JustPaste.it

11 września 2001 - wyobraźnia historyków i wyobraźnia polityków

Dlaczego historycy nie przewidzieli ataku terrorystów islamskich? Dlaczego historycy czują się ekspertami od istnienia lub nieistnienia zagrożenia dla Polski w grudniu 1981 roku?

Dlaczego historycy nie przewidzieli ataku terrorystów islamskich? Dlaczego historycy czują się ekspertami od istnienia lub nieistnienia zagrożenia dla Polski w grudniu 1981 roku?

 

11 września 2001 - wyobraźnia historyków i wyobraźnia polityków

Dlaczego historycy nie przewidzieli ataku terrorystów islamskich? Dlaczego historycy czują się ekspertami od istnienia lub nieistnienia zagrożenia dla Polski w grudniu 1981 roku?

 Ogólnie i trochę umownie o politykach i historykach

         Politycy historię tworzą, a historycy ją opisują. O jednych i drugich świadczą ich dokonania, ale niezwykle różne. Dziełem polityków stojących  na czele państwa (o takich będzie dalej mowa) jest zdobycie władzy i to, co ze  zdobytą władzą  potrafili dokonać. Dziełem historyków, czy może szerzej -  badaczy  historii,    teksty: artykuły, książki, wypowiedź w mediach itp.

       Jeśli przedmiotem badań są dawne dzieje, to politycy (królowie, carowie czy prezydenci) i historycy nie wchodzą sobie w drogę. Polityk rozwiązuje problemy, przed jakimi stanął  i nie wypowiada się o przyszłych historykach personalnie. Historycy odwrotnie, opisują konkretne osoby i je oceniają z różnych punktów widzenia i w komforcie czasowego dystansu do opisywanych wydarzeń. Opisywani  politycy tego już nie słyszą i nie ma sporów między jednymi i drugimi.

       Jeśli przedmiotem badań są dokonania polityków bardzo niedawne, to sprawa się komplikuje. Dzieła polityków jeszcze trwają, a historycy  już ich oceniają oraz oceniają ich dokonania. Czy więc są tylko historykami? Nie. Stają się komentatorami politycznymi, uwikłanymi w toczące się spory polityczne i nawet najwyższe tytuły naukowe nie są w stanie tego zmienić.

       I politycy, i  historycy-komentatorzy muszą się jakoś odwoływać do swoich kompetencji. Inne są jednak kompetencje polityka i historyka. Inne są osobiste, praktyczne  doświadczenia  polityka  w drodze na stanowisko głowy państwa, a inne osobiste, praktyczne doświadczenia osoby zdobywającej miano historyka. Stąd różnice w widzeniu nawet tych samych problemów. Inna jest też dostępność wiedzy polityka o danych problemach, a inna historyka.

        Dla polityka problemy państwa mają zawsze wymiar praktyczny i wymagają odpowiedzi na fundamentalne pytanie „co robić?”, jaką podjąć decyzję (a brak decyzji jest tutaj też decyzją!)?  Historyk-komentator zaś, takich decyzji podejmować nie musi i dla niego dane problemy mają wymiar teoretyczny. Jeśli danego polityka i jego  decyzje chce oceniać, to musi sobie jakoś adekwatnie do rzeczywistej sytuacji  wyobrazić problemy przed jakimi polityk stanął oraz wyobrazić sobie, jak te problemy można było rozwiązywać, o ile oczywiście  nie chce, by jego jako historyka  oceny  i tworzony przezeń  obraz wydarzeń nie znalazły się szybko w  camera obscura historycznego piśmiennictwa. Ostrożność jest więc tu wyjątkowo pożądana.

      Z tym zaś bywają kłopoty i chyba one nigdy nie znikną. Usytuowanie głowy państwa (i jego najbliższego kręgu współpracowników)  w społeczeństwie jest pozycją zupełnie unikalną i unikalna jest też perspektywa widzenia wielu spraw.  Głowa państwa jest tylko jedna, a historyków mogą być tysiące.

      Co się stanie, gdy pomyli się głowa państwa, a co się stanie, gdy pomyli się historyk-komentator?

 Dowody historyków i ukryte założenia

       John Lewis Gaddis, profesor uniwersytetu w Yale,  wybitny historyk,  znany jest polskim czytelnikom z bardzo interesującej książki Zimna wojna. Historia podzielonego świata, której tłumaczenie  zupełnie niedawno ukazało się w polskich księgarniach, a która swoje amerykańskie wydanie miała w 2005 roku.  Na rynku polskim – jak zauważa na okładce wydawca -  jest to pierwsze tak obszerne opracowanie tego ekscytującego okresu w światowej historii.

      Pióro godne jest tematu, książka „wciąga”. Czytelnik nie gubi się w morzu drobnych faktów, zyskuje  całościowy obraz genezy oraz  mechanizmów przemian mających zmienić mapę polityczną dużej części świata. Czy jednak ten obraz może być dla wszystkich satysfakcjonujący?

      Wydawca zauważa na okładce, że książka ta:  Pozwala również zrozumieć mechanizmy rządzące historią Polski, która została ukazana jako jedna z figur na szachownicy rozgrywek światowych mocarstw. Z tym zdaniem jednak mogę zgodzić się tylko w  części i to raczej niewielkiej: w tej mianowicie, że Polska ukazana została jako „jedna z  figur na szachownicy rozgrywek  wielkich mocarstw”.  Z tym się zgadzam - faktycznie  Polska była jedną z „figur na szachownicy rozgrywek” i to zostało  wskazane.

       Nie zgadzam się natomiast z pierwszą częścią zdania, że książka ta pozwala wiele  zrozumieć z „mechanizmów rządzących historią Polski” a w szczególności w ostatniej dekadzie „podzielonego świata”.  Ten podział przebiegał przez Polskę (co symbolizuje w pewien sposób także  awatar moich artykułów), która była jeśli nie najważniejszym, to jednym z najważniejszych, nie wygasających  ognisk w  wielkim tyglu światowych  przemian.

       Książka nie pozwala wiele zrozumieć ani z dynamiki przemian wewnętrznych, ani tego,  jak Polska jako państwo  mogła wyjść cało z owego tygla mimo, że wszystko się wokół niej rozpadło, że nie mamy już ani jednego z dawnych sąsiadów.

       Ta niezgoda wynika z dwóch ogólnych  zastrzeżeń:

·         Po pierwsze nie zostały ukazane role, jakimi  ta „polska figura” została obdarzona przez każde z mocarstw w ich rozgrywkach między sobą; każde z mocarstw miało w odniesieniu do polski swoje kalkulacje, „zimna wojna” wzmagała się.

·         Po drugie, nie została pokazana faktyczna rola czy  waga „polskiej figury”, jaką ona w tych między mocarstwowych  rozgrywkach odegrała: na ile mogła to być i była rola samodzielna?

       Polska w książce  ukazana została jako źródło pewnego fermentu w Europie, na który złożyły się objęcie watykańskiego tronu przez kardynała Karola Wojtyły, powstanie i rozwój Solidarności oraz stan wojenny, na który  obydwa mocarstwa zareagowały na swój sposób i tylko według własnego uznania, a dalej już sprawy toczyły się jakby poza Polską.   W ten sposób zminimalizowane też zostały role zarówno papieża Jana Pawła II, jak i generała Jaruzelskiego w tych wieloletnich przecież zmaganiach między najważniejszymi mocarstwami i także między najważniejszymi   personami politycznymi na ówczesnej scenie światowej polityki.

        Roli  papieża u początków wspomnianego fermentu chyba  nikt nie kwestionuje, ale w relacjach o dalszych światowych wydarzeniach ta rola  jakby  maleje. Nie zapomina się o Papieżu, jednak  w   teoretycznych objaśnieniach tych dalszych wydarzeń  pełni funkcje jakby  coraz bardziej dekoracyjne. A nic bardziej błędnego.

         General Jaruzelski ukazywany jest z kolei jako swego rodzaju moskiewski figurant, który bezskutecznie i niepotrzebnie   usiłował zatrzymać nieuchronny bieg historii. I znowu nic bardziej błędnego.

        Powody do obydwu zastrzeżeń mają różne źródła, a jedno z nich jest szczególnego rodzaju:  mylące Czytelników uproszczenie w uzasadnieniu wprowadzenia stanu wojennego. To mylące uzasadnienie nie pozostaje już bez wpływu na dalszy tok myślenia w prezentowaniu wydarzeń i stąd,  przynajmniej teoretyczna,  waga tego zagadnienia w ich objaśnianiu.

        Na ten mylący fragment obrazu światowych wydarzeń składają się zarówno wątpliwej wartości argumenty, jak i bezpodstawnie przyjmowane, najczęściej ukrycie, założenia. Pokazanie tego bywa dość trudne. Tym trudniejsze, im większy jest autorytet osób, które za takimi zabiegami stoją, a sprawa nie dotyczy tylko jednego badacza i jednej książki. Czy nadmienione zabiegi zawsze są  wynikiem świadomych intencji? Niekoniecznie, choć to już inna sprawa. 

 Pozorne dowody

          Amerykański historyk twierdzi, że kremlowscy władcy tylko postraszyli Jaruzelskiego interwencją, a w rzeczywistości wcale interweniować nie zamierzali. Dokładnie ta wypowiedź brzmi tak:

Biuro polityczne przekonało nowego polskiego przywódcę generała Wojciech Jaruzelskiego, że Związek Radziecki jest  b l i s k i  interwencji. Za wszelką cenę, usiłując jej uniknąć, niechętnie wprowadził on w nocy 13 grudnia stan wojenny  i internował przywódców i działaczy Solidarności, gwałtownie kończąc eksperyment polegający na przyznaniu robotnikom autonomii w obrębie państwa robotniczego. [s. 257-258]

Oczywiści z tych zdań  nie wynika, że Związek Sowiecki wcale nie zamierzał interweniować. Ale to, że nie zamierzał  interweniować, autor Zimnej wojny starał się „udowodnić” wcześniej.

