robi je lepiej, ale za to nie ma smykałki do produkcji wina. Im więcej było towarów, tym trudniejsza była wymiana. Więc ludzie wymyślili pieniądz – uniwersalny miernik wartości towarów. Wiadomo było, ile wina można wymienić na ile złota i ile garnków na ile złota. Wiadomo więc też było, ile wina można wymienić na ile garnków za pośrednictwem złota. Żeby producent wina mógł otrzymać za nie wynagrodzenie i kupić garnki, musiał najpierw wyprodukować wino itd. Jak twierdzi George Gilder, „kapitalizm zaczyna się od dawania”. Wymiana stanowi uniwersalny składnik kultury, na którym zbudowana jest kapitalistyczna zasada gospodarki. Istota systemu polega na dostarczeniu najpierw i otrzymaniu potem. „W gospodarce kapitalistycznej każdy robotnik i biznesmen dokładnie wie, że jego siła nabywcza składa się z jego siły podażowej. Idzie do sklepu i kupuje tę książkę, w gruncie rzeczy nie za pieniądze, a za pracę przeobrażoną w pieniądz (…) Daj, a będzie ci dane. Oto tajemnica nie tylko bogactwa, ale i wzrostu gospodarczego” – pisze Gilder.

Jak się robi kryzys

Ludzie jednak popełniają błędy, podejmują chybione decyzje. Mogą źle oszacować potrzeby swoich odbiorców i wyprodukować za dużo wina. Podobnie inni przedsiębiorcy. Bo jeśli producent wina zasadził więcej winorośli, to jego sąsiad przypuszcza, że będzie potrzebował więcej beczek i butelek, i też zwiększa produkcję. Jak się pomylą, bo ludzie nie pili więcej wina, jego producent i producent beczek i butelek nie mogą ich sprzedać, a ponieśli koszty produkcji. Wtedy mamy kryzys nadprodukcji: przedsiębiorcy zwalniają pracowników, którzy nie mają środków do życia.

Gdy Pan Bóg wypędzał Adama i Ewę z raju, to im nie obiecywał lekkiego życia. Karol Marks, który w Pana Boga za bardzo nie wierzył, uznał jednak, że to chciwi kapitaliści są wszystkiemu winni. Produkują jak najwięcej, żeby jak najwięcej zarobić. Ale robotnikom płacą mało. Robotnicy nie mają za co kupować towarów wyprodukowanych przez kapitalistów, którzy wpadają w sidła swej chciwości. Nie mogą znaleźć zbytu na wyprodukowane towary i bankrutują. Najbardziej cierpią na tym znów robotnicy: tracą miejsca pracy i środki na utrzymanie. Marks uważał, że jedynym sposobem rozwiązania tego konfliktu jest przejęcie władzy i własności środków produkcji przez proletariat. Pojawił się jednak „Apostoł z Cambridge” (tak się nazywało stowarzyszenie studenckie, do którego należał) i zaproponował kapitalistom zbawienie. Nie muszą oddawać władzy klasie robotniczej. Wystarczy, że oddadzą jemu i jego uczniom władzę nad pieniądzem. Nazywał się Keynes. Co do zasady zgadzał się z Marksem. Miał tylko inne lekarstwo: trzeba umiejętnie manipulować globalnym popytem, nawet kosztem bieżącej inflacji i przyszłych pokoleń (przerzucając na nie koszt bieżącej konsumpcji).

Keynesowi udało się „obalić” prawo Jeana Baptistea Saya, według którego popyt jest elementem wtórnym, będąc efektem zaistnienia podaży. Żeby prawo Saya obalić, Keynes musiał je nieco zmodyfikować. „Zmajstrował kukłę, którą łatwo mógł znokautować” – pisze Nelson Hultberg. Efektem tego nokautu była nacjonalizacja zasobów złota w USA, przeprowadzona przez amerykański rząd w 1933 r. Zamiast złota ludzie otrzymali papierki z portretami prezydentów USA. Ale przez jakiś czas widniał na nich przynajmniej napis: „wymienialny na złoto”. Od 1971 r. już nie jest wymienialny na złoto, a jest na nim napisane, że stanowi „legalny środek płatniczy”. Nie wiadomo tylko, ile tych „legalnych środków płatniczych” zostało wydrukowanych. To właśnie pozwoliło rynkom finansowym przejąć kontrolę nad realną gospodarką i tworzyć instrumenty pochodne, które banki pożyczały sobie nawzajem, by kreować popyt. Ceny nieruchomości w USA rosły wyłącznie na skutek manipulowania popytem na nie. Kto z nas pożyczyłby bezdomnemu i bezrobotnemu sąsiadowi pieniądze? A banki hipoteczne pożyczały. Dzięki zobowiązaniu bezdomnego i bezrobotnego „Murzyna z Alabamy” do spłaty kredytu, banki miały rosnące zyski, bo „podpis” kredytobiorcy pod zobowiązaniem do zapłaty odsetek stanowi „aktywo” banku. Warunek był jeden: za kredyt trzeba było kupić dom. Cena domów w związku z klasycznym prawem podaży i popytu musiała rosnąć. Kłopot tylko w tym, że popyt „Murzyna z Alabamy” nie miał odpowiednika w sile jego podaży.

Chciwość jest dobra

Wmawia się nam, że niczym nieograniczona wolność zrodziła słynne hasło maklerów z Wall Street: „greed is good” („chciwość jest dobra”). Ale liberalna idea wolności nie oznacza, że każdy może robić, co chce. Granicą wolności są prawa innych. Amerykańskie powiedzenie mówi: „twoja wolność machania rękami kończy się przed moim nosem!”. Podobnie jest z chciwością. Tylko chciwość sprawia, że przedsiębiorcy, który ma 10 milionów dolarów na koncie, chce się rano wstać i iść do pracy, żeby zarobić kolejne miliony. I przyczynić się do wzrostu gospodarczego. W tym znaczeniu jego chciwość jest dobra. Ale istnieją jej granice. Kończy się ona przed cudzą kieszenią. Liberalizm i kapitalizm były budowane na etyce judeochrześcijańskiej. Adam Smith twierdził, że „każdy człowiek czyni stale wysiłki, by znaleźć najbardziej korzystne zastosowanie dla kapitału, jakim może rozporządzać. Ma oczywiście na widoku własną korzyść, a nie korzyść społeczeństwa. Ale poszukiwanie własnej korzyści wiedzie go w sposób naturalny do tego, by wybrał takie zastosowanie, jakie jest najkorzystniejsze dla społeczeństwa (…)

Mając na celu własny interes, człowiek często popiera interesy społeczeństwa skuteczniej niż wtedy, gdy zamierza służyć im rzeczywiście (…) Choć każdy człowiek, gdy kieruje wytwórczością tak, aby jej produkt posiadał możliwie najwyższą wartość, myśli tylko o swoim zarobku, jakaś niewidzialna ręka kieruje nim tak, aby zdążał do celu, którego wcale nie zamierzał osiągnąć”. Główną kategorią, wokół której koncentrują się etyczne rozważania Smitha, jest pojęcie sympatii, którą Smith uznaje za czynnik sprawiający, że „człowiek interesuje się losem innych ludzi i że potrzebne mu jest ich szczęście choćby tylko po to, by zyskać przyjemność, jaką daje fakt, że jest się jego świadkiem”. Jakąż to sympatią do emerytów kierowali się przedstawiciele „rynków finansowych”, zachęcając ich do kupowania świadectw udziałowych w funduszach inwestujących w papiery amerykańskich banków hipotecznych?

Kiedy państwo wkracza do gry

Teraz zewsząd słychać wołanie, że „państwo musi ratować rynki finansowe!”. A co to jest państwo? To są konkretni urzędnicy. Państwo to brzmi dumnie. A czy tak samo dumnie będzie brzmiało: „urzędnicy muszą ratować rynki finansowe”? Będzie brzmiało raczej śmiesznie. Zwłaszcza gdy sobie uświadomimy, że urzędnicy nie mają za co „ratować rynków finansowych”. Złota w skarbcach nie ma. Mogą być tylko wpływy od podatników. Więc gdy dziś jakiś rząd „udziela gwarancji” wkładom oszczędnościowym, to tak naprawdę mówi podatnikom: nie ma powodu do paniki – zawsze możemy wam zabrać więcej podatków, żeby oddać wasze depozyty. To jest ten cudowny interwencjonizm państwowy, który ma uratować gospodarkę przed skutkami kapitalizmu.

Zobacz też

 

Źródło: Robert Gwiazdowski