JustPaste.it

Pranie mózgu po tybetańsku

Pranie mózgu po tybetańsku*


„Nazbyt sądzimy szczęście wedle pozorów; dopatrujemy się go tam, gdzie go jest najmniej; szukamy go tam, gdzie go być nie może.”

J.J.Rousseau

           
W buddyzmie tybetańskim i dzogczen (nazywanej także bon lub wprost szamanizmem tybetańskim) występuje różnorodna gama praktyk, które na kanwie mają leczenie energią, światłem, a nawet formą. Techniki te jakoby w swej naturze niegroźne są w rzeczywistości swoistym „praniem mózgu”. Wdzięczną nazwę „przekształcania umysłu” nadał temu procesowi Jego Świątobliwość XIV Dalajlama. Przeciętnemu Europejczykowi mogłoby się wydawać, iż problem ten nie dotyczy ani jego, ani też kontynentu, którego jest mieszkańcem. Jednakże moja osoba wykształciła, przez długi oraz żmudny czas praktykowania i roztrząsania zagadnień wszelakich buddyjskich nauk, pogląd stricte odmienny. Moje stanowisko zaś, to nie projekcja wrodzonej wrogości lub przynajmniej wszędobylskiego sceptycyzmu, który towarzyszyć może osobie ateisty, a którego mianem sam siebie jestem skory określać. Droga, jaką pozwoliłem sobie obrać, to nic więcej niż czysto intelektualne przemyślenia tłumaczeń oryginalnych dzieł buddyjskich lamów, a także analiza „popularnych” książek mistrzów buddyzmu tybetańskiego oraz dzogczen. Te ostatnie teksty są niezwykle proste w odbiorze, a także dostępne dla przeciętnego czytelnika. Owe rozpowszechnione pozycje o tematyce praktycznej i teoretycznej stanowią rodzaj złotej bramy wypisanej pragnieniami wiernych owieczek. Żyją one w ciągłym przeświadczeniu, iż za „pachnącymi obietnicami” wrotami skrywa się eliksir szczęścia. Chodzi o swoiste lekarstwo na ich doczesne problemy natury egzystencjalnej, a często wręcz naiwnie psychicznej. Bacząc na ten fakt zapragnąłem podpierać się w swej pracy treścią tych łatwo dostępnych wydań, ba tekstów o wydźwięku czysto populistycznym oraz komercyjnym. Zatem przedstawię kilka ciekawych praktyk buddyzmu tybetańskiego i dzogczen, które zawarto w tych ogólnodostępnych przekładach rdzennych pism. Zważając zaś na to, iż wspomniane filozofie religijne przeplatają się niczym dwie parabole, będę zmuszony ujmować je jako swe pochodne, lecz rozdzielając przy tym znaczące różnice w praktykach leczniczych (wiele z przedstawionych tu praktyk wręcz nie występuje w buddyzmie tyb.).

           
Jestem człowiekiem w całości antydogmatycznym, więc każdą tezę, albo też przytoczony fakt podpieram autentycznymi danymi statystycznymi (lecz od tych abstrahuję w tej pracy). Posłużę się zatem jedynie fragmentami wypowiedzi zacnych i cenionych lamów zwracając uwagę, aby owe fragmenty nie odstawały od kontekstu. Pracę rozpocznę od cytatów różnych Guru zawartych w książkach napisanych bezpośrednio przez te osobistości lub powstałych na kanwie tekstów poddanych tłumaczeniu innych mistrzów.

Oto fragment listu Lamy Lando powstałego w San Francisco i dołączonego do „Podstaw Buddyzmu tybetańskiego”1 autorstwa niedawno zmarłego Lamy Kalu Rinpocze:

           
„Od 1794 roku Kalu Rinpocze założył setki ośrodków na całym świecie, które istnieją nie tylko nominalnie, ale są prawdziwym źródłem tradycji buddyjskiej (...) Wiele ośrodków sponsoruje tradycyjne trzyletnie odosobnienia, podczas których średnio dziesięciu mężczyzn i dziesięć kobiet podporządkowuje się surowemu, tradycyjnemu reżimowi praktyki i studiowania...”. Z kolei Tenzin Wangyal Rinpocze w swym dziele „Leczenie formą, energią i światłem”2 przyznaje dobitnie, iż : „Od kilku lat nauczam moich uczniów na całym świecie praktyk związanych z żywiołami.”. Czytając inną książkę zatytułowaną „Cuda naturalnego umysłu”3, lecz skądinąd również pióra T.W. Rinpocze (czołowego przedstawiciela bon na kontynencie europejskim) możemy się doczytać: „Na zachodzie pojawiło się ostatnio wiele książek na temat dzogczen...”.

           
Załóżmy zatem, że drogi czytelnik jest przekonany, iż pogląd głoszący o rozpierzchnięciu się wierzeń Tybetańczyków po Europie to autentyk. Taki czytelnik powinien jednakże zadać następujące pytanie: Co w tym złego?

           
Tu wchodzimy na grunt mojego „soczystego” stwierdzenia, które odnosi się do rdzennych praktyk bon i co za tym idzie po części buddyzmu tybetańskiego. Rzecz jasna mam na myśli „pranie mózgu”, określenie zaintonowane zdawać się może, nazbyt szorstko lub dobitnie. Jednak w rzeczywistości ani niesmacznie, ani też niekulturalnie, ale jedynie zgodne z prawdą. Znów posłużę się fragmentami wypowiedzi poważanych mistrzów i powezmę na siebie odpowiedzialność oceny pewnych praktyk. Najpierw jednak przedstawię kilka najciekawszych przykładów technik, które zajmują się leczeniem energią oraz czystą wizualizacją.

           
W religii bon, która uznawana jest za pierwszą i zatem „tubylczą” religię Tybetu, występuje szereg technik mistycznych. Te często, jeśli nie w całości, to chociażby w kawałkach zostały zapożyczone przez przyniesiony do „Krainy Śniegów” buddyzm, który dzięki zajściu synkretyzmu zwany jest buddyzmem tybetańskim. W obu tych religiach (przynajmniej bon nosi taki przydomek) wspólną praktyką jest Guru joga. Polega ona na wizualizacji swego Guru, czyli naszego, nie w pełni oświeconego nauczyciela przed swoim obliczem. Energia z jego czakr („trzeciego oka”, gardła i serca) ma wpłynąć do ich odpowiedników w naszym ciele. Na koniec wyobrażamy sobie, iż ów mistrz stapia się ze światłem koloru czerwonego i „wchodzi” do naszej czakry serca. Stapianie się sprawiać powinno uczucie jedności z Guru oraz z jego cechami nie w pełni oświeconego człeka.

           
Tenzin Wangyal Rinpocze w swej książce zawierającej odpowiedzi na to jak i co praktykować oraz teoretyczną stronę doktryny dzogczen, zawarł również swoistą klasyfikację praktyk religii bon. Książka ta była już wspominana, nosi nagłówek: „Cuda naturalnego umysłu”. Omawiana w niej Guru joga zajmuje siódmy z dziewięciu przyporządkowanych numerków. Sam Rinpocze stwierdza: „Guru joga, czyli zjednoczenie umysłu praktykującego z oświeconym umysłem Guru”. Na dodatek, aby technika ta przyniosła swe efekty (rozluźnienie energii, ciała i „rozświetlenie” umysłu) trzeba wykonać ją wiele razy, a w ciągu całego swego życia powinno osiągnąć się zawrotną liczbę stu tysięcy razy!

           
Celem powyższej praktyki jest sprawienie poczucia komfortu zarówno psychicznego jak i fizycznego dzięki ciągłemu powtarzaniu wizualizacji oraz wytężaniu wyobraźni (lamowie przyznają, że to ważny punkt praktyki). W istocie powtarzanie takiej „mantry” zaczyna z wolna skutkować. Podobnie rzecz się ma do dziesięciu oczyszczających oddechów, w których wizualizujemy sobie czarny dym wychodzący przez czubek naszego kanału centralnego (ciemię). Ten jakoby wynosi ze sobą wszystkie nasze problemy, choroby i rzucone na nas czary. Cała praktyka polega na kierowaniu energią w kanałach przy pomocy prany, czyli wdychanego przez nos powietrza, który na zachodzie zwany jest często wiatrem. Ktoś powiedział kiedyś, iż „kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą”. To będzie mój krótki, lecz jak sądzę dosadny komentarz.

           
Obie wspomniane techniki wchodzą w praktykę odzyskiwania energii żywiołów i są nieodłączną częścią szamanizmu tybetańskiego. Co się zaś tyczy znanej wszem i wobec tatry, to w odróżnieniu od bon opiewa ona przy innej formie harmonizowania żywiołów. Jedną z najciekawszych technik tantrycznych jest praktyka tsa lung. Dzieli się ona na pięć ruchów zewnętrznych, a także wewnętrzne oraz tajemne praktyki. Jednakże wszystkie one, jak zresztą podkreśla T.W. Rinpocze, mają ten sam cel i działanie. Chodzi w zasadzie o stopniową przemianę negatywnych emocji w pozytywne, tak też pisze T.W. Rinpocze: „Prawdziwie praktykować oznacza przekształcać negatywne doświadczenia w duchową ścieżkę”. Najbardziej intrygujący ze sposobów na przekształcanie emocji, to zaiste tajemna praktyka tsa lung, która wykorzystuje wizualizację tybetańskiej litery A w jednej z czakr oraz promieniujące z niej światło. Symbolizować ma ono dajmy na to współczucie, rozchodzące się w każdym kierunku i rozpuszczające nasze lęki lub nawet stan przeciwstawny współczuciu - nienawiść. Po dłuższym okresie czasu zaobserwować można tzw. efekt pamięci neurotycznej. W skrócie chodzi o to, iż np.: skierowanie swej uwagi na czakrę współczucia wywołuje u nas smutek i cisnące się do oczu łzy. W istocie oznacza to, że mózg kojarzy już dane miejsce ciała z daną emocją. Jak widać, jest to co najmniej nienaturalne i niekorzystne wpływanie na układ neurotyczny oraz sam mózg, które w przyszłości może doprowadzić do wszelakich „wypaczeń”.

           
Jeżeli ów przedstawiony tu sposób na osiągnięcie szczęścia nie jest „praniem mózgu”, to chyba oddycham innym powietrzem. Wszystko obstaje jak dotychczas, zarówno przy wpływaniu na psyche oraz po części przy tym, co określa się mianem pamięci neurotycznej. Przez obstawanie rozumiem oddziaływanie na naszą świadomość, aby dokonać szaleńczych i często nieodwracalnych zmian w sposobie postrzegania świata zewnętrznego, jak też wewnętrznego. Warto zauważyć, że praktyki te są podstawowymi, ale doprowadzają w wielu przypadkach do sięgania po techniki bardziej w swej naturze radykalne. Zaś ich radykalność prowadzi do alienacji podmiotu od świata rzeczywistego.

           
Na deser zostawiłem coś specjalnego, doprawdy wyborny przysmak, podawany tylko tym najlepszym. Mowa o jodze snu i śnienia. Praktyka ta, wywodzi się z religii bon i ma na celu doprowadzenie do stanu neutralności wobec otoczenia. Stan taki odznacza wybitnych adeptów tego systemu wierzeń. Kartezjusz sądził, iż „świadectwem przeciętności jest niezdolność do ulegania entuzjazmowi”, a ja w zupełności skory jestem do złożenia podpisu pod tymi słowami.

           
W „Cudach naturalnego umysłu” T.W. Rinpocze daje sobie przyzwolenie na małą dygresję, mianowicie: „Praktyka prowadzi także do usunięcia wszelkich przeszkód z naszego umysłu, abyśmy mogli wieść lepsze i spokojniejsze życie...” Ten sam jegomość w swej kolejnej książce zatytułowanej „Tybetańska Joga snu i śnienia” poucza: „Stosuj bez przerwy praktykę Jogi śnienia (...) Efektem pełnego urzeczywistnienia praktyki jest wyzwolenie.”4 Wydaje się, że wspominana technika, to dość wysoko stojąca w hierarchii religii bon „sztuka”. Podobno charakteryzuje się ona nie tylko skutecznością, ale i zadziwiającymi rezultatami (kiedyś zresztą była tajemną, czyli niedostępną dla wszystkich zainteresowanych).

           
W istocie składa się ona z czterech praktyk podstawowych: przemiany śladów karmicznych, usuwania przyciągania i niechęci, wzmacniania postanowienia oraz rozwijania pamięci i radosnego wysiłku. Kolejno zaś, chodzi o:

1. Wytwarzanie świadomości, iż wszystko jest snem.
2. Postrzeganie zjawisk i obiektów jako mar ze snu.
3. Przypominanie sobie przed snem całego dnia i tłumaczenia sobie, że to był tylko sen.
4. Silnego postanowienia kontynuacji Jogi śnienia.

           
Joga śnienia w dalszych swych częściach zawiera praktyki przygotowawcze przed snem. Występuje tu m.in. guru joga i dziesięć oczyszczających oddechów, czyli praktyki dobrze nam już znane. Teraz dopiero „Cezar wchodzi do miasta w oprawie triumfu”. Doszliśmy bowiem do sympatycznych praktyk głównych, a stanowią je cztery podpunkty: wprowadzenie świadomości do kanału centralnego, zwiększenie przytomności, wzmacnianie przytomności oraz rozwijanie nieustraszoności. Znów kolejno chodzi o:

1. Koncentrację przed snem na czaksze gardła, aby osiągnąć spokojny sen.
2. Przebudzenie się i skupienie uwagi na „trzecim oku” (punkt między oczami).
3. Pobudka i skoncentrowanie swej uwagi na czaksze serca.
4. Powtarzanie całego procesu z czakrą tajemną (okolice krocza).

           
Jak można zauważyć każdą z praktyk głównych rozdziela przebudzenie się praktykującego, aby wykonać instrukcje, zmieniając przy tym pozycją ułożenia ciała.

           
Tak poważana przez lamów praktyka, chroniona niegdyś jak cenny brylant, to w istocie właśnie „pranie mózgu” w całej swej okazałości. Polega ona, na ciągłym wmawianiu sobie, iż rzeczywistość to sen, rodzaj mary produkujący nieprawdziwe zjawiska i przedmioty emocji. Na wokandzie ma bycie w wysublimowanym świecie, który karze składać sobie coraz to większe ofiary. Pierwsze „dary” to znajomi, a ostatni, to sam praktykujący – „Ludzie wtem jak kadzidła oddają swój dym bogom nie widząc, iż dym ten zabiera im powietrze”. W takich momentach jak ten, gdy „widzę religię wysysającą szpik ze sparaliżowanego swymi lękami człowieka”, mam ochotę z całą swą mocą głosu wykrzyczeć słowa Bertranda Russella, iż „religie to choroba i źródło nieopisanej nędzy ludzkości”.

           
Na rychły koniec pragnę przytoczyć jeszcze jedną wypowiedź Kalu Rinpocze: „...ubolewam nad ich bólem i cierpieniem (wszystkich istot) (...) zasiawszy w strumieniu ich umysłów ziarno wyzwolenia (nauki) i w końcu uwolniwszy je od cierpienia samsary, napisałem to (książkę „Podstawy buddyzmu tybetańskiego” ), aby osiągnęły stan Buddy, wieczną błogość.

           
W tym momencie wracam myślami do mojego motta przewodniego i zadaje sobie pytanie: Czy nie szukamy szczęścia tam, gdzie go być nie może?

Jacek Ponikiewski

Przypisy:



* Tekst wprowadza w praktyki buddyzmu tybetańskiego i prezentuje subiektywną opinię autora wypracowaną na bazie własnych doświadczeń – przyp. red.
1. Źródło: Kalu Rinpocze, Podstawy Buddyzmu tybetańskiego, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2005
2. Źródło: Tenzin Wangyal Rinpocze, Leczenie formą, energią i światłem, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2004
3. Źródło: Tenzin Wangyal Rinpocze, Cuda naturalnego umysłu, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2002
4. Źródło: Tenzin Wangyal Rinpocze, Tybetańska Joga snu i śnienia, Dom Wydawnizcy Rebis, Poznań 2005

 

 

źródło: ateista.pl 

 

Autor: Jacek Ponikiewski