        Dowód ten do złudzenia przypomina „dowód” o pogrzebaniu „doktryny Breżniewa”  polskich historyków, o którym  pisałem w artykule o propagandowym przygotowaniu do uroczystości z kozłem ofiarnym. Można się zastanawiać, kto od kogo ten dowód odpisał i komu należy się palma pierwszeństwa.  Zwięźle przedstawia go w omawianej tu książce  następujący akapit:

         W grudniu 1981 roku Biuro Polityczne potwierdziło decyzję o  b r a k u  interwencji. „Nawet jeżeli Polska znajdzie się pod kontrolą Solidarności, nie możemy postąpić inaczej – powiedział  towarzyszom Andropow.  – Jeżeli kraje kapitalistyczne rzucą się na Związek Radziecki […] będzie to dla nas bardzo uciążliwe. Musimy przede wszystkim martwić się o los swojego kraju. Najważniejszy kremlowski ideolog Michaił Susłow przyznał mu rację. „Wprowadzanie wojsk będzie oznaczać katastrofę. Sądzę, że wypracowaliśmy w tej sprawie wspólne stanowisko – o wkroczeniu tych wojsk nie może być mowy”. [s. 257]

         W tak panoramicznym fresku trudno o większą szczegółowość, ale sama idea dowodu jest bardzo czytelna. Jeśli zaś  taki dowód uzna się za przekonujący, to zupełnie nietrudno zgodzić się na  oczywisty  już wniosek, że decyzja sowieckiego politbiura o „braku interwencji” oznaczała „koniec doktryny Breżniewa, a więc również gotowości Związku Radzieckiego – datującej się od wydarzeń na Węgrzech w 1956  i w NRD w 1953 roku – do użycia siły w celu zachowania strefy wpływów w Europie Wschodniej”. [s. 257] 

          Nawet przy założeniu poprawności „dowodu”  o rezygnacji z interwencji dość kłopotliwa byłaby jednak zgoda na drugi wniosek:  Po drugie, było to przyznanie, że najpotężniejsze państwo marksistowsko leninowskie na świecie nie reprezentuje już proletariuszy poza swoimi granicami – w Polsce ideologię tę odrzucili sami robotnicy. [s.257] Kłopot jest tu ze zgodą na taki wniosek, gdyż autor nie objaśnia na razie przed kim nastąpiło  owo „przyznanie się”: przed światem, czy przed samym sobą. Nie ma potrzeby się martwić, gdyż czytelnicy książki łatwo się domyślą, że to przyznanie się nastąpiło przed samym sobą, a więc miał miejsce chyba bardzo  niezwykły „polityczny rachunek sumienia” kremlowskiego areopagu.

         Zanim taki domysł stanie się zasadny, czytelników czeka jeszcze jedna niespodzianka w postaci wniosku, jaki profesor Gaddis wysnuł  na podstawie dwóch wymienionych już wyżej wniosków.   Warto  go tu przytoczyć  z uwagi na jego  unikatową chyba w całej książce  osobliwość. Brzmi on tak: Gdyby wnioski te stały się wówczas szerzej znane, upadek sowieckiej władzy , do którego doszło w 1989 roku mógłby nastąpić osiem lat wcześniej. [s. 257]

          No, niestety! Niestety, jak sam profesor zauważa w następnym zdaniu:  Świat nie dowiedział się jednak o nich (czyli o tych wnioskach –E.S) [s.257] i historia potoczyła się tak, jak to miało miejsce. A więc stan wojenny został w Polsce wprowadzony i na „upadek sowieckiej władzy”  trzeba było czekać jeszcze osiem lat.

         Zauważyć można, że to  historycy mogli „czekać”, bo politycy ciągle coś tam musieli cały czas robić i  robili, nie siedzieli z założonymi rękami, a nic w ludzkim świecie  samo się  przecież nie dzieje. Zgodzić się jednak można, że  takie jest prawo historyków.

         Profesor Gaddis przerwał swoją prezentację okoliczności wprowadzenia stanu wojennego chyba w najciekawszym dla Polaków, a przynajmniej dla mnie,  momencie. Mnie interesowałyby niezmiernie powody, dla których „świat nie dowiedział się” o epokowej dla niego decyzji rezygnacji z doktryny Breżniewa. Czyżby sowieckie władze bały się ogłosić światu deklaracji o samorozwiązaniu się wskutek  upadłości swojego państwa?  Dlaczego się bały? Przecież świat by taką deklarację przyjął z radością? Wszystkie media z najwyższą uwagą śledziłyby, jak Breżniew, czy może Andropow,  urządza polityczny pogrzeb kremlowskiej ekipie i jak poszczególnych jej członków wysyła na polityczną emeryturę.

           No więc dlaczego ta wiekopomna decyzja nie została światu ogłoszona? Nie starczyło czasu? Może nie było już środków technicznych, by taką nowinę ogłosić? A może to Jaruzelski z polską armią w obronie socjalizmu stukał już niczym Stefan Batory do bram Kremla? Takie pytania się nasuwają. W ten oto sposób amerykański historyk przywiódł czytelników pod bramy krainy „ historycznej fantazji”.

 Sedno problemu –  podejrzenie o niedostatek pomysłowości Kremla

           Jak to się mogło stać? Jakie meandry myślowe doprowadziły historyka do takiego miejsca? Częściową przynajmniej  odpowiedź znaleźć w samej książce, gdy  profesor Gaddis sygnalizuje brak kremlowskiej koncepcji rozwiązania problemu Solidarności:

          Nie było jednak jasne, co Związek Radziecki może zrobić w obliczu wyzwania, jakie stanowiła Solidarność, poza ostrzeganiem Polaków i tłumieniem wszelkiego sprzeciwu u siebie. Po wyborze Reagana stało się jasne, że okupacja Polski doprowadzi do reakcji jeszcze ostrzejszej niż odpowiedź Cartera na inwazję w Afganistanie. [s. 255]

Zgodzić się można z drugim zdaniem powyższej wypowiedzi. Dla Kremla „stało się jasne”, że militarne wejście do Polski spotka się z o wiele ostrzejszą reakcją Reagana, niż reakcja Cartera na inwazję w Afganistanie. Takiej reakcji władze kremlowskie bardzo się obawiały i te obawy znajdują swe potwierdzenie w cytowanym już protokole z obrad sowieckiego politbiura z 10 grudnia. A dlaczego to dla nich  „stało się jasne”? Bo kremlowscy politycy – to już moje dopowiedzenie  --  nie byli pozbawienie wyobraźni.

           A co z pierwszym zdaniem? Tutaj wypowiadam swój sprzeciw.       

          Dla kogo „nie było jasne”, co Sowieci mogą zrobić wobec „wyzwania jakie stanowiła Solidarność”? Dla nich samych? Jeśli dla amerykańskiego historyka czy bliżej nieokreślonych kręgów opiniotwórczych „nie było jasne”, co Związek Radziecki mógł wtedy uczynić i zapewne nie jest to dla nich  „jasne” do dzisiaj, to nie oznacza jeszcze, że faktycznie Związek Radziecki  nie mógł niczego uczynić. Nie oznacza też, że kremlowskie władze nie wiedziałyo tym, co mogą innego uczynić.  Oznacza to tylko tyle, że autor omawianej książki sobie nie wyobraża tego, jak to wielkie mocarstwo mogło rozwiązać problem Solidarności nie rozpoczynając od militarnego wejścia,  nie wyobraża sobie tego, że miało ku temu siły i środki niezależnie od tego, czy generał Jaruzelski zechce wprowadzić stan wojenny czy nie. 

       Skoro historyk John Lewis Gaddis nie może sobie takiego rozwiązania wyobrazić, więc przyjmuje za pewnik, że takiego rozwiązania nie było, nie istniała możliwość innego rozwiązania niż stan wojenny z Jaruzelskim jak głównym wykonawcą.  I być może ten  pewnik kieruje już dalszym tokiem myślenia. To myślenie w sposób już naturalny naprowadza na wniosek,  że skoro kremlowskie władze nie widziały innego rozwiązania, jak natychmiastowy stan wojenny, a decyzji o militarnej interwencji wówczas podjąć  nie mogły czy nie chciały, to tym samym były gotowe do rezygnacji z jakiejkolwiek skutecznej interwencji w Polsce. Tym samym zrezygnowały też one z  narzuconej całemu blokowi wschodniemu  i światu  „doktryny Breżniewa”.

        Wypada jednak taki domysł  jakoś uzasadnić, wesprzeć czytelną argumentacją, by cały wywód mógł  mieć walor dowodu. I stąd potrzebny stał się dowód na pogrzebanie przez  Kreml „doktryny Breżniewa” już za jego życia i pod jego okiem.  I ten dowód, o czym już wspomniałem, w swych ogólnych zarysach jest identyczny z dowodem polskich historyków, choć może jest trochę mniej szczegółowy, a przez to  mniej czytelna jest jego intelektualna ułomność.

         Na czym właściwie  cała ta dowodowa ułomność o pogrzebaniu „doktryny Breżniewa”   polega? Dotykamy tu sposobu dowodzenia pewnych tez.

 Kontr-dowód historykom

        Jeżeli weźmie się odpowiednio dużą gazetę, to dobierając odpowiednie cytaty można skonstruować podobny dowód do dowolnej chyba tezy  i w ten sposób np.  wykazywać, że dana redakcja taką właśnie tezę lansuje.  Nie jestem historykiem, ale posługując się podobną metodą  jestem w stanie, opierając się na wypowiedziach z tego samego protokołu, do którego odwołuje się profesor Gaddis „udowodnić”  tezę wręcz  przeciwną.

          Daję więc Czytelnikom pod rozwagę propozycję takiego „dowodu” będącego swoistym „kontr-dowodem”.  Jest on może trochę przydługi, ale to m. in. skutek obfitości przydatnych tu wypowiedzi, które i tak nie zostały w całości wyczerpane. Nadto waga zagadnienia jak i ranga moich adwersarzy wymaga, by nie był to „dowód”  zdawkowy:

         W grudniu 1981 roku Biuro polityczne potwierdziło decyzję o   p r z y s t ą p i e n i u  do radykalnego rozwiązania polskich problemów, zgodnie z dotychczasową praktyką w takich sytuacjach, ale uwzględniając  już współczesne realia. Czas ku temu był najwyższy, co bardzo obrazowo zasygnalizował Bajbakow  referujący  na samym początku katastrofalną sytuację gospodarczą Polski i bardzo trafnie wskazując, że arcybiskup  Glemp obiecał „świętą wojnę władzom polskim”, „organizacje partyjne w terenie już nie działają […]   Państwo popada w ruinę, teren nie otrzymuje żadnego wzmocnienia, ponieważ Komitet Centralny i rząd nie dają żadnych zdecydowanych i wyraźnych wskazówek. Sam Jaruzelski stał się człowiekiem niezdecydowanym i nie wierzącym we własne siły”. Innymi słowy,  polskie władze celowo nie starały się zapanować nad sytuacją zgodnie z interesami Kremla.

      Potwierdził to Rusakow stwierdzając, że „Jaruzelski mówi o konieczności proklamowania dyktatury wojskowej, tak jak to było za Piłsudskiego”, oraz, że; „Z tego co mówi Jaruzelski najwyraźniej wynika, że wodzi nas za nos, ponieważ w jego słowach nie wyczuwa się właściwej analizy”.

      O konieczności odwołania się do „doktryny Breżniewa” najdobitniej, wprost, bez żadnych ogródek  wyraził się Andropow,  nawiązując do kwestii oporu Jaruzelskiego: ”W związku z tym, chciałbym powiedzieć, że nasze stanowisko , które zostało sformułowane wcześniej na poprzednim posiedzeniu Biura Politycznego i wpierw wielokrotnie przedstawiał je Leonid Ilijcz, jest całkowicie prawidłowe i nie powinniśmy od niego odstępować. Inaczej mówiąc

 o  p o w i a d a m y    s i ę     z a    p o m o c ą    i n t e r n a c j o n a l i s t y c z n ą , zaniepokojeni jesteśmy sytuacją w Polsce.” Zastrzegł się jednak, że porządkowanie spraw w Polsce nie można zaczynać od wprowadzania dodatkowych wojsk do Polski  z uwagi na zbyt duże ryzyko natychmiastowych  zachodnich sankcji gospodarczych.

      Wskazał też jasno polityczne priorytety Kremla: „Powinniśmy przejawiać troskę o nasz kraj, o   u m a c n i a n i e  Związku Radzieckiego. Takie jest nasze zasadnicze stanowisko”. W związku z tym na zakończenie przypomniał o rzeczy najważniejszej: „Jeżeli chodzi o połączenia, które prowadzą ze Związku Radzieckiego do NRD przez Polskę, to oczywiście musimy coś zrobić i  przedsięwziąć w celu ich ochrony”.

      Do tego  ostatniego postulatu odnoszą się słowa marszałka Ustinowa, gdy krótko stwierdził: „Jeśli chodzi o nasze  garnizony w Polsce, wzmacniamy je”.

      Najważniejszy kremlowski ideolog Mochaił Susłow zgodził się z tym, że nie można zaczynać od wprowadzania dodatkowych wojsk z uwagi na światowy wydźwięk takiej operacji: „Prowadzimy ogromną pracę na rzecz pokoju i teraz nie wolno nam zmieniać swojego stanowiska. Światowa opinia nie zrozumie nas. Przeprowadziliśmy przez ONZ takie poważne akcje na rzecz umacniania pokoju. Jakie rezultaty  mamy po wizycie L[onida] I[ljicza] Breżniewa w RFN i wiele innych akcji pokojowych, które przeprowadziliśmy. Dzięki temu wszystkie kraje miłujące pokój zrozumiały, że Związek Radziecki stanowczo i konsekwentnie broni polityki pokoju”. Jako ideolog nie omieszkał jeszcze dopowiedzieć przed podsumowaniem obrad zdania o potrzebie  przygotowań do propagandowego tłumaczenia sowieckich działań: „W prasie musimy demaskować knowania „Solidarności” i innych sił kontrrewolucyjnych”.

      Wobec takiej stanowczości członków politbiura końcowa uchwała nie mogła być inna, doktryna Breżniewa znów okazała swą praktyczną przydatność. W podsumowującej  dyskusję wypowiedzi Czernienki, którą politbiuro uznało za gotową propozycję końcowej uchwały czytamy: „stanowisko naszej partii, Biura politycznego KC wobec wydarzeń w polskich sformułowane w wystąpieniach Leonida Iljicza Breżniewa, jest całkowicie słuszna i nie należy go zmieniać.

      Uważam, że dziś można by podjąć taką decyzję:

1.      Przyjąć do wiadomości informację tow. Bajbakowa.

2.      W naszych stosunkach z PRL nadal brać za punkt wyjścia ustaloną w tej sprawie ogólnopolityczną linię KC KPZR oraz wskazówki Biura Politycznego KC KPZR z 8 grudnia 1981 r. i wymianę poglądów, jak odbyła się na posiedzeniu Biura Politycznego KC 10 grudnia 1981 r.

           Samo sowieckie politbiuro, o czym świadczy jego uchwała ,nie dopatrzyło się jakiejkolwiek rezygnacji z dotychczasowej linii swej polityki. Czy więc można powiedzieć, że kremlowski areopag przed samym sobą się przyznał, że nie reprezentuje już proletariuszy poza swoimi granicami?  Konia z rzędem temu, kto w „ogólnopolitycznej linii KC KPZR” starannie wytyczanej i pilnowanej przez Breżniewa, nadal będącego jeszcze u steru władzy,  dopatrzyłby się choć cienia gotowości do rezygnacji z doktryny sygnowanej jego nazwiskiem.

          Który „dowód” jest bardziej przekonujący: Czy profesora Gaddisa mówiący o porzuceniu doktryny Brężniewa, czy wyżej przedstawiony, mówiący właśnie o przystąpieniu do jej zastosowania?  Tę kwestię pozostawiam ocenie Czytelników.  Ręczę, że korzystałem wyłącznie z cytatów znajdujących się w protokole sowieckiego politbiura, co przecież każdy może sobie sprawdzić.  

        A który dowód jest poprawny? Obydwa są bardzo „zgrzebne”. Nie wystarczy bowiem na podstawie wypreparowanych wypowiedzi stwierdzić, że sowieckie władze czegoś chciały lub nie chciały, by mówić, że zagrożenie dla Polski z ich strony istniało lub nie istniało, że „doktryna Breżniewa” został pogrzebana lub wyciągnięto ją właśnie z zanadrza.

        Jeśli da się „udowodnić” dwie sprzeczne tezy, to trzeba zbadać, czy ta sprzeczność nie jest przypadkiem pozorna. Inaczej trzeba by przyjąć założenia o poważnych niedomogach intelektualnych  członków politbiura lub założyć, że ono samo  jako centrum sterowania wielkim mocarstwem było gotowe, by sprawy polskie pozostawić  ich swobodnemu biegowi mimo, że to zagrażało podstawom  dalszego istnienia imperium i jego władcom. Takim zaś założeniom  sprzeciwiałby się chyba nawet rozsądek co bystrzejszych  maturzystów.

        Trzeba byłoby więc  udowodnić, że nie istniało inne rozwiązanie, a nie  tylko ogłosić, że nie istniało, bo  po prostu historykom o tym „nie wiadomo”.  Ile czasu myślał profesor   Gaddis nad stosownym rozwiązaniem, a ile czasu myślał nad nim Kreml?  Jaką wiedzą o różnorakich uwarunkowaniach czy wiedzą o własnych środkach dysponował Kreml, a jaką wiedzą dysponują  dzisiaj historycy? Jakimi wreszcie środkami zdobywania niezbędnej wiedzy dysponował wówczas  Kreml, a jakimi środkami dysponują dzisiaj historycy?  

      Skąd łatwość amerykańskich i polskich historyków do akceptacji tak wątłych intelektualnie tez, które znaleźć można także w artykule profesora Anatola Dnieprowa na stronie internetowej poświęconej generałowi Jaruzelskiemu?  Powodów może być wiele, w tym artykule zasygnalizuję tylko dwa. Pomocne tu będą wypowiedzi  walijskiego  historyka profesora Normana Daviesa, osoby w Polsce bardzo dobrze  i  zasłużenie znanej, gdyż po polsku i o sprawach Polski  pisze zwykle fascynująco.

  Życzeniowa łatwowierność

       We wstępie pióra profesora Daviesa do polskiego wydania książki Edwarda Lucasa Nowa zimna wojna. Jak Kreml zagraża Rosji i Zachodowi  znaleźć można bardzo znamienne odniesienia do metod argumentacji stosowanych dzisiaj przez władze kremlowskie, a które nie zostały dopiero ad hoc wykształcone, co na wstępie wypowiedzi jest zasygnalizowane:

         Kryzys gruziński dowiódł raz jeszcze, że rosyjskie władze nadal są mistrzami politycznych gierek słownych , w czym konkurować może z nimi niewielu   przywódców zachodnich. Prezydent Miedwiediew bezczelnie oświadcza, że Rosja ma obowiązek chronić swoich obywateli w Osetii Południowej i większa część świata przyjmuje to założenie, że osetyjska mniejszość w Gruzji musi być w jakiś sposób rosyjska. [s. 12]

         Podobnie wygląda sprawa z odczytywaniem przez historyków polskich i amerykańskich protokołu z 10 grudnia. Z faktu, że sowieccy dygnitarze tak wiele mówili o pokoju (i to w sytuacji gdy akurat toczyły się walki w Afganistanie!), wyciągają wniosek, że na Kremlu siedziały faktycznie „gołąbki pokoju”, którym doktryna Breżniewa była  już wstrętna.

          Griszyn, który na posiedzeniu politbiura wypowiedział dosłownie tylko pięć krótkich, syntetycznych zdań, mógłby być chyba doskonałym lektorem swoistej kazuistyki politycznej dla amerykańskich i polskich historyków. Niech ta uwaga zakończy wskazanie  pierwszego  powodu  łatwości przyjmowania przez nich różnych wypowiedzi sowieckich polityków  za dobrą monetę. Prezentacja drugiego będzie jednak obszerniejsza i bardziej złożona, a zacząć wypada od jego nazwania.

 Brak wyobraźni

       Profesor  Davies, który nie stroni od różnych metodologicznych dywagacji,  zauważa w jednej z nich [www.davies.pl/w_historiazwyobraznia], że w historii przyczyny różnych wydarzeń mogą być niepomiernie mniejsze niż ich skutki.

          Ilustruje to analogią pijanych  pilotów. Jeśli jeden  spowodował  wypadek małego samolotu z jednym pasażerem, to rozmiary katastrofy są niewielkie, ale jeśli drugi spowodował  wypadek samolotu z pięciuset osobami na pokładzie, to katastrofa będzie olbrzymia, mimo że przyczyna będzie dokładnie taka sama.

           Ta niewspółmierność przyczyn i skutków, co trzeba zauważyć, dotyczy również zagrożeń. Taki sam stopień nietrzeźwości pilota może stanowić zagrożenie niewielką katastrofą, ale może stanowić zagrożenie katastrofą na olbrzymią skalę. Płomyk jednej zapałki może podpalić kopkę siana, a taki sam płomyk drugiej zapałki może podpalić cały las.  

          Polscy i amerykańscy  historycy nie potrafią dostrzec ogromu zagrożenia w jakim znajdowała się Polska, a któremu zapobiegł stan wojenny, bo poszukują dowodów na to zagrożenie jakoś materialnie współmiernych z ogromem militarnej akcji uruchomionej przez Generała. Dla nich zagrożenie istniało w grudniu 1980 roku, bo u polskich granic znajdowały się olbrzymia ilość  wojsk. Zapewne wielu  zgodziłby  się też, że zagrożenie istniało także w kwietniu następnego roku, bo również odbywały się wtedy ogromne manewry wojskowe. Stąd prościutki wniosek: jeśli nie ma wojsk, to nie ma zagrożenia.

         Gwoli rzetelności intelektualnej trzeba podkreślić, że brak umiejętności dostrzegania olbrzymich zagrożeń w pozornie niewiele znaczących działaniach dotyczy nie tylko historyków i nie tylko w Polsce, ale także historyków i decydentów po drugiej stronie Atlantyku. By to pokazać potrzebna będzie jednak spora i pozornie od tematu oderwana dygresja.

          Jest ona tu jednak potrzebna, gdyż mówimy o sprawie niebagatelnej, o  wyobraźni tych, którzy tworzyli historię i tych, którzy ją dzisiaj opisują.

 11 września - wokół problemu istnienia i dostrzegania zagrożeń

 W jaki sposób w ogóle zagrożenie istnieje i kto je może  dostrzec?

          Zagrożenia, dopóki się nie realizują, to  istnieją  tylko potencjalnie i stąd trudności w mówieniu o nich i jeszcze więcej wynikających z tych trudności  nieporozumień. Dla ilustracji złożoności tych problemów przyjrzyjmy się im na przykładzie spektakularnego zamachu terrorystycznego z 11 września 2001 roku mając na uwadze różne fazy realizowania się zagrożenia do stadium  katastrofy, ale wychodząc niejako od końca.

         Pewnie, że taki zabieg ma znamiona prowizorycznej trochę propozycji, ale ona jest, w odróżnieniu od ujmowania problemu przez historyków odwołujących się do niby oczywistych sposobów rozumienia sytuacji zagrożenia lub jego braku. Wypada też uprzedzić Czytelnika, że w tym artykule nie będzie jeszcze wskazania zagrożenia wprost, niejako  palcem, gdyż od upraszczającego przez historyków  dylematu „wejdą, nie wejdą” do ukazania faktycznego zagrożenia i jego wymiaru trzeba wykonać kilka teoretycznych kroków.

 Fazy materializacji zagrożenia

          (1) Można domniemywać, że  historycy przyznają, że na pewno zagrożenie istniało, gdy samoloty już były w pobliżu wieżowców, no bo te samoloty było stamtąd widać. (2) A czy zagrożenie istniało, gdy te samoloty znajdowały się w drodze, ale jeszcze daleko od celu?  No, chyba można powiedzieć, że już także wtedy  istniało, ale kto mógł je dostrzec? Cofnijmy się jeszcze dalej. (3) Czy gdy te samoloty znajdowały się na swoich lotniskach startowych, to zagrożenie już istniało? No znowuż trudno byłoby powiedzieć, że nie  istniało. Ale w jaki sposób ono istniało, skoro samoloty jeszcze nie leciały, kto mógł wiedzieć o takim zagrożeniu? I chyba tu już kończy się wyobraźnia nie tylko polskich historyków, ale i większości osób, którzy takimi sprawami nie zaprzątają sobie głowy.

       O bezpośredni, materialny dowód na tym bardzo wczesnym etapie   realizowania się  zagrożenia omawianym tu terrorystycznym  zamachem  byłoby historykom niezwykle trudno, ale jednak można powiedzieć z całą pewnością w jaki sposób to zagrożenie istniało. Ono już istniało w głowach relatywnie niewielkiej grupki pasażerów poszczególnych samolotów w postaci poleceń, jakie mieli wykonać.      (4) A czy jeszcze wcześniej zagrożenie już  istniało, a jeśli tak, to w jakiej formie? To zagrożenie, zauważmy,  musiało wpierw zaistnieć w postaci określonej decyzji, aby stosowne polecenia wydać. (5)  I znowu,  czy istniało jeszcze wcześniej? Aby podjąć decyzję o tak złożonej operacji wcześniej musi zaistnieć jej plan.  Zagrożenie więc już istniało w momencie, gdy zaistniał odpowiedni organizator zamachu, który miał już gotowy plan. Trzeba  tu jednak zauważyć, że zagrożenie w tej fazie, jest jakby „słabszym” sposobem jego  istnienia. (6) Jeszcze słabszym sposobem istnienia miało to zagrożenie na etapie  prac koncypacyjnych, gdy dopiero poszukiwano rożnych wariantów rozwiązań, z których wybrano później rozwiązanie do faktycznej realizacji. Trudno byłoby zakładać, że tak nowatorskie wykonanie zamachu zrealizowane zostało według pomysłu już od razu gotowego w najdrobniejszych szczegółach. Takie rozwiązania powstają drogą dość długotrwałych teoretycznych analiz studialnych.

 Decyzja i etapy materializacji zagrożenia

        Można powiedzieć, że tak naprawdę zagrożenie w sposób „mocny” zaistniało dopiero wtedy, gdy ktoś podjął decyzję o wprowadzeniu planu w życie, decyzję, która uruchamiała działania całego łańcucha określonych osób aż do bezpośrednich wykonawców. Istnienie zagrożenia dla przebywających w wieżowcach WTC  można więc  podzielić w tym wypadku na dwa etapy. Na etap przygotowawczy,  który wymagał np. zbierania określonych informacji, organizacji środków, pozyskiwania ochotników, ich szkolenia itd.(fazy 6-4). Można powiedzieć, że na tym etapie działalności określonej grupy ludzi zagrożenie już istniało, ale w sposób ontologicznie „słabszy”. Realnie, w sposób ontologicznie „mocny” zaistniało ono po decyzji tych, którzy mogli ją skutecznie podjąć. Skutecznie, to znaczy że ta decyzja faktycznie uruchamiała działania odpowiednio wcześniej przygotowanego  łańcucha wykonawców (fazy 3-1).

        Organizator tego zamachu wykazał się olbrzymią nowatorską myślą organizacyjną, olbrzymią wyobraźnią polityczną, niezwykle wyrafinowaną precyzją. Kim on był?  Utożsamiany jest z osobą Osamy ben Ladena, ale trudno uwierzyć, że jedna osoba potrafiłaby uruchomić tak dużą,  skomplikowaną i precyzyjną maszynerię socjotechniczną. Zamach był jak koszmar ze złego snu i nic dziwnego, że rozliczne wątpliwości wokół tej sprawy interesują badaczy zjawisk paranormalnych. [eioba, Mateusz Schabek; przedruk: Paranormalium]  Wypadek ten przywołany tu został jednak  nie po to, by te  różne wątpliwości rozwiewać, ale by poruszyć problem wyobraźni historyków i polityków.

        Wróćmy jeszcze raz do problemu dostrzegania zagrożenia, ale jakby zupełnie z innej strony  zakładając, że atak na WTC w ogóle się nie wydarzył, że został udaremniony.

 Jak ex post udowodnić istnienie zagrożenia?

