JustPaste.it

Cinderella Man

(„Człowiek ringu”; reż. Ron Howard)

Trochę szkoda, że tytuł „Cinderella Man”, budzący pewne, skądinąd sympatyczne, skojarzenia, niezgrabnie przetłumaczono na „Człowiek ringu”. Taki tytuł stawia bowiem wielkiego boksera Jima Braddocka na równi z wszystkimi innymi „ludźmi ringu”. Dla niego boks był zawodem, sposobem zarabiania pieniędzy, zgoda. Ale ten mistrz w swoim fachu uczynił z boksu coś więcej, niż tylko niedorzeczną jatkę dwóch dorosłych facetów.

„Obaj wiemy, co to jest za sport i że na pewno nie jest to ‘pięściarstwo’ ”. Film Howarda to wielkie okrucieństwo na ringu, a w szczególności poniewieranie zawodnikiem w zakulisowych kombinacjach. To dramat jednostki, która przechodząc kryzys, stała się za słaba, by się utrzymać na powierzchni. Została więc zepchnięta na samo dno. Nieszczęście Braddocka polegało bowiem na niewyleczonych kontuzjach, które przełożyły się na pasmo przegranych. To za sobą pociągnęło odebranie licencji. W dodatku wszystko dzieje się w czasach Wielkiego Kryzysu gospodarczego, kiedy wokół szaleje nieopisana bieda.

Jim cierpi, bo nie może zapewnić rodzinie godziwego życia. Nie jest wystarczająco zdrowy, by wydajnie pracować w porcie, a co dopiero walczyć. Nie traci jednak wytrwałości i samozaparcia. Trudno zapomnieć o mocnej scenie zbierania drobniaków. Oto Wielki Jim, niegdyś trzęsący posadami światka bokserskiego, przychodzi do swych starych współpracowników. Ze łzami w oczach tłumaczy swoją sytuację i co do centa wylicza niespłacone rachunki. Wśród wyperfumowanych, wyelegantowanych panów wygląda jak śmieć.

Nie chodzi o to, że pieniądz rządzi światem, tylko że trudno wspinać się na wyżyny altruizmu, gdy burczy w brzuchu. A jednak nie zabrakło wzruszającego obrazka, kiedy to zmęczony mąż wraca po pracy do domu i oddaje córeczce ostatni kawałek mięsa. Chce, żeby jego dziecko, skoro już musi żyć w nieogrzewanej klitce i nosić stare ubranka, nie chodziło głodne.

Bowiem Jim dzieli swą tragedię z dość liczną rodzinką. Jego piękna, kochająca żona teraz nieco przywiędła, przygnieciona obowiązkami utrzymania w ryzach rachunków i trójki rozrabiających dzieciaków. Mae grana przez Zelwegger jest prawdziwą strażniczką domowego ogniska: czeka na męża, gdy wróci, jest rozczulająca, ciepła, po prostu widać, że go strasznie kocha. Tak bardzo boi się stracić Jima, że nigdy nie słucha w radiu relacji z walki, nie towarzyszy mu. Wręcz modliła się o kontuzję, która uniemożliwiłaby powrót na ring.

Jednak Jim tylko w boksie był sobą i nawet ręka złamana w trzech miejscach nie była w stanie go powstrzymać. Na pozór wydaje się więc, że Braddock był nazbyt ambitnym człowiekiem, ale z drugiej strony kto chciałby żyć z dnia na dzień, w lodowatej dziurze, bez prądu? Każdy chce wykarmić rodzinę. Jego walka z bólem, samodyscyplina i ogromna motywacja uczyniły z niego bohatera mas. Ulubieńca, który wygrywając nie tylko z przeciwnikiem, ale i z własnymi słabościami, dodawał otuchy steranemu życiem społeczeństwu. Tak jak bajka o Kopciuszku daję siłę słabym i poszkodowanym przez los, tak on dawał siłę nieszczęśliwym, zabiedzonym ludziom. A oni w niego wierzyli, pokochali go do tego stopnia, że zapełnił się cały kościół, by zjednoczyć się w modlitwie o pomyślne zakończenie finałowej walki.

Russell Crowe jak zwykle w świetnej formie. Jego Jim Braddock może i jest powtórką z „Gladiatora”, ale jakże na miejscu! To jego zawadiackie spojrzenie, okraszone podstępnym uśmiechem – oto Jim wymierza kolejny cios. Strużki krwi na spoconym ciele olbrzymiego przeciwnika. Bo kiedy Braddock walczy, nawet gdy przegrywa, robi to ze swego rodzaju honorem, z godnością. Dla niektórych długa seria przegranych, po której Jim stracił licencję, była żałosna. Ale ten człowiek brnął w boks, bo nie miał z czego żyć. I dlatego, że się nie poddawał, był wielki. Gdzieś w nim kryła się nadzieja, że tym razem się uda.

Pojedynki są ukazane bardzo realistycznie. Uwagę zwracają głównie flesze aparatów fotograficznych. Oślepiają na chwilę i czasami mogą porządnie wystraszyć, a przede wszystkim przeszkadzają w skupieniu. Bardzo ciekawy był pomysł wprowadzenia zdjęć rentgenowskich, które w momencie łamania kości pokazują szkielet i miejsce pęknięcia. Owe prześwietlenia migające przed oczami w momencie mocnego uderzenia sprawiały wrażenie, jakby widz oberwał osobiście. Połączenie tych dwóch zabiegów dodatkowo spowalnia i dramatyzuje akcję: kilkuminutowy pojedynek zdaje się ciągnąć w nieskończoność i boleć coraz bardziej. Tak jakby pięść przeciwnika dosięgła widowni. To dopiero wciska w fotel! Chwiejący się, zamazany obraz – oto co widzi bokser po prawym sierpowym. Można poczuć tę chwilową bezradność, można się poczuć jak worek treningowy. I można cierpieć ten sam fizyczny ból, co główny bohater.

Profesjonalizm wylewa się z tego filmu na wszelkie możliwe strony. Nie ma nachalnej patetycznej muzyki, jak to często bywa w hollywoodzkich produkcjach o wielkim upadłym herosie. Nie ma przesłodzonych ujęć wielkiej, nieśmiertelnej miłości. Nie ma przerysowanej biedy. Wreszcie: perfekcjonizm techniczny przy filmowaniu walk nie przysłonił bohaterów. Wśród radosnej twórczości szamoczącego się z kamerą operatora można dostrzec wyraz twarzy walczącego Jima i, co więcej, wczuć się w jego sytuację. I choć może zakończenie nie jest stricte dramatyczne, „Człowiek ringu” pozostaje dramatem w pełnym tego słowa znaczeniu: najważniejsi są bohaterowie i ich uczucia. Miłość, honor, wierność. Wydaje się zbyt słodkie? Patetyczne? Nie w tym filmie.

Jim mówi o prześladującym go pechu, ale też o drugiej szansie, którą wykorzystał, by odrodzić się na ringu jako mistrz. Jego „cholerne irlandzkie szczęście” nie pozwoliło, by „koniec bajkowego powrotu w stylu braci Grimm” stał się rzeczywistością.

Przedruk za zgodą autora 


Autor: Aleksandra A. Wycisk
Wyciska@op.pl

 

Autor: Aleksandra A. Wycisk