JustPaste.it

Jak za 5 groszy rozsadzić system komunistyczny?

Solidarność w kalkulacjach amerykańskiej administracji - "strategia taniego fortelu". Początki gigantycznego eksperymentu.

Solidarność w kalkulacjach amerykańskiej administracji - "strategia taniego fortelu". Początki gigantycznego eksperymentu.

 

 Edward M. Szymański

Jak za 5 groszy rozsadzić system komunistyczny?

Solidarność w kalkulacjach amerykańskiej administracji – „strategia taniego fortelu”. Początki eksperymentu na gigantyczną skalę.

Niniejszy artyku dość  mocno wiąże się z poprzednim: Solidarność „dwóch prędkości” – w oczach Kremla.

I.                   O systemie komunistycznym inaczej

       Książkę brytyjskiego historyka Roberta Service`a Towarzysze. Komunizm od początku do upadku. Historia zbrodniczej ideologii  [Wyd. Znak, Kraków 2008] trzeba polecić wszystkim zainteresowanym stanem wojennym, a jego krytykom w szczególności.

 

     Nie jest to książka, jak w potocznym odbiorze może sugerować podtytuł, tylko  o historii „zbrodniczej ideologii” jako pewnej teoretycznej konstrukcji. ( oryginalny tytuł: Camarades. A History of World Communism – takiej sugestii nie podsuwa!)  Jest ona o czymś więcej. Jest to książka o systemie komunistycznym w jego globalnym wymiarze. Systemie, w którym ideologia jest wprawdzie  niezmiernie ważną składową, szczególnie na początku  jego wprowadzania w różnych częściach świata, ale nie jedyną.

 

      Jak chyba żadna inna książka ukazuje ona  wewnętrzne mechanizmy oraz właściwości  raz stworzonego ekspansywnego  sytemu,  jego żelazną logikę, niezależną  od różnych narodowych kolorytów i niezależną od aspiracji czy intencji różnych ideologów o światowym  czy lokalnym rozgłosie. Jest to książka o systemie będącym niejako własnym,  odrębnym światem gospodarczym, militarnym i intelektualnym, żyjącym własnym życiem i wciągającym w orbitę swoich wpływów  coraz to nowe narody i społeczeństwa z zewnętrznego świata, z którym znajduje się w nieustającym konflikcie.

 

        Książka może zaskakiwać polskiego czytelnika swoiście systemowym  oglądem komunistycznego świata.  Stąd też  i stan wojenny, i „okrągły stół” nie są widziane wyłącznie w kontekście wewnątrz polskich sporów, w perspektywie ograniczonej horyzontem poznawczym badaczy „wojny polsko-jarauzelskiej”, choć nie są wspomniane wydarzenia  wyeksponowane na tyle, na ile, moim zdaniem,  faktycznie  przyczyniły się do upadku sowieckiego imperium.  Budzi to mój sprzeciw, podobnie jak i np. to, że rola polskiego papieża ograniczona została do swego rodzaju pomocnika prezydenta Reagana. Nie można jednak w jednym artykule odnosić się do wszystkiego.

 

Amerykańskie rozumienie pomocy

 

        Sprzeciw budzi też, głęboko  eufemistycznie brzmiąca teza, że prezydent Reagan w swej antykomunistycznej „pasji” chciał „podobnie jak Carter”, pomóc komunistycznym  przywódcom Rumuni, Węgier i Polski, „które mogły przysparzać kłopotów ZSRR w Europie Wschodniej” [s. 510], więc w ramach tej „pomocy” powstrzymywał się od  zniesienia   statusu najwyższego uprzywilejowania tych krajów  w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi.

 

        Amerykańska administracja jak to w książkowej narracji zostało ujęte,   mogła uderzyć wcześniej, a uderzyła później. I to jest nazwane „pomocą”.  Jest to niezwykle ciekawe rozumienie „pomocy”. (Ciekawe, i pod tym względem nie jedyne, także w zakończeniu artykułu.) I do takiego rozumienia  „pomocy”, skrzętnie ukrywającego bezradność administracji Cartera wobec poczynań Kremla w  niniejszym artykule się odnoszę.

 

        Ponieważ jest to problem dla podjętych tu rozważań kluczowy, więc  należy się  Czytelnikom stosowny cytat, by nie być posądzonym o jakieś uproszczenia:

 

        [Reagan] Powstrzymywał się jednak od pozbawienia Rumunii, Węgier i Polski statusu najwyższego uprzywilejowania. Podobnie jak Carter, chciał pomóc komunistycznym przywódcom tych krajów, które mogły przysparzać kłopotów ZSRR w Europie Wschodniej. Dopiero w 1982 roku, po tym jak wprowadzenie stanu wojennego zdławiło związek zawodowy Solidarność, wycofał koncesję na rzecz reżimu w Polsce. Co więcej, światowa zwyżka stóp procentowych dostarczyła Waszyngtonowi dodatkowego atutu w stosunkach dyplomatycznych,  ponieważ większość  państw Europy Wschodniej wpadła w beznadziejne długi wobec zachodniego systemu bankowego. ZSRR, który miał własne trudności gospodarcze, był zmuszony dofinansować blok radziecki,  w przeciwnym wypadku musiałby stanąć wobec jeszcze bardziej wzmożonych problemów politycznych w regionie. [s. 510]

 

    Krzywdzącą Polskę „urodą” tej książki jest  słabo podjęty problem amerykańskiego oddziaływania na system komunistyczny między innymi  poprzez Polskę właśnie.

 

        Przytoczony wyżej cytat ilustruje pewną ułomność  metodologiczną wywodów autora. Pokazuje on system komunistyczny z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora, kogoś znajdującego się poza tym systemem i jest to spojrzenie niezwykle interesujące. Ułomnością   tego spojrzenia jest jednak to,  że oddziaływanie  świata Zachodu na ten system zawężone zostało, jak to w cytacie jest zasygnalizowane, do  „stosunków dyplomatycznych”, między Kremlem i Białym Domem. To zawężenie niesie przynajmniej  dwojakie teoretyczne konsekwencje dla objaśniania procesu upadku światowego systemu komunistycznego.

 

Jakościowa odmienność polskiego wkładu.

 

      Papież, po pierwsze,  -  tu  wychodzę poza przytoczoną wypowiedź  -   wraz z całym watykańskim urzędem był bardzo ważnym, zewnętrznym  czynnikiem  oddziałującym na system komunistyczny i niezależnym od tego systemu, ale był także czynnikiem niezależnym od administracji amerykańskiej. Administracja ta dostrzegała wyjątkowość pozycji papieża w świecie a szczególnie w Polsce i zabiegała o współpracę z nim, ale już historycy ten „papieski czynnik” na różny sposób  marginalizują. W omawianej  tu  książce  wkład papieża w upadek komunistycznego systemu zmarginalizowany został niejako przy okazji  wyolbrzymienia wewnętrznych sprzeczności rozsadzających system komunistyczny.