         Załóżmy najpierw, że oto pewien  komisarz zmagający się np. z międzynarodową siatką narkobiznesu,  zaintrygowany dziwnymi poczynaniami określonego kręgu osób w ostatniej chwili jakoś dowiaduje się o zamierzonej przez nich akcji. Przerażony ogromem zagrożenia przy pomocy kilku oddanych sobie osób udaremnia atak przez obezwładnienie potencjalnych  wykonawców mających lecieć najwcześniej startującym samolotem. Zaalarmowani organizatorzy zamachu odwołują  akcję przed startami pozostałych samolotów.

         Akcja udaremnienia zamachu powiodła się, ale w trakcie zamieszek związanych z obezwładnianiem terrorystów na lotnisku  zginęło dwóch ludzi i padły strzały.  Jeden przypadkowy podróżny i jedna osoba z personelu technicznego lotniska zginęły wskutek potrącenia ich błyskawicznie jadącym samochodem, a nadto sami potencjalni zamachowcy zostali solidnie poturbowani.   Ten, który zamach udaremnił występuje więc w roli oskarżonego.

         W jaki sposób mógłby on oskarżycielom udowodnić,  że zagrożenie w ogóle istniało? Nie ma praktycznie  żadnych materialnych dowodów, bo plastikowe noże byłyby przez oskarżycieli   uznane za narzędzia wręcz śmieszne dla takiej operacji, która wszakoż nie została wykonana, a która rzekomo była planowana. Najbardziej „twarde”, bo materialne dowody zostałyby zatem odrzucone. Co więc pozostałoby?  Zeznania świadków. Co oni widzieli? Jakieś zamieszanie i strzelaninę na lotnisku. I tylko tyle. A co wiedzieliby? Nic. Zamach mógł być przygotowywane tysiące kilometrów od miejsca zamieszek. Pozostałyby zeznania osób, wobec których użyto siły.  

         Czy do czegokolwiek zechciałyby one się przyznać?   A  dlaczego miałyby się do czegokolwiek przyznawać? Że chcieli lecieć samolotem?  Chcieli, a nie wolno? Mieli plastykowe noże?  Mieli, bo chcieli przecież poczytać gazety.  Uczestniczyli w kursach pilotażu? Uczestniczyli, ale przecież legalnie.

         Gdyby zatem oskarżony był nawet dość  dobrze zorientowany w głównych celach oraz o  ogólnej skali zamachu, to byłby uznany przez oskarżycieli za mordercę, za kogoś, kto chciał uregulować jakieś własne porachunki, a całe jego tłumaczenie uznane byłoby za czystą konfabulację. Oskarżony po prostu „zorganizował grupę zbrojną w celu dokonania przestępstwa”, w czym jednogłośni byliby obrońcy poszkodowanych w akcji zatrzymania potencjalnych terrorystów.  Okazałoby się w toku śledztwa, że oskarżony nie  zadbał należycie o  wszelkie procedury  niezbędne do przeprowadzenia takiej akcji, a posłużył się zwyczajną dezinformacją  wykorzystując w tym swe uprawnienia służbowe.  Oskarżyciele nie mieliby żadnych wątpliwości o winie. Dlaczego? Bo całe tłumaczenie przerastałoby ich wyobraźnię.

 Czy brak wyobraźni może być zabójczy?

        Pytanie retoryczne. Wystarczy popatrzeć na krzyże na poboczach polskich dróg, by się w tym utwierdzić. Ale czy jest ono retoryczne w odniesieniu do sfery napięć społecznych będących naturalnym polem, po którym stąpają politycy?

       Ile osób jest zdolnych do myśli innowacyjnej? Bardzo niewielki procent populacji. A reszta? Reszta, jeśli czegoś na własne oczy nie zobaczy, nie uznaje tego za możliwe do zrealizowania. Takiego ataku jak 11 września, ani nawet podobnego,  nikt dotąd nie widział, dlaczego więc tłumaczenie oskarżonego miałoby mieć jakiekolwiek cechy wiarygodności? Który prokurator czy sędzia byłby kompetentnym rozmówcą w samej materii przedmiotu oskarżenia? Jakich ekspertów mogliby oni powołać? Historyków?

       Załóżmy teraz, że oto cała maszyneria oskarżenia została wprawiona w ruch, ale obrońcom udało się zdobyć jakiś protokół czy nagranie z wypowiedziami osób w momencie podejmowania decyzji o przystąpieniu do realizacji zamachu. Czy taki zapis byłby już ewidentnym dowodem? Niekoniecznie. Jeśli ten zamach przygotowywany był przez całe miesiące, a może i lata, to przecież w ostatnim momencie decydenci nie będą rozmawiali o jakichkolwiek szczegółach technicznych tak złożonej operacji. Z konkretów najbardziej interesowałaby ich pogoda, a zgłaszanie gotowości do  kierunkowo określanych działań mogłoby brzmieć jak omawianie wycieczek krajoznawczych. Jeśli więc oskarżyciele nie znaliby języka, jakim posługiwali się decydenci, to zapis takiej rozmowy także nie byłby już żadnym dowodem. Czy wielomiesięczne przygotowania zamachu w konspiracji nie wytworzyłyby nawyków bardzo oględnego wypowiadania się?

         Dygresja w dygresji o materiałach źródłowych. Tutaj uwaga o języku dokumentów sowieckiego politbiura. Jego członkowie znali się i rozmawiali ze sobą już chyba po parędziesiąt lat. Czy rozmawiali oni potocznym czy  literackim językiem? Pozornie tak. Ale przecież stanowili bardzo  elitarną grupę, w której o najważniejszych sprawach imperialnego  mocarstwa rozmawiali tylko między sobą. Czy więc  zapisy ich wypowiedzi można odczytywać tak, jak odczytuję się informacje z gazety codziennej, przeznaczonej na użytek masowego czytelnika i odzwierciedlającego jego kompetencję językową ukształtowaną przez język propagandy? Czy nie jest zasadne założenie, że przez tak długie  używanie określonego języka przez bardzo elitarną grupę, i to pod kierownictwem jednej osoby, nie nabrał on jakichś dodatkowych czy   zniuansowanych   znaczeń, które dziś mogą być trochę mało zrozumiałe w szerszym odbiorze?  W zbiorze dokumentów  wydanym przez IPN, tej kwestii poświęca się niewiele miejsca. Jakim słownikiem posługiwali się tłumacze w przekładach na język polski? Czy z pewnością nie byłby tu potrzebny obszerniejszy komentarz krytyczny?

        Nadto, tajny zapis protokołu odzwierciedlał roboczą rozmowę nad problemem długo już „wałkowanym”. W takiej rozmowie zupełnie naturalne są liczne skróty myślowe, mające swe odzwierciedlenie językowe. Poza próbą wyjaśnienia, co mógł powiedzieć Kulikow, a co powinien myśleć Jaruzelski właściwie nie ma nie ma pytań o jakieś konkrety. Wszyscy się doskonale wzajemnie rozumieją. Tu już nie ma żadnych nowych ustaleń. Jest rozmowa o „politycznej pogodzie”.  Jest to jakby „operatywka” mająca na celu upewnienie się czy wszyscy dobrze wiedzą, co do nich należy. Co się kryje pod tymi różnymi  roboczymi wypowiedziami? Ich interpretacja nie może być sprawą życzeniowego myślenia, jeśli z historii mają wynikać jakieś konstruktywne, pożyteczne wnioski na przyszłość.

W stronę blefu       

Nieuprawnione uproszczenia w  wyobrażeniach o blefie

        Analogie mają bardzo małą wartość dowodowa, ale bywają nieocenione w tłumaczeniu różnych zjawisk i procesów. Przyjrzyjmy się różnym kwestiom argumentacji, w zakresie tego, jakie nasuwają problemy istnienia lub nieistnienia zagrożenia dla Polski w grudniu 1981 roku. Co właściwie należałoby udowodnić formułując oskarżenie czy przynajmniej głębiej uzasadniać, by nie urągać rozumowi?  Do rozważenia tego problemu przydatna będzie wypowiedź  innego badacza.

        Angloamerykański publicysta i dziennikarz, także wieloletni korespondent watykański dla zachodnich czasopism,  w swojej znakomitej książce „Prezydent. Papież, Premier. Oni zmienili świat.” zastanawiając się nad sensem praktycznie nie kończących się olbrzymich manewrów wojskowych w latach 1980-81 dochodzi do wniosku, że był to jeden wielki blef, że „Sowieci manipulowali groźbami tak, aby wszystko poza ich interwencją wydawało się błogosławieństwem”. [s. 131]

        Pojawia się nawet zdanie mogące mieć znamiona zarzutu. Rozpatrując  możliwość,  że Sowieci wcale nie zamierzali interweniować ani w grudniu 1980, ani w grudniu 1981 roku O`Sullivan pisze:

Z pewnością takie były rachuby Sowietów pod koniec 1981 roku. Jeśli podobnie myśleli w 1980 roku, to polscy komuniści musieli wiedzieć od samego początku, że Sowieci chcą, aby to Warszawa ogłosiła stan wojenny. W takim przypadku braliby udział w sowieckim blefie i nie byliby nim zagrożeni. Zachowane w archiwach relacje ze spotkań przywódców sowieckich i polskich wskazują, , że rozważali oni, co powinni zrobić Polacy – na przykład inflirtować Solidarność – nie zaś, co zrobią Sowieci. [s. 132]

No właśnie. Można już na początek zadać autorowi  książki  pytanie: dlaczego Sowieci mieliby z Polakami omawiać to, co sami chcieliby zrobić? Przecież z ich strony byłoby to kompletnym idiotyzmem. Po co komuś zdradzać swoje rzeczywiste zamiary, po co poszerzać krąg wtajemniczonych, skoro oni by  mieli zrobić coś „sami”? Czy takie rozumowanie nie razi nadmiernym uproszczeniem?

        By wyostrzyć ten problem zgłaszam dwa fundamentalne pytania  nie tylko do  historyków z profesji czy innych badaczy, ale także do trochę wnikliwiej myślących Czytelników:

  • Gdyby islamscy  zamachowcy  kontaktowali się z amerykańską administracją w sprawie, co „sami” mają zrobić, to zamach zakończyłby się ich sukcesem?
  • Czy fakt, że nie istnieją ślady konsultacji zamachowców z amerykańską administracją może być jakimkolwiek dowodem czy argumentem przemawiającym za tym,  że żadnego zagrożenia dla osób znajdujących się 11 września w wieżowcach WTC nie było?

        A jak myśli autor omawianej tu książki? Próbowałem to przedstawić, ale Czytelnik sam może sobie to sprawdzić. Autor w swoich wywodach posługuje się rozumowaniem mającym tylko pozory oczywistości, a w gruncie rzeczy przeczącym elementarnym zasadom  rozsądku.

        Jaka bowiem  logika podpowiada, że Sowieci  mieliby być zainteresowani  wtajemniczaniem  polskiej  strony w tajniki tego, co szykowali na wypadek, gdyby  stan wojenny nie był przez Jaruzelskiego wprowadzony?

        Czy brak konsultacji z „polskim kierownictwem” o alternatywnym rozwiązaniu może być dowodem lub argumentem, że takiego nie poszukiwali i  nie znaleźli?

 

Wyprawa w świat blefu

      Przytoczona wypowiedź watykańskiego korespondenta ma jednak spore walory inspiracyjne, chociaż ewentualny zarzut o „udział w blefie” wobec „polskich komunistów” jest cokolwiek śmieszny. Przecież cała „zimna wojna” to nic innego jak niekończący się ciąg blefów  w grze między Wschodem i Zachodem. Dlatego była to tylko „zimna wojna”, a nie wojna po prostu. Zostawmy to jednak na boku, gdyż to znowu złożona sprawa.

        Warto jednak zastanowić się, czy w całym tym koncepcie  blefu zasygnalizowanym przez O`Sullivana  nie można doszukać się jakiegoś ziarna racjonalności? Można, i to wcale solidnej porcji racjonalności. Może nawet więcej było tego blefu, niż sam autor tego  konceptu  tu sygnalizuje. Warto zatem o próbę jego  rozwinięcia, by ukazać złożoność gry, jaka toczyła się w tym dramatycznym czasie. Jeśli sens wspomnianych manewrów ujmować w kategoriach blefu, to nie był to blef tak prosty, jak sugeruje to autor bardzo przecież ciekawej książki.  

 Blef do sześcianu

          Zauważyć na wstępie trzeba, że działania mające być blefem, nie muszą być tylko i wyłącznie  blefem oraz, że blef jest zawsze skierowany na czyjąś interpretację  określonych działań, jest zawsze blefem wobec kogoś, jest skierowany do określonego adresata.   

         Jeśli się dobrze przyjrzeć adresatom tego blefu,  to można dojść do wniosku, że całe te manewry  były  blefem  niejako wielopiętrowym czy wielowarstwowym, Był to blef w blefie, a nad całością rozciągał się jeszcze jeden blef. Był to więc nie tylko blef do kwadratu, ale wręcz do sześcianu. Była to gra o najwyższym stopniu intelektualnego wyrafinowania.

           Pierwsze piętro blefu (adresat – cały świat)

           Mogę się zgodzić z O`Sullivanem, że cały ciąg manewrów wokół Polski, a nawet na jej terytorium był wielkim blefem adresowanym zarówno do  Solidarności, do  polskiej klasy politycznej jak i do międzynarodowej opinii publicznej, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych,  że oto Sowieci są zdecydowani do obrony całości i integralności swojego imperium poprzez militarne wejście. Warto jednak zauważyć coś jeszcze.

          Mogły  bowiem te manewry, przynajmniej pierwsze, być przez Kreml   traktowane  jednocześnie  jako działania rozpoznawcze, mające wysondować sposób reakcji różnych uczestników gry na arenie światowej, a szczególności  Stanów Zjednoczonych.  Niebanalny efekt Sowieci  uzyskali. Interwencja Cartera odsłoniła możliwe granice  interwencji Stanów Zjednoczonych:  to groźba pogorszenia stosunków Wschód - Zachód, a jednocześnie jakby potwierdzenie umów jałtańskich pod warunkiem, że sprawy polskie powinny być rozstrzygane w relacji „rząd-społeczeństwo”. Ta  sprawa wymagałaby odrębnego omówienia. Tu jest tylko zasygnalizowana.

         Jednak to piętro blefu jakby  nie zadziałało w Polsce. Solidarność potraktowała te groźby jako swoiste „strachy na Lachy”, a przeciągający się brak interwencji właściwie ją w tym utwierdzał. Utwierdzała  ją w tym także  Wolna Europa nie mogąc wyjść z podziwu dla potężniejącego w Polsce oporu i na różny sposób  moralnie i propagandowo  go wzmacniając, utwierdzała ją w tym odwaga słowa polskiego papieża.  To, co zrazu  być może miało być realną groźbą przekształciło się w odbiorze środowisk opozycyjnych w Polsce w czytelny dla nich blef.  Solidarność, z dylematu  „wejdą, nie wejdą”  wolała wierzyć, że jednak „nie wejdą” i taką pewność mają współcześni  polscy historycy, bo przecież okazało się , że „nie weszli”. Po zamachu na papieża ta pewność nie była już chyba taka stuprocentowa. Podobnie też takiej absolutnej pewności do końca nie miała światowa opinia publiczna.   

         W rozumowaniu O`Sullivana znajduje się  ukryte, ale bardzo ważna tutaj sugestia. Taka mianowicie, że generał Jaruzelski i sowieckie politbiuro, to jakby „jedno ciało,  jedna dusza i jeden rozum”. Stąd łatwość zarzutu o „udział w blefie”.  W artykule o kremlowskim sądzie nad Jaruzelskim pokazałem, na podstawie protokołu politbiura z 10 grudnia, że do takiej jedności było bardzo daleko. Bez jakiegoś komentarza do tej sprawy autora omawianej tu książki, taka sugestia przekształca się w milczące założenie, że Jaruzelski bezrefleksyjnie wypełniał tylko wolę Kremla.

        Co zaś autora upoważnia do takiej sugestii? Gdyby tak faktycznie było, to stan wojenny wprowadzony byłby znacznie wcześniej.

        Kreml nie dowierzał własnym obywatelom, a cóż dopiero  „polskiemu kierownictwu”. Nie dowierzał też  temu, że ono samo z Jaruzelskim na czele zechce rozwiązać  „problem Solidarności”. Czy  wobec tego bezradnie pokładał nadzieje w Jaruzelskim?

         Drugie piętro blefu (adresat – polska generalicja).

         O`Sullivan słusznie zauważa, że sowieccy przywódcy rozmawiali z polskim kierownictwem tylko o sprawach wprowadzenie stanu wojennego polskimi siłami, o tym,  co mają zrobić Polacy, a nie o tym, co mają zrobić sami Sowieci. Wyciąga jednak stąd zupełnie nieuprawniony wniosek. Taki mianowicie, że skoro z Polakami nie rozmawiali o tym, co oni (Sowieci) sami mają robić, to znaczy że w ogóle tych kwestii  nie rozważali. Nie rozważali, a więc nie mieli żadnych innych planów na wypadek, gdyby Jaruzelski nie zechciał wprowadzić stanu wojennego.

  Znowu dygresja, tym razem o problemie dowodu na nieistnienie zagrożenia

         Gdyby to udało się to udowodnić, wtedy rzeczywiście można byłoby twierdzić, że Kreml tylko postraszył Jaruzelskiego. Ale jak udowodnić nieistnienie takich alternatywnych planów. Z dowodem na ich nieistnienie jest trochę podobnie jak z dowodem na nieistnienie Pana Boga. Podobnie, to jednak nie tak samo. Istnienie lub nie istnienie Boga, to kwestia wiary, a nie rozumowych kalkulacji. Badacz problemu nie powinien posługiwać się argumentem swojej  wiary na nieistnienie czegoś. A takim ukrytym argumentem w istocie autor omawianej tu książki się posługuje.  

        Czy taki sam wniosek mógł być oczywisty dla Jaruzelskiego? Nieustanne naciski Kremla na wprowadzenie stanu wojennego polskimi siłami zmuszały do zastanowienia się nad tym, co dalej, jeśli już stan wojenny zostanie wprowadzony, jakie mogą być tego skutki dla Polski?  Ale nie tylko nad tym problemem. Także nad problemem, co będzie, jeśli stan wojenny siłami polskiej armii nie zostanie wprowadzony?

        Historycy mogą zakładać, że na Kremlu siedzieli bezradni już starcy, ale czy takie założenie mogła przyjmować polska generalicja? Jej punkt obserwacyjny działania władz kremlowskich był zupełnie inny niż punkt oglądu sytuacji przez środowiska solidarnościowe i zupełnie inny od punktu obserwacyjnego, jaki miał Waszyngton.

       Jeśli manewry wojskowe były faktycznie blefem, to czy nie był ona najbardziej czytelny właśnie dla polskiej generalicji? Czy z tego władze kremlowskie nie zdawały sobie sprawy?

        Tu dotykamy problemów wyobraźni.  Czy nad  problemem co robić, gdyby Polska armia nie zechciała wprowadzić stanu wojennego,  mogli nie zastanawiać się kremlowscy przywódcy? Zarządzali olbrzymim imperium, dysponowali ogromną potęgą nuklearną. Czy byliby w stanie osiągnąć taką pozycję bez odrobiny kreatywnego myślenia w rozwiązywaniu rożnych geopolitycznych problemów? Czy teraz zgodziliby się na to, aby Jaruzelski był ostatnią szansą utrzymania potęgi i integralności  całego imperium?

         Tak! -  mogą sugerować  historycy, gdyż niewiele to ich kosztuje.  „Sowieci nie wymyślili żadnego alternatywnego do stanu wojennego rozwiązania!” A na czym opierają swoje przekonanie? Na ułomnościach  własnej wyobraźni.

 

„Łaskawość”  Kremla wobec Jaruzelskiego

         Co będzie, jeśli historyk pomyli się w ocenach różnych przeszłych wydarzeń czy procesów? Społeczne skutki będą raczej niewielkie. Inny historyk zechce się popisać swą znajomością przedmiotu  i skorygować prezentowany publicznie obraz dawnych wydarzeń. Jeśli się jednak taki szybko nie znajdzie, to szkoda i tak niewielka. Coś było, minęło a życie toczy się dalej.

         Co będzie, gdy w ocenie aktualnej sytuacji pomyli się głowa państwa? Skutki mogą być tragiczne. Nie tylko dla niego samego, ale i dla milionów ludzi. Nie od wczoraj wiadomo, że walka o władzę, o panowanie, o pokonanie przeciwnika, wyzwala niebywałe potencjały inwencji. Nawet wizytę człowieka na Księżycu ludzkość w istocie zawdzięcza zimnej wojnie.  Czy generał Jaruzelski mógł wzorem  historyków zakładać, a w istocie wierzyć, że kremlowska inwencja skończyła się na pomyśle stanu wojennego wyłącznie siłami polskiej armii z nim samym w roli głównej?

        Ogromne manewry wojskowe sporo kosztują. Aby postraszyć społeczeństwo wystarczyło urządzić jedne, a tu mieliśmy ich cały ciąg. Mógł on być tłumaczony kalendarzem takich ćwiczeń, ale ich rozmiar dawał do myślenia. Sowieci skwapliwie nadzorowali przygotowania do  wprowadzenia stanu wojennego, ale to właśnie mogło być blefem pod adresem polskiej generalicji.

        Gdzie jest powiedziane, że pomagając Jaruzelskiemu w przygotowaniach wprowadzenia stanu wojennego  nie przygotowywali się jednocześnie  na ewentualność odmowy polskiej armii do militaryzacji państwa?   Ta ich „pomoc” miała i drugą stronę medalu. Interesując się gromadzeniem wiedzy potrzebnej do wprowadzenia stanu wojennego, jednocześnie mogli interesować się tym, co było im szczególnie potrzebne do planu alternatywnego, awaryjnego – obojętnie jak to nazywać.

         Jeśli ajent jakiejś firmy wchodzi  do czyjegoś domu w celu zdobycia informacji o zainteresowaniu kupnem jakiegoś produktu, to jednocześnie zdobywa mnóstwo informacji o tym domu, o jego gospodarzach. Jaki był sens ukrywania przez Jaruzelskiego czegokolwiek przed Sowietami, skoro oni przechodzili się po Polsce  jak chcieli?

         Nawet jeśli Jaruzelski podejrzewał ich o taką grę, to i tak mógł tylko przyjmować za dobrą monetę ich nadzór nad przygotowaniami do stanu wojennego.

           Trzecie piętro blefu (adresat – administracja amerykańska)

        Zastanawiać może, a przynajmniej mnie zastanawia,  spokój, z jakim kremlowskie władze przyjęły wiadomość o ucieczce pułkownika Kuklińskiego, osoby wtajemniczonej we wszystkie chyba możliwe szczegóły przygotowań stanu wojennego. Gdyby faktycznie kremlowskie władze nie miały w zanadrzu innego rozwiązania niż  dyktatura wojskowa pod  batutą Jaruzelskiego, to przecież pospadałyby głowy nie tylko w Warszawie, ale może i w Moskwie. Oznaczałoby to bowiem, że w najwyższym stopniu zagrożone zostało bezpieczeństwo całego imperium.  Były jakieś śledztwa,  jakieś dochodzenia, ale miały one chyba dość powierzchowny charakter, gdyż niewiele słychać o bardziej znaczących konsekwencjach personalnych tej ucieczki, poza tragedią samego uciekiniera, który w niewyjaśnionych okolicznościach stracił dwóch synów.  

          Może więc ta ucieczka była władzom kremlowskim na rękę? Może Moskwa właśnie starała się o wrażenie w Waszyngtonie, że tylko  albo stan wojenny, albo wejście militarne tak, jak to wyobrażają sobie  historycy, i że już żadnego innego rozwiązania nie ma?

          Blef  skierowany pod adresem Białego Domu okazał się udany. Amerykańscy analitycy nie potraktowali informacji Kuklińskiego poważnie. Jak podaje brytyjski dziennikarz, badacz tajemnic zamachu na papieża  Nigel West [Trzecia tajemnica. Kulisy zamachu na Papieża, „Wołoszański” Sp. z o.o. , Warszawa 2002, s. 119] doradcy polityczni dyrektora CIA  przyjęli mylny pogląd, że taki kataklizm jak stan wyjątkowy może się zdarzyć tylko w sytuacji, gdy Związek Radziecki wystąpi w charakterze „siły wyższej” i narzuci go władzom polskim, a to będzie wymagało potężnego i bardzo widocznego zaangażowania militarnego”.

Uwaga profesora Daviesa, że historycy skłonni są do poszukiwania przyczyn określonych wydarzeń jakoś materialne współmiernych do ich skutków znajduje tutaj potwierdzenie swej trafności także w przypadku politycznych doradców. 

          A więc Amerykanom zabrakło wyobraźni. Nie potrafili sobie wyobrazić stanu wojennego siłami polskiej armii mimo, że wiarygodne przesłanki takiego rozwiązania  mieli w ręku. Czego jeszcze im brakowało,  by mogli uwierzyć, że zagrożenie stanem wojennym istnieje? O stanie wojennym mogli się dowiedzieć, dzięki temu, że był przygotowywany przez samych Polaków.  Czy więc zaskoczenie stanem wojennym dobrze świadczy o wyobraźni amerykańskich analityków i sztabowców? To była ich klęska.

        Okazało się,  że pod płaszczem manewrów wojskowych można było przygotować zaskakujący Amerykanów manewr polskiego wojska. A czy pod tym samym płaszczem nie można było przygotować jeszcze innego manewru?  To właśnie powinni udowodnić historycy, jeśli chcą występować w roli wiarygodnych oskarżycieli. A nie potrafią ani tego udowodnić, ani nawet dostrzec poważnych poszlak wskazujących, że mogło być inne rozwiązanie, absolutnie zgodne z pokojową „doktryną Breżniewa”, rozwiązanie po którym z Polski mogłyby pozostać strzępy.

        Dlaczego ograniczenia czyjejś wyobraźni mają być dowodem na niemożliwość zrobienia czegoś przez kogoś innego, komu wyobraźni i inwencji nie brakowało?

        O ile sowiecki blef na trzecim piętrze gry okazał się skuteczny wobec Amerykanów, to jednak niezupełnie skuteczny okazał się na wspomnianym już drugim piętrze, gdzie zastosowany został wobec Jaruzelskiego. Tak więc to jeszcze nie koniec tych blefowych komplikacji. Wypada tu jeszcze raz wrócić na drugie piętro blefu.  

        Polski blef

        Jeden z tych  najbardziej wtajemniczonych amerykańskich  doradców, o których wyżej wspomniałem,  Doug MacEachin  ujął sprawę ewidentnej wpadki CIA jeszcze precyzyjniej: „Problem sprowadzał się do tego, że prace analityczne w CIA były podporządkowane przeświadczeniu, iż polscy przywódcy nie uciekną się do środków wojskowych i nie są w stanie tego uczynić”. [Nigel West, s. 124] Tak więc według amerykańskich specjalistów Jaruzelskiego nie stać było na to, by na czele  polskiego wojska przejąć dyktatorską władzę w państwie.

       Warto zwrócić uwagę, że właściwie zupełnie podobne przeświadczenia miały kremlowskie władze. Najwyraźniej to słychać w wypowiedzi  marszałka Ustinowa:  Ja chyba też jestem skłonny sądzić, że Polacy nie zdecydują się na konfrontacje i być może dopiero wtedy , gdy „Solidarność” chwyci ich za gardło, wtedy ruszą. Przed i po…, t. 2, s. 629]

        Niemal wszyscy na posiedzeniu 10 grudnia  zastanawiali się nad tym, czy Jaruzelski wprowadzi z własnej inicjatywy stan wojenny, czy nie i dlaczego go właściwie nie wprowadził. Pisałem częściowo o tym w artykule o kremlowskim sądzie nad Jaruzelskim. Tu jednak warto do tych spraw powrócić w kontekście problemów blefowania.

        Bajbakow w swoim wprowadzeniu przedstawia Jaruzelskiego jako właściwie niezdolnego do zdecydowanego działania. Występujący po nim Rusakow twierdzi zaś, że Jaruzelski miał powiedzieć, że „jeśli polskie wojska nie poradzą sobie z oporem „Solidarności”, to towarzysze polscy mają nadzieję na pomoc innych krajów, włącznie z wprowadzeniem sił zbrojnych na terytorium Polski” oraz, że to rzekomo miał obiecać marszałek Kulikow.  Te słowa wywołały prawdziwą burzę na posiedzeniu.

         Przyjrzyjmy się temu, o czym właściwie powiedział Jaruzelski Jeśli stan wojenny w jego wykonaniu  był jedynym możliwym dla kremlowskich władz rozwiązaniem, to skąd nadzieja „towarzyszy polskich” na pomoc militarną? Widocznie jakieś rozmowy były, bo czy możliwe, że sam Jaruzelski wyssał sobie taką informację z palca? A może blefował? Tak właśnie ocenia to Andropow mówiąc o Jaruzelskim że ten „wodzi nas za nos”.  A jeśli tak, to w jakim celu?  By dalej odwlekać w nieskończoność wprowadzenie stanu wojennego? A może domyślał się istnienia alternatywnego scenariusza i tego, że nie jest już uznawany za osobę lojalną wobec swoich kremlowskich zwierzchników? Czy ktoś powiedziałby mu o tym wprost? Czy nie miał racji w swych podejrzeniach?

          O  rozpoczęcie zdecydowanych działań całe  miesiące go  molestowano! A co się okazało? Okazało  się, że kremlowscy towarzysze mogą jeszcze trochę poczekać. Ile? Tydzień, może dwa, może i trzy,  tego w protokole politbiura nie ma.  Dla wielkiego imperium to niewielka różnica. A dla Polski? Historycy żadnego  zagrożenia nie dostrzegli,  bo przecież z Polakami Sowieci nie rozmawiali o tym, „co sami mają zrobić”. Pewnie, że nie rozmawiali, ale trochę już zrobili. Jednak  historycy nie potrafią tego dostrzec.

        Nie potrafią wyczytać z protokołu sowieckiego politbiura, że kremlowscy władcy wcale nie martwili się już tym, czy Jaruzelski wprowadzi wreszcie stan wojenny czy nie. 

        Pojawienie się nazwiska Olszowskiego na tym forum i w takiej formie nie było przypadkowe. To już była rekomendacja personalna, to już był krok w realizacji alternatywnego scenariusza bez Jaruzelskiego w roli głównej.

        Okazało się, że Jaruzelski potrafi samodzielnie wprowadzić stan wojenny, że stać go na zdecydowanie i błyskawiczne decyzje, o co nie podejrzewano go ani Waszyngtonie, ani  w Moskwie. Czy Jaruzelski prowadził tu jakąś wojnę psychologiczną? A jeśli tak, to o co?

        W odpowiedzi pomocne mogą być zmartwienia członków sowieckiego politbiura. Zauważają oni, że im bardziej stan wojenny się odwleka, tym bardziej słabnie siła PZPR. Nawet sam Jaruzelski rzekomo  ich w tym utwierdza mówiąc, że partii już praktycznie nie ma. Po co? Fakty mówią tutaj sporo. Im bardziej stan wojenny był odkładany, tym większa była szansa na dyktaturę wojskową, a tym mniejsza szansa, na dyktaturę partyjno-wojskową. Im mniejszy był ten „partyjny pierwiastek”, tym mniejsze były kremlowskie możliwości bezpośredniego, poza wojskową kontrolą, ingerowania w polskie sprawy. Ten margines ingerencji i tak zapewne pozostawał niemały, ale przynajmniej pod kontrolą Jaruzelskiego było najwyższe centrum władzy państwowej.    

        Stan wojenny okazał się szokiem. Był szokiem w  Waszyngtonie, był szokiem w Watykanie. Czy za tydzień lub dwa tygodnie byłby równie wielkim szokiem? To już wcale nie jest takie oczywiste. Może więc o efekt takiego szoku chodziło? W ciągu jednej nocy polskie obozowe państwo z niewydolną już  „dyktaturą proletariatu” przekształciło się w państwo dyktatury wojskowej.  Europa dawno czegoś takiego nie oglądała.

            Żaden kryzys nie został zażegnany, poza jednym: zażegnany został totalny kolaps państwowości polskiej i zażegnane zostało widmo wojny domowej. Zachowane zostały przesłanki, do wyjścia Polski cało z rozpadu  sowieckiego imperium  osiem lat później.

  Jeszcze o wyobraźni

            Al-Kaida mogła bardzo długo przygotowywać swój zamach. Organizatorom nie  zabrakło  cierpliwości,  wyobraźni i precyzji. I właśnie ta wyobraźnia i precyzja  była kluczem ich skuteczności. Pod płaszczem długotrwałych manewrów wojskowych można było przygotować równie precyzyjny i skuteczny inny wariant rozwiązania problemu Solidarności. I  nie tylko tego problemu.

          Jaki mógł być ten inny wariant? To już odrębna kwestia.  Jednak z faktu, że historycy i inni badacze nie mogą go sobie wyobrazić, nie wynika, że on w ogóle nie mógł istnieć. A tak twierdzą przeciwnicy stanu wojennego po obu stronach Atlantyku. Stawiają się w ten sposób w roli hipotetycznych tutaj oskarżycieli komisarza, który zapobiegł atakowi na wieżowce WTC. Tylko że ci oskarżyciele są wymyśleni, a atak i ofiary okazały się realne.

          Oskarżyciele autorów stanu wojennego wcale nie są wymyśleni. To, co ich łączy z tymi wymyślonymi, to brak wyobraźni.

 Ekonomia walki

 Przyjrzyjmy się jeszcze trochę innym aspektom  zamachu zorganizowanego przez terrorystów islamskich i skierowanego przeciw  symbolom zachodniej cywilizacji. Czy to oni skonstruowali lub chociaż kupili te samoloty. Nie, oni posłużyli się środkami wytworzonymi przez swojego przeciwnika, przez zachodnią cywilizację  i skierowali je przeciwko niej.

          Ile kosztował taki zabieg? Całe działania organizacyjne były zapewne kosztowne i długotrwałe, bo trzeba było przeszkolić pilotów, zorganizować środki łączności, wybrać odpowiednie linie lotnicze, zebrać olbrzymią ilość informacji  o bardzo szczegółowych kwestiach, jak choćby o godzinach startów samolotów, itd. i to wszystko w warunkach głębokiej konspiracji.

          A ile kosztowała ta operacja już po podjęciu decyzji, w drugim etapie realizacji zamachu, gdy wszystko było już przygotowane? Przeraźliwie mało. To kwestia kosztów dojazdu na lotniska ochotników, wykupu biletów. A ile kosztowała broń dla bezpośrednich wykonawców? To koszty zakupu plastikowych noży do cięcia papieru. Za pomocą tych noży można było przekształcić olbrzymie samoloty w żywe torpedy z setkami pasażerów.

          Stan wojenny pod dyktando Jaruzelskiego okazała się dla sowieckich władz względnie  tanim rozwiązaniem problemu „Solidarności”, ale i tanią realizacją „doktryny Breżniewa”, jak to natychmiast odczytał obdarzony ogromną wyobraźnią polityczną prezydent Reagan.  Względnie tanią można jednak dodać, bowiem na dłuższą bardzo drogą!  Dlaczego zakładać, że Sowieci nie mieli jeszcze tańszego rozwiązania, a przynajmniej równie taniego, ale bardziej  skutecznego na dłuższą metę? Dlaczego zakładać, że nie byli przynajmniej tak pomysłowi  jak islamscy terroryści?

 Co znaczyło, że „wszystko zależy od Jaruzelskiego?

           Długotrwałe manewry wojskowe jak wspomniałem trochę kosztują. Ile i jakich bardzo szczegółowych informacji można było w ich trakcie zebrać? Czy tylko po to, aby na koniec sowieckie politbiuro rozłożyło ręce i zdało się na dobrą wolę Jaruzelskiego, który stan wojenny wprowadzi, albo nie wprowadzi? 

           Marszałek Ustinow powiedział na posiedzeniu politbiura 10 grudnia, że: „Teraz wszystko zależy od Jaruzelskiego”. Jak historycy rozumieją owo „wszystko”? To znaczy, że także los całego sowieckiego imperium? Także cała potężna machina sowieckiej władzy? Tak! – mówi czytelnikom swojej książki  profesor Gaddis.  Gdyby nie stan wojenny,  to „upadek sowieckiej władzy mógłby nastąpić osiem lat wcześniej”.

            To po co tenże marszałek Ustinow spokojnie meldował: „Jeśli chodzi o nasze garnizony w Polsce, wzmacniamy je”? Czy po to, aby dowództwo nad nimi przekazać generałowi Jaruzelskiemu? A może spodziewał się desantu wojsk amerykańskich? Historyk nie musi sobie zadawać takich pytań, a polityk stojący na czele państwa – musi. Jeśli oczywiście chce być za państwo odpowiedzialny czego od historyków raczej się  nie oczekuje. Tym bardziej, jeśli nie muszą być patriotami innego  państwa.

           Ja zaś nie jestem skłonny domniemać, że wspomniane „wszystko” obejmuje całe imperium. Podejrzliwie zakładam, że to „wszystko” odnosi się tylko do tego, co się z Polską może stać. Nie tak zupełnie bezpodstawnie zakładam, jak to się historykom i publicystom zdarza.  Zakładam, że potężny marszałek Ustinow pomny tego, ile ofiar kosztowało Czerwoną  Armię wyzwolenie naszego kraju spod niemieckiego okupanta, ale i z rąk „zachodniego imperializmu”, po prostu ze spokojem robił swoje i robił to, czego oczekiwały odeń setki milionów ludzi od Berlina do Władywostoku.  Miałby sowieckim generałom, oficerom, żołnierzom powiedzieć, że Polacy okazali się niewdzięczni i teraz trzeba się z Polski wycofać?  Nawet bez próby ratowania sytuacji?

          To byłoby stanowczo za wcześnie. Muszę przyznać, że w tym punkcie moja fantazja nie dorównuje fantazji historyków.