 

       W takim ujęciu, po drugie,  nie musi dziwić, co uwidacznia cytat, że autor w jednym szeregu sytuuje amerykańską pomoc dla Węgier, Rumunii i Polski,  ale jednak dziwić może, że już w całej książce, nie zostało dostrzeżone,    skutki owej „pomocy” dla tych krajów w żaden  sposób nie mogą być traktowane współmiernie; w grę wchodzą tu różnice jakościowe, a nie tylko  różnice natężenia. Tylko w Polsce bowiem amerykańska pomoc skutkowala stanem wojennym, co miało olbrzymie znaczenie dla dalszego przebiegu zimnej wojny. W

niniejszym artykule nie będzie jednak na to miejsca.

 

II.                    Poziomy poznania systemu komunistycznego 

 

       Jest rzeczą  brytyjskiego historyka stawianie w pozytywnym świetle angloamerykańskiej polityki wobec systemu komunistycznego, a moją rzeczą jest pokazanie, jaką role w tej polityce wyznaczono Polsce i na czym pomoc dla niej miała w amerykańskich kalkulacjach polegać. 

 

      Charakter tej pomocy nie został przez polskich historyków dostrzeżony, więc przedtem zasadne jest odniesienie się,  choć najogólniej jak tylko można,  do wiedzy o światowym  systemie komunistycznym, do wiedzy uzyskanej drogą poznania zmysłowego i poznania rozumowego,

 

      System komunistyczny poznany zmysłowo.   Czy polscy krytycy stanu wojennego poznali  system komunistyczny? Pytanie może wydawać się wręcz kuriozalne. Zadam więc pytanie pomocnicze: czy ci, którzy w średniowieczu przeżyli którąś z epidemii dżumy, nie poznali jej? Poznali aż nadto boleśnie. Co jednak z uzyskaną wiedzą mogli wówczas zrobić? Uzyskali wiedzę  na poziomie, jakim pozwalało poznanie zmysłowe, doświadczenie na własnej skórze lub obserwacja społecznego otoczenia, z którego „czarna śmierć” pełnymi garściami wybierała swoje ofiary.

 

        Dżuma nie była rozpoznana na poziomie poznania rozumowego,  intelektualnego, naukowego czy jak jeszcze inaczej by to nazwać,  co stało się możliwe dopiero w czasach znacznie późniejszych. Wszelkie remedia na tę groźną chorobę miały wówczas  znamiona znachorstwa. Nie rozumiano istotnych mechanizmów przyrody rządzących tym śmiertelnym dla ludzi zagrożeniem i nie potrafiono mu się efektywnie przeciwstawiać. Przepędzano na przykład żydów czy  urządzano wędrówki „biczowników” i w ten sposób wspomagano  warunki do rozprzestrzeniania się tajemniczych chorób po całej Europie.

 

        System poznawany rozumowo. Książka Service`a prezentuje rezultaty badań systemu komunistycznego na poziomie poznania rozumowego, nie ogranicza się do udowodnienia, że był on zły (na tym poziomie refleksji zatrzymały się efekty badawcze  wielu polskich badaczy i krytyków stanu wojennego).  Wymagało to olbrzymiego dystansu teoretycznego do samego przedmiotu poznania, uwolnienia się od koniunkturalnych ocen, którymi tak bardzo przesycone są dzieła wielu historyków, i które  niezwykle utrudniają zrozumienie przeszłych wydarzeń. Ten dystans poznawczy ma chyba swoje bardzo specyficzne źródło.

 

III.                Ogrom systemu komunistycznego

 

  Czy powyższe  oznacza, że autor stał się sympatykiem systemu komunistycznego? Nawet w najmniejszym stopniu. Niech o tym świadczy syntetyczne ujęcie tego systemu zawarte we Wprowadzeniu:

 

       [Właściwości systemu komunistycznego] Podstawowe cechy charakterystyczne komunizmu były niezwykle podobne wszędzie tam, gdzie porządek ten przetrwał dłuższy czas. Tylko Allende nie utworzył monopartyjnego państwa, w którym rządziła jedna ideologia. Utrzymał się jednak przy władzy zaledwie trzy lata i został obalony w wyniku wojskowego zamachu stanu. Długotrwałe reżimy komunistyczne miały wiele cech wspólnych. Eliminowały lub marginalizowały konkurencyjne partie polityczne. Atakowały religie, kulturę i społeczeństwo obywatelskie. Deptały wszelkie odrębności narodowe – z wyjątkiem tych zaaprobowanych przez władze. Likwidowały niezależność sądów i prasy oraz centralizowały władzę. Zsyłały dysydentów do obozów pracy przymusowej i tworzyły siatki służb bezpieczeństwa i informatorów. Głosiły nieomylność doktryny, podając się za nieskazitelnych, kierujących się kryteriami naukowymi specjalistów od spraw ludzkich. Izolowały społeczeństwa od obcych wpływów w polityce i kulturze, z pasją barykadując granice. Traktowały każdy aspekt życia społecznego jako wymagający kontroli ze strony władzy. Traktowały ludzi jako zasoby, które należy zmobilizować. Wykazywały niewiele szacunku dla ekologii, dobroczynności, obyczaju. Owe cechy wspólne sprawiają, że można mówić o systemie komunistycznym. Zajmijmy się więc historią tego systemu. [s. 23-4]

 

      Ogrom przedmiotu badań i jego złożoność wymusiły chyba na autorze tak duży dystans poznawczy, narzuciły wręcz pewną metodologię badawczą , która przeciwstawia się praktykom historyków zaopatrzonych w lupę, przez którą oglądają drobne fakty niewielkiego odcinka, by z ich prostego zsumowania  tworzyć sądy mające wystarczyć za objaśnianie minionych wydarzeń i mających wystarczyć do ferowania wyroków w imieniu nie tylko Historii.

 

      Światowy system komunistyczny ukazany jest w sygnalizowanej książce  nie tylko horyzontalnie, a takie wrażenie mogłoby sprawiać cytowane ujęcie, ale również wertykalnie, ze swoim globalnym   szczytem  na Kremlu i  jego ideologicznym kurantem wieszczącym światu konieczność jego przebudowy. Pod tym względem lepiej przedmiot swoich badań prezentuje autor w zakończeniu Wstępu do książki, [która zawiera i Wstęp,  i Wprowadzenie] choć jest to prezentacja nieco bardziej ogólna i abstrakcyjna:

 

      [Komunizmu nie było tylko na biegunach] W poszczególnych rozdziałach badam, czy radzieckie doświadczenie historyczne było wyjątkowe, zajmuję się również zaangażowaniem Kremla w działalność partii komunistycznych na całym świecie. Jednakże przede wszystkim jest to historia światowego komunizmu.  W XX wieku kraje zajmujące jedną trzecią powierzchni ziemi przeszły w mniejszym lub większym stopniu proces komunizacji. Partie komunistyczne istniały na prawie każdym obszarze kuli ziemskiej – z wyjątkiem lodowców polarnych. Motorem mojej argumentacji jest fakt, że mimo całej różnorodności krajów  komunistycznych istniało podstawowe podobieństwo celów i praktyk tej ideologii. Komunizm nie był po prostu zewnętrzną powłoką skrywająca różne istniejące wcześniej tradycje narodowe. Przystosowywał się do tych tradycji, przesycając je swymi własnymi nakazami i przemienił kraje, w których rządził ładnych parę lat. Ta książka mówi o faktach i analizuje je, nie jest jednak encyklopedią. Nie badałem każdej komunistycznej idei, każdego przywódcy partii czy państwa. Dokonywałem pewnych wyborów celem zachowania ciągłości narracji. [s. 11-2]

 

      Komunizm nie był tylko „zewnętrzną powłoką”, ale „przemieniał kraje”, a tym samym przemieniał myślenie ludzi, którzy te kraje swoim istnieniem i działalnością konstytuowali – należałoby dodać.  Przemieniał także myślenie opozycji, dla których był czymś złym, ale którzy go nie rozumieli i działali w nim po omacku.

 

      Zachowanie ciągłości narracji -  to dość osobliwa dyrektywa metodologiczna, nawet jeśli odnosi się ona tylko do prezentacji rezultatów badań. Kryją się pod nią, przynajmniej w mojej intuicji (sam z podobnym problemem się zmagam!)  trudności w ukazywaniu złożoności przedmiotu badania, przedmiotu synergicznie powiązanych z sobą elementów olbrzymiej całości, nie będących w izolacji, zachowujących swą ciągłość mimo różnych zmian i nie tylko współistniejących obok siebie, ale wzajemnie na siebie stale i różnorako  oddziałujących.

 

Dwojaki powód stanu wojennego w systemowej perspektywie

 

       W takim ujęciu nie musi zadziwiać sąd autora, że generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny z dwojakich ogólnych powodów:

 

         Jaruzelski wprowadził stan wojenny w grudniu 1981 roku. Uczynił to aby zapobiec zarówno inwazji Układu Warszawskiego, jak i by przywrócić porządek w Polsce. [s. 523]

Jest to zrozumiałe, gdyż imperialny system komunistyczny jako pewna całość zagrażał Polsce broniąc się przed perturbacjami swojego funkcjonowania, a wręcz przed zagrożeniem swego istnienia.  A powodem owego zagrożenia był nasilający się brak „porządku” w Polsce. „Porządku” z punktu widzenia kremlowskich standardów, -- tutaj trzeba dodać  --  a nie z punktu widzenia polskich aspiracji niepodległościowych. Powody są jakby dwa, ale bezpośrednia przyczyna – jedna: brak „porządku w Polsce”. Gdyby nie to, nie byłoby zagrożenia, nie byłoby też czemu zapobiegać.

 

         Jeśli się nie ma dostatecznej siły,  – to taka drobna dygresja -  by tym aspiracjom sprostać, to na próbach polepszenia sytuacji można tylko stracić, co podpowiada przecież polskie doświadczenie historyczne w ostatnich dwóch stuleciach.

 

         Z tak ogólnym postawieniem sprawy stanu wojennego  w pełni mogę się zgodzić. Pewien  jednak mój niepokój  budzi zaraz następne zdanie:

 

         W  rzeczywistości radzieckie Biuro Polityczne postanowiło nie interweniować militarnie, nawet gdyby Solidarność miała torować sobie drogę  do władzy, jednakże Jaruzelski nie był wtajemniczony w te ustalenia.[s. 523]

 

O jakiej „rzeczywistości” profesor Service  pisze? Czy o rzeczywistości wykreowanej ex post przez historyków, czy o „rzeczywistości” in statu nascendi  kreowanej przez dążenia ówczesnych decydentów obydwu supermocarstw w skomplikowanej grze między nimi. A mogą to być bardzo różne „rzeczywistości”, na co, choć w kontekście innych spraw,  zwracałem uwagę w artykule o wyobraźni historyków i polityków.

 

       Pojawia się tu bowiem pytanie o to, dlaczego Jaruzelski nie został „wtajemniczony” w ustalenia kremlowskie, że nie będzie interwencji militarnej nawet, „gdyby Solidarność miała sobie torować drogę do władzy”? Czy Kreml bał się Jaruzelskiego? A może najzwyczajniej miał przed nim coś do ukrycia? Jeśli tak, to co? Takie pytanie jest zasadne, gdy mamy na myśli „rzeczywistość” kreowaną przez ówczesnych władców supermocarstw. Gdy jednak mamy na myśli „rzeczywistość” wykreowaną przez  późniejszych krytyków stanu wojennego,  zakładających ,że na Kremlu zasiadali bezradni staruszkowie, to pytanie przestaje być sensowne.

 

      Jest to problem pozornie podobny  temu, jaki pojawia się w opracowaniu profesora Gaddisa (o czym także pisałem we wspomnianym wyżej artykule), gdy wyraża ubolewanie, że świat nie dowiedział się o tym, iż władze kremlowskie same przed sobą przyznały, iż nie reprezentują już światowego proletariatu. Świat się o tym nie dowiedział, gdyż Kreml go o tym nie powiadomił.

 

IV.              Różnice poziomów politycznej racjonalności

 

      Pomimo tego istotnie tutaj ważnego niedopowiedzenia, będącego źródłem dalszej uwagi  w niniejszym artykule, walorem książki Service`a  jest to, że  pozwala ona uzmysłowić czytelnikom, iż  racjonalność kremlowska była racjonalnością pozwalającą na kierowanie całym swoim światowym systemem komunistycznym. Natura tego systemu, jego ogrom, nie umożliwiały tego, że każda dowolna  dyrektywa zrodzona na Kremlu mogła natychmiast „stać się  ciałem” w dowolnym jego segmencie, czy podsystemie, ani też  na dowolnym 

odcinku styku z jego  globalnym otoczeniem. Żadne imperium takiej zdolności nie posiada.

 

      Nie posiada, ale to nie oznacza, że myśl kierująca wielkim systemem imperialnym w grze z całym światem, może być myślą zrodzoną z doświadczeń gry w lokalnych gierkach czy w opozycji do jednego z jego podsystemów, jaki stanowiła Polska. Z podziemia w Polsce niewiele z ogromu całego systemu było widać, poza tym, że był ona zły.

 

      Wiarygodnymi zaś dla opozycji promykami nadziei były dwa źródła myśli obejmującej świat na poziome starcia dwóch mocarstwowych gigantów: Waszyngton i Watykan.

 

       Były to dwa różne źródła myśli, a więc nie tożsame. Te różnice jednak nie były w Polsce dobrze słyszalne. Przygłuszał je ogólny przekaz płynący z obydwu źródeł, że system komunistyczny jest zły.

 

       W grze w szachy, zrodzonej wszak z potrzeb rozwijania umiejętności strategicznego myślenia, mówi się o „sile gry”. „Siła gry” mistrzów na poziomie gminnych czy powiatowych rozgrywek szachowych nijak się ma do możliwości intelektualnych arcymistrzów ze światowej ligi. Podobnie jest i w polityce.

 

      Jaką dla Kremla mogła być  „siła gry” liderów   wielomilionowego wprawdzie ruchu Solidarności, ale ufundowanego  na spontanicznych  manifestacjach  niechęci  do systemu komunistycznego?  Żadna. System komunistyczny liderzy ci  postrzegali tak, jak niegdyś ludzie postrzegali dżumę: jako coś złego, ale bez rozumienia jego mechanizmów. Solidarność z własną, autonomiczną myślą polityczną była   potencjałem  energii zdolnej, jak wielotysięczny tłum na stadionie, do potężnej, destruktywnej erupcji, ale nie do rozgrywek na światowej scenie politycznej.

 

        Kto mógł nadać temu ruchowi jakiekolwiek znamiona politycznej racjonalności, by choć trochę znaczył w świecie nie tylko mało przemyślanym  prężeniem muskułów i używaniem strajkowej broni? Papież i rozbudowana instytucja Kościoła w Polsce.

 

      Dla ateistycznych władz na Kremlu było oczywiste, że to Kościół jest zdolny do w miarę skutecznego oddziaływania na ten wyzwolony spod wpływów komunistycznej ideologii potencjał ludzkiej energii.

 

Amerykańskie wpływy w Solidarności

 

       Czy to jednak Kościół był podmiotem zachęcającym do organizowania strajków,  koordynatorem strajkowej solidarności i różnych manifestacji oporu? Sprawność w tym zakresie   rosła w bardzo szybkim tempie. Z jednej strony było to przejawem właściwej Polakom zdolności do improwizacji, ale dla kremlowskiego rozumu wobec  danych   jego  oka i ucha takie  wyjaśnienie nie było wystarczające.

 

     Kreml nie musiał się wiele wysilać, by dopatrzeć się w Solidarności amerykańskich wpływów.  Dlaczego? Bo sam był w dziedzinie organizowania takich wpływów w różnych częściach świata magnatem w globalnej skali. Bardzo obrazowo, choć w innym kontekście, dotyka  tych spraw autor „Towarzyszy”:

 

     [Przewidywana trwałość ZSRR] Prezydenci amerykańscy od Harry`ego Trumana do Jimmy`ego Cartera działali tak, jakby ZSRR stał się już  trwałym elementem polityki światowej. Dopiero w roku 1988 Richard Nixon opublikował swoją książkę „1999.Victory withaut War”, stawiając tezę, że jedynie ponawiane odprężenie może bezpiecznie doprowadzić komunizm do klęski. Związek Radziecki był niewątpliwie potęgą na skalę światowa. Finansował dziesiątki partii komunistycznych i kierował nimi oraz ich „frontowymi” organizacjami.  Jego militarna siła i prestiż sięgały za oceany. Jego rakiety umożliwiały zniszczenie w ciągu kilku minut europejskich, japońskich i amerykańskich miast, jego łodzie podwodne stacjonowały w Wietnamie. Chociaż coraz mniejsza liczba komunistów uważała, że Związek Radziecki jest niezniszczalny, czy była mu automatycznie posłuszna, jego wpływ pozostał olbrzymi. Żadne inne państwo komunistyczne, nawet Chińska Republika Ludowa, nie wytrzymywały z nim porównania. Chociaż w komunizmie na całym świecie istniały głębokie podzialy wewnętrzne, państwa o tym ustroju stanowiły jedną trzecia lądowej powierzchni planety. Większość ludzi zakładała, że tak może się dziać jeszcze przez wiele lat. Oczywiście, było powszechnie wiadome, że komunizm boryka się z trudnościami, jeśli chodzi o rozwój gospodarczy, i napotyka falę niezadowolenia w społeczeństwach, którym został narzucony. Nikt jednak nie sugerował, że zbliża się już czas, gdy większość państw komunistycznych przestanie istnieć. [s. 507-8]

 

        Jeśli Kreml finansował dziesiątki różnych partii, to wiedział, po co to się robi i jak to się robi, miał od tego sztab doświadczonych  specjalistów i uważnych obserwatorów. Nie muszą więc zadziwiać odkrycia Paula Kengora, że Sowieci bardzo trafnie i bardzo szybko  rozszyfrowali strategię amerykańskiej administracji w odniesieniu do Polski i Solidarności. Jaka to była strategia?

 

 Amerykańska „strategia taniego fortelu”

 

        Jeśli papież uczynił Polskę łatwopalną, to dlaczego nie przyłożyć zapałki?

    

        Do momentu wprowadzenia stanu wojennego była to właściwie strategia administracji prezydenta Cartera. Okazała się ona częściowo skuteczna i nie musi dziwić, że została ona przejęta przez administrację prezydenta Reagana, o czym pisałem już w poprzednim artykule. [ „Solidarność „dwóch prędkości” – w oczach Kremla]

 

         Strategię amerykańską w jej pierwszej uwzględnianej tu fazie,   można sprowadzić do  jednej ogólnej dyrektywy skierowanej  pod adresem Solidarności, dyrektywy prostej aż do bólu:  wy  rozbijajcie sowiecki system od środka poprzez kruszenie jego filaru, jakim jest polskie państwo i jego ekonomiczne fundamenty,  my wam trochę pomożemy i będziemy patrzeć, co się dalej będzie działo.

 

        Tak określoną strategię nazwałem „strategią taniego fortelu”. Z dwóch przynajmniej powodów. Była to z punktu widzenia amerykańskiej administracji strategia niezwykle tania pod względem ekonomicznym. Z punktu widzenia Kremla zaś, ale także polskich władz, była to bardzo tania strategia również   pod względem koncepcyjnym; strategia walki czytelna i przejrzysta dla przeciwnika, nie świadczy o błyskotliwości tych,  którzy ją sformułowali.

 

       Chcę tutaj uprzedzić Czytelników, że mówiąc o  „strategii taniego fortelu”, mam na myśli to, co  amerykańska administracja niejako dodała z zewnątrz do tego, czego  Solidarność  dopracowała się sama, a  co posługując się określeniem przypisywanym  prymasowi Wyszyńskiemu można by nazwać „strategią długiego marszu”.

 

        W poprzednim artykule o postrzeganiu przez Kreml Solidarności pisałem, że ruch ten był przez administracją amerykańską traktowany instrumentalnie, jako narzędzie do rozbijania kremlowskiego imperium od środka, poprzez rozbijanie polskiego państwa.  Władze kremlowskie miały tego pełną  świadomość  zanim zaczęli o tym pisać historycy, tacy jak cytowany w tamtym artykule Paul Kengor.  Skąd ta świadomość? Wypada tu sięgnąć do źródeł tej  strategii, do ducha umów jałtańskich, do  carterowskiej  akceptacji geopolitycznego status quo, co zasygnalizował R.  Service w zacytowanej wyżej wypowiedzi mówiąc o trwałości ZSRR.

 

 Przywołanie „jałtańskiego ducha”  przez Cartera

 

       Wielu badaczy skłonnych jest do uznania, że zagrożenie interwencją militarną istniało daleko wcześniej niż w grudniu 1981 roku. W oczach najważniejszych ośrodków decydenckich świata   kulminacja  zagrożenia interwencją nastąpiła ponoć  w grudniu 1980 roku. Było ono już tak wyraźne, że wywołało prawdziwy alarm w wielu stolicach. Apele o wstrzymanie się od interwencji wystosował  prezydent Francji, wystosował  kanclerz Niemiec, a nawet Indira Ghandi z Indii.  Papież wkrótce   napisał osobisty list do Breżniewa, że w razie interwencji wraca do kraju.  Co jednak te ostrzeżenia znaczyły wobec potężnego nuklearnego imperium? Realne znaczenie mogła  mieć tylko reakcja Stanów  Zjednoczonych. I takowa miała  miejsce.

 

      Przyjrzyjmy się tej reakcji.  Doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego  Z. Brzeziński  nakłonił prezydenta Cartera, by przesłał ostrzeżenie przed interwencją Breżniewowi. Jak to  wyglądało? Oto jak relacjonuje tę kwestię B. Weiser w swej książce o Kuklińskim:

 

       Brzeziński podyktował projekt prywatnego ostrzeżenia, które miało zostać wysłane w imieniu prezydenta „gorącą linią”  łączącą Biały Dom z Kremlem. Pismo powiadamiało, że Stany Zjednoczone nie chcą wykorzystywać wydarzeń w Polsce ani zagrażać interesom służącym bezpieczeństwu Związku Sowieckiego w regionie.

 

   „Pragnę Panu przekazać, że naszym jedynym celem jest utrzymanie pokoju w Europie Środkowej i, w tym kontekście, by polski rząd i naród mogły same rozwiązywać swe problemy wewnętrzne. Jednocześnie muszę zaznaczyć, że nasze wzajemne stosunki ulegną zdecydowanemu pogorszeniu, jeśli rozwiązanie zostanie narzucone polskiemu narodowi siłą.”

 

      Wiadomość przekazano do Moskwy. O 16.21. Waszyngton uzyskał potwierdzenie, że została odebrana. Tymczasem prezydent Carter ostrzegł publicznie, że „interwencja obcych wojsk w Polsce miałaby bardzo negatywne konsekwencje dla stosunków Wschód-Zachód w ogóle i dla stosunków amerykańsko-sowieckich w szczególności.” [s. 196]

 

       Co zostało powiedziane publicznie? Że interwencja militarna miałaby bardzo negatywne konsekwencje „dla stosunków Wschód-Zachód w ogóle i  dla  stosunków amerykańsko sowieckich w szczególności”. Tyle dla świata i tyle mogli się dowiedzieć słuchacze  Wolnej Europy.

     A co zawarte zostało w ostrzeżeniu bezpośrednio skierowanym do Breżniewa? Przypatrzmy się temu znowu nieco  bliżej. Nietrudno dopatrzyć się w nim potwierdzenia umów jałtańskich: „Stany Zjednoczone nie chcą wykorzystywać wydarzeń w Polsce ani zagrażać interesom służącym bezpieczeństwu związku Sowieckiego w regionie”. Tak mogły być interpretowane przez amerykańskiego  dziennikarza  słowa,  że „naszym jedynym celem jest utrzymanie pokoju w Europie Środkowej” . Jeśli tak mógł odczytać  słowa carterowskiego  ostrzeżenia  amerykański dziennikarz, to  niby dlaczego taki sam sposób   nie mogłoby być odczytane przez Kreml?

 

       A co może zagrażać bezpieczeństwu Związku Sowieckiego w Europie Środkowej? To on sam najlepiej wie i sam może to sobie określać. Tak dotąd od dziesięcioleci było.  Potrzebny  będzie dla  poczucia bezpieczeństwa swobodny transport do NRD?  Potrzebny dyspozycyjny rząd?  Proszę bardzo, nie mamy nic przeciwko temu! To jest wasza „sfera wpływów” – potwierdza Carter.

 

 Carter podsuwa rozwiązanie

 

         Ostrzeżenie to zawiera jednak jedno maleńkie „ale”. Chodzi o to, by „polski rząd i naród mogły same rozwiązywać swe problemy wewnętrzne”. Ależ w podobnym duchu mówił  Papież podczas pierwszej pielgrzymki do Polski!

 

         Chyba  niewiele ucieszyłoby kremlowskich władców bardziej niż takie ostrzeżenie, z takim „ale”. Po pierwsze, mają potwierdzenie swojej „strefy wpływów”, i to na piśmie. Po drugie, i tu już miód na kremlowskie serce, to Polacy sami mają rozwiązać swoje problemy: polski rząd i naród. A więc, być może, niepotrzebna jest już  kosztowna awantura  militarna z rozlicznymi geopolitycznymi komplikacjami.

 

      A gdyby ani polski rząd, ani naród nie zechciałyby rozwiązać swoich problemów uwzględniając słuszne  racje  Kremla do własnego bezpieczeństwa?  No to trzeba jakoś pomóc polskiemu rządowi  i polskiemu narodowi, aby zechciały się z sobą porozumieć w duchu jałtańskich umów, aprobowanych prze świat i właśnie  potwierdzonych przez amerykańskiego prezydenta.  Polski rząd, nawet gdyby chciał, nie miał już „politycznej ucieczki”.

 

         Kto reprezentuje rząd? To raczej wiadomo i z tym nie ma kłopotów. Jak pomóc rządowi? Z tym też nie ma problemu, gdyż od dziesiątków lat już taka „pomoc” jest udzielana i praktykowana. Jeśli ma się w ręku najżywotniejsze dla polskiej gospodarki sznurki, to nawet chwilowe osłabienie wpływów politycznych nie stanowi przeszkody,  by w  razie czego rząd  zrestrukturyzować,  czy nawet wymienić, gdyby to się okazało konieczne

 

         A kto reprezentuje naród? Dotąd było tak, że „program partii jest programem narodu” i jakoś się wszystko  układało i kręciło. Teraz pojawiła się komplikacja. Narodziła się wielomilionowa Solidarność,  która  nie chce bratać się z partią, a na dodatek za swego duchowego przywódcę uznaje swego rodaka na watykańskim tronie.

 

        Narodu wprawdzie wymienić się nie da, ale przecież można trochę zmienić  jego upodobania. Ludzie lubią ubierać się tak, jak to dyktują kreatorzy mody. Nad tym trzeba po prostu popracować. Może nawet udałoby się z papieżem porozumieć? Nawet i taką myśl Breżniew próbował zasugerować „polskiemu kierownictwu”.

 

        Co właściwie uczyniła carterowska administracja swoim ostrzeżeniem? Zasugerowała, a w zasadzie potwierdziła,  istniejący  podział „strefy wpływów” w Polsce. W sposób niejako naturalny opieka nad rządem przypadała Kremlowi, który przecież musi dbać o swoje bezpieczeństwo, czego ostrzeżenie nie negowało,  a Biały Dom wyraził troskę o „naród”,  którą już od dawna  przejawiał, co była bardzo wyraźnie słychać w audycjach Wolnej Europy. Jednocześnie dla Kremla było oczywiste, że to papież będzie uważany za wyraziciela „narodu”. 

 

       Problem relacji między „rządem a narodem”  był już  zaostrzony, a teraz  carterowskie ostrzeżenie niejako palcem wskazywało, że ta relacja będzie przedmiotem szczególnego  zainteresowania Stanów Zjednoczonych. Tak więc Stany Zjednoczone korzystając z przemian w Polsce, z tego, że Polak został  papieżem, że narodziła się Solidarność przyznały sobie rolę arbitra w sporze między polskim rządem i narodem.

 

       Kreml, niebezpodstawnie zresztą, nie chciał uwierzyć w bezstronność takiego arbitra i  w rezultacie to  Polska, a nie  peryferyjny Afganistan,  stała się  głównym polem starcia między mocarstwami, starcia na polu ekonomicznym.

 

V.                 Wojna militarna i wojna ekonomiczna

 

      Czy starcie militarne to  jedyna forma wojny? Wcale nie. Warto tu przywołać opinię włoskiego   eksperta, jakim jest  generał Carlo Jean, profesor uniwersytecki w zakresie studiów strategicznych, autor nie tak dawno wydanej u nas książki „Geopolityka”, w której problematyka walki i wojny zajmuje poczesne miejsce. Co on pisze o wojnie ekonomicznej?:

 

Tak jak wojna „militarna”, tak i wojna „ekonomiczna” jest prawdziwą wojną, co odróżnia ją od zwykłego współzawodnictwa ekonomicznego. Dzieli z wojną „ militarną” przesłankę, że jej celem strategicznym nie może być nic innego jak „zwycięstwo” nad przeciwnikiem, to znaczy poddanie pokonanego woli zwycięzcy. Instrumenty normalnego działania ekonomicznego wykorzystywane są w tym przypadku nie na rzecz produkcji i handlu, z wzajemną korzyścią lub przynajmniej bez naruszania interesów innych, lecz dosłownie jako „broń” dla osiągania celów analogicznych do tych, które uzyskuje się z użyciem siły zbrojnej, to znaczy do złamania woli oporu nieprzyjaciela (np. pozbawiając go jego własnych zdolności wojskowych, zadając ciężkie straty jego bazie produkcyjnej, wywołując głód, epidemie, rozruchy, zmianę klasy rządzącej lub rządu, zamachy stanu, secesje itp.) [s. 219]

 

         Jak widać repertuar efektów, jaki można  osiągnąć dzięki wojnie ekonomicznej jest wcale pokaźny: od pozbawienia zdolności wojskowych danego państwa poprzez rozruchy i zamachy stanu po secesję. Rozruchy wewnętrzne w połączeniu z próbą zmiany klasy rządzącej to nie może oznaczać nic innego jak wojnę domową.

 

         Co było celem „zimnej wojny” dla obydwu supermocarstw? Oczywiste, że celem tym było zwycięstwo nad przeciwnikiem. Niesamowite ilości nuklearnej broni nagromadzone przez obydwa mocarstwa w wyniku nieustannej spirali zbrojeń  uniemożliwiało  którejś ze stron zwycięstwo militarne  nad rywalem.

 

       To może wojna ekonomiczna? Olbrzymie zasoby surowcowe jakimi dysponował Związek Sowiecki uzależniały odeń całą Europę Zachodnią. Powodzenie wojny  ekonomicznej Stanów Zjednoczonych  z sowieckim rywalem,  wymagałoby zaś  mobilizacji gospodarczej  całego Zachodu, a to  było praktycznie niemożliwe, tego administracja Cartera nie byłaby w stanie osiągnąć.  W interesie państw zachodnioeuropejskich nie leżało wypowiadanie takiej wojny  sowieckiemu imperium, głównemu w naszym rejonie świata  dostawcy surowców i energii.

 

     Przerwanie tego  zimnowojennego  impasu w zakresie niemożliwości osiągnięcia rozstrzygającego zwycięstwa którejś ze stron umożliwiło dopiero  narodzenie się  Solidarności wraz z jej niezwykle skuteczną bronią strajkową.

 

      Wojen ekonomicznych wcale nie ma  potrzeba wypowiadać. Między Związkiem Sowieckim i Stanami Zjednoczonymi  de facto toczyła się ona już od dawna. Powstanie Solidarności nadało jednak zupełnie nowego impulsu w tej wojnie. Polska jako całość stała intensywnym teatrem  wojny ekonomicznej oraz w znacznej mierze jej pierwszą ofiarą.  Jak to się mogło stać?

 

Podchwycenie solidarnościowej broni  przez administrację amerykańską

 

        Broń strajkowa  nie była wymysłem Solidarności,  także w Polsce powojennej była ona używana. Wymaga ona sprawnej koordynacji w organizacji załóg pracowniczych do działań strajkowych. Wytrącenie tej broni z rąk pracowniczych załóg w warunkach systemu komunistycznego zawsze wiązało się z różnymi dramatycznymi wydarzeniami.

 

        Praktyka solidarnościowych strajków na większą skalę latem 1980 roku zrodziła się w czerwcu na Lubelszczyźnie. Po wizycie papieża ludzie stali się mniej lękliwi („Nie lękajcie się!”), władze nie zdecydowały się na ostrzejszą pacyfikację i już w lipcu  podobne protesty wybuchły na Wybrzeżu i  Śląsku. Wraz z postulatami gospodarczymi pojawiły się postulaty zwiększenia swobód obywatelskich czy zniesienia różnych uprzywilejowań.

 

        Od koordynacji w lokalnej skali do koordynacji na skalę ogólnokrajową droga jest dosyć daleka i długotrwała choćby ze względu na konieczność budowy określonych struktur. I to był czas na włączenie się służb administracji amerykańskiej w proces wzmacniania w Polsce nastrojów i działań „kontrrewolucyjnych”, jak to było w systemowych mediach określane. Wymagało to zainstalowania w Polsce określonej siatki wpływów, czym administracja amerykańska skwapliwie się zajęła, o czym pisałem w poprzednim artykule.  Temu włączeniu sprzyjało  papieskie opowiedzenie się  donośnym na cały świat głosem  po stronie pracowniczych protestów przeciwko nie tylko systemowej ateizacji społeczeństw, ale także systemowemu ograniczaniu różnych swobód obywatelskich i narodowych.

 

       Ogólnie dość  trafne jest spostrzeżenie O`Sullivana, gdy o Solidarności pisze:

 

Krótko mówiąc, jej autorytet moralny przekształcał się we władzę polityczną. [s. 131]

 

Jednak tylko „ogólnie” może to być spostrzeżenie trafne, gdyż należałoby się dopowiedzenie, że między rosnącym  „autorytetem  moralnym”  Solidarności, a kolejnymi etapami zyskiwania przez nią władzy  politycznej  musiały mieć  miejsce użycia strajkowej broni.

 

        Tak jak w ręku władz państwowych znajdował się straszak w postaci zagrożenia sowiecką interwencja, tak w ręku Solidarności znalazł się „straszak strajkowy” w postaci strajku generalnego. Ale strajk nie musi być od razu generalny. Może być strajkiem o mniejszym zasięgu. I tych strajków o mniejszym zasięgu było w okresie solidarnościowego „karnawału” sporo” właściwie coraz więcej.

 

         Gdy kolejne rozmowy zespołu negocjacyjnego  Solidarności  z rządem dniach 15-18 października 1981 roku nie zakończyły się kolejnymi ustępstwami władz przez kraj potoczyła się kolejna fala  strajków. Oto jak opisują ją autorzy „Utopii nad Wisłą”:

 

Decyzja ta rozpoczęła ostatni etap konfliktu między władza a niezależnym ruchem związkowym. Władze „Solidarności” miały w tym okresie coraz większe trudności z opanowaniem żywiołowego ruchu strajkowego wywołanego niejednokrotnie przez nieustępliwe, a nawet wręcz prowokacyjne postępowanie lokalnych władz. 23 października wybuchł strajk powszechny w regionie sandomierskim, tego samego dnia, z dość błahej przyczyny (konflikt personalny w jednym z Państwowych Gospodarstw Rolnych) rozpoczęto strajk w regionie zielonogórskim. Szerokim echem w kraju odbił się rozpoczęty 26 października strajk okupacyjny w radomskiej Wyższej Szkole Inżynierskiej (WSI), gdzie strajkujący żądali głównie usunięcia jej rektora Michała Hebdy. W tej sytuacji przeprowadzony dwa dni później strajk protestacyjny, w którym uczestniczyło około 2,2 miliona osób, nie zdołał rozładować narastającej frustracji społecznej. [s. 302]

 

     Żaden strajk nie mógłby już rozładować „narastającej frustracji społecznej”,  można dzisiaj zauważyć. Dlaczego?

 

Krach gospodarczy

 

       To dawała o sobie znać wprowadzona z sukcesem amerykańska „strategia taniego fortelu”, która, przypomnijmy, wynikała z obserwacji, ze państwo polskie stanowiło „filar”  sowieckiego imperium i wystarczy skruszyć ten filar, a całe imperium runie. Wolna Europa i środki  wydawane na „propagandę i opór” robiły swoje. Solidarność walczyła z „komuną”, ale efektem ubocznym tej walki było stopniowe rujnowanie polskiej gospodarki.

 

       Autorzy cytowanej wyżej wypowiedzi zamieścili ją w podrozdziale pod bardzo znamiennym tytułem: Na równi pochyłej. Kto według autorów znajdował się na tej równi? Polskie władze państwowe! Autorzy nie zauważyli, że na tej równi pochyłej znajdowało się całe polskie państwo z Solidarnością włącznie, że Solidarność współrealizowała amerykańską strategię wojny ekonomicznej prowadzonej z całym sowieckim imperium, choć najbardziej wówczas efektywnie na  polskim terytorium.

 

        Czy to, o czym tu piszę oznacza, że imputuję ówczesnym liderom Solidarności intencje zrujnowania polskiego państwa? Bynajmniej. Nie da się całego solidarnościowego eposu wtłoczyć w ramy walki z państwem, jego strukturami. Solidarność niosła z sobą także olbrzymi nurt edukacyjny, choćby w zakresie odkrywania historii przed młodymi pokoleniami. Nie zamierzam w najmniejszym stopniu dezawuować tych zasług. Tylko co z tego?   Jeśli ubocznym efektem politycznego wzrostu solidarnościowej siły jest osłabianie gospodarki, to niezależnie od tego, czy ta gospodarka podoba się czy nie, jest to podcinanie gałęzi na której się siedzi.

 

         Cokolwiek by władze o gospodarce nie mówiły, jakkolwiek by alarmowały o jej krytycznym stanie, nie trafiało to do przekonań solidarnościowych liderów. Dlaczego? Bo  to komunistyczne władze były odpowiedzialne za komunistyczną gospodarkę. Była to ewidentna prawda. Tylko znowu, co z tego? Innej gospodarki nie było i nie mogło być.

 

        Nie było innych powiązań kooperacyjnych  niż  w ramach całego systemu

komunistycznego. Wymiana z Zachodem istniała, ale jaka była jej skala? Polskie produkty tylko w niewielkim procencie mogły jakościowo konkurować z zachodnimi. Głównym źródłem dewiz był eksport węgla. 

 

Amerykańska wojna na cudze ryzyko

 

        Uprzedzam, że chronologia mi się tu nie pomyliła, gdy piszę o czasach Regana.

 

        Peter  Schweizer [Victory, czyli zwycięstwo. Tajna historia świata lat osiemdziesiątych. CIA i „Solidarność”]  opisując sytuację w  naszym kraju pod koniec pierwszego roku stanu wojennego pisze:

 

(…) ale ludzie w Polsce wydawali się wyczerpani, malała chęć do masowych wystąpień…Organizatorzy strajków i działacze siedzieli w więzieniach. Żywność była coraz mniej dostępna. Niemal wszystko było na kartki…Do wybuchu powstania, oczekiwanego przez niektórych  -- a wśród nich przez Billa Caseya – nigdy nie miało dojść. [http://www.anonimus.com.pl/victory.html]

 

        Z punktu widzenia amerykańskiej racji stanu takie powstanie byłoby bardzo pożądane. Z całą pewnością osłabiłoby ono  znacznie całe sowieckie imperium. Mowa zaś tu o oczekiwaniach nie byle kogo, ale dyrektora CIA, potężnej wówczas postaci. Bill Casey był w Białym Domu odpowiednikiem Jurija Andropowa na Kremlu.

 

        Ale czy takie oczekiwania odnoszą się również do czasu przed stanem wojennym? Chyba nie ulega wątpliwości, że o takie powstanie byłoby łatwiej przed 13 grudnia. niż później. A Bill Casey opracowywaniem strategii pomocy dla Solidarności zajmował się już wcześniej.

 

       Paul Kengor opisując narodziny tajnej  dyrektywy NSDD-32 (Strategia bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych -  podpisana została  20 maja 1982 roku), w ramach której mieściła się  kontrowersyjna w kręgu najwyższych urzędników amerykańskiej administracji   tajna pomoc dla Solidarności pisze:

 

       Prezydent polecił Billowi Caseyowi nakreślić tajny plan, na co ten przystał z ochotą W rzeczywistości Casey przygotowywał plany pomocy dla Solidarności już w kwietniu 1981 roku, pół roku przed wprowadzeniem stanu wojennego, teraz zaś został głównym architektem całej operacji.[s.152]

 

      Od kwietnia do grudnia to nawet trochę więcej niż pól roku. Bill Casey był głównym realizatorem i współtwórcą strategii  wojny ekonomicznej jaką Reagan wypowiedział sowieckiemu imperium. Nic dziwnego, że przejął od administracji Cartera te zalążkowe elementy  jej  polityki wobec polskiego państwa, które mogły być przydatne w konstruowaniu strategii o wiele bardziej rozwiniętej i agresywnej.

 

      Te zalążkowe elementy zrodzone już za czasów Cartera, a które stały się tak atrakcyjne dla administracji Reagana, sprowadzały się do ogólnej kierunkowej wytycznej: rozbicie polskiego państwa,  jako wewnętrznego  filaru sowieckiego imperium. Dlatego też Solidarność jako związek zawodowy był doskonałym narzędziem do rozbijania tego państwa, i dlatego też później  pomoc Reagana dla Polski miała ograniczać się tylko do pomocy temu ruchowi, pomocy na „propagandę i opór”.

 

        W reaganowskiej strategii mieściło się wspieranie wszelkich antysowieckich sił na świecie. Jeśli należeli do nich mudżahedini w Afganistanie, to należy ich wspierać. Jeśli należy do nich Solidarność, to należy ją wspierać. A gdzie gwarancje dla mudżahedinów, że odnajdą się w niepodległym państwie? A gdzie gwarancje dla Solidarności, że odnajdzie się w niepodległym państwie?

 

        Taki sposób „wyzwalania” Polski przez pomoc w burzeniu jej państwa wywołał olbrzymie kontrowersje w łonie najwyższego kręgu opiniotwórczego w sprawach bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych.   Kengor pisze o tym:

 

[…] NSDD-32 uprawomocniała sekretną pomoc dla Solidarności dopuszczając potajemne poparcie finansowei logistyczne, mające zapewnić przetrwanie związku zawodowego jako siły rozsadzającej imperium sowieckie.  Jednoznaczne sformułowania NSDD-32 skrywały jednak wewnętrzną debatę na ten temat. O ile bowiem członkowie NSC [National Security Council (Rada Bezpieczeństwa narodowego) – E.S.], tacy jak Richard Pipes, twierdzili, że wsparcie dla Solidarności jest niezmiernie ważne, o tyle inni stanowczo mu się sprzeciwiali; na przykład sekretarz stanu Al. Haig uważał plan za „szalony”, a wiceprezydent George Bush obawiał się rozwścieczenia Moskwy i wypowiadał się przeciw sekretnym operacjom. Pipes powiedział, że z tą strategią polityczną nie zgadzali  się także sekretarz do spraw handlu Malcolm Baldridge i szef gabinetu James Baker, którzy uważali ją za „nierealistyczną”. [s. 152] 

         

       Generał Aleksander Haig nawiązując po latach do tych kontrowersji w wywiadzie udzielonym przy okazji dwudziestopięciolecia wprowadzenia stanu  wojennego bez ogródek nawiązuje do sytuacji na Węgrzech w 1956 roku. Na pytanie redaktora Marka Wałkuskiego, jak wówczas oceniał sytuację w Polsce generał odpowiedział:

 

Oczywiście, obawiałem się powtórki z historii. Podczas poprzednich powstań Stany Zjednoczone zachęcały swoich przyjaciół z Europy Wschodniej do walki o niepodległość, a potem -- jak w przypadku Węgier – zostawiały ich z gołymi rękami naprzeciwko radzieckich czołgów. To najgorsze, co można zrobić przyjacielowi. http://psr.racjonalista.pl/index.php/s,11/t,10001

 

        W kalkulacjach  najwyższych przedstawicieli amerykańskich władz ich  pomoc Solidarności zakładała możliwość takiego scenariusza. W czym doszukiwać się można jego początków?  Warto tu sięgnąć do  relacji B. Weisera dotyczącej pewnej narady w 1980 roku z jego książki o Kuklińskim, narady, jaka odbyła się w niedługim czasie po  rejestracji Solidarności:

 

23 września doszło do spotkania czołowych doradców Białego Domu do spraw bezpieczeństwa narodowego w sprawie doniesień na temat ruchów wojsk sowieckich. Szef CIA, Turner, przedstawił bieżąca sytuację, zaznaczając, że fala strajków rozszerza się i że Moskwa obawia się, iż prodemokratyczny ruch w Polsce może zagrozić całemu systemowi komunistycznemu. Większość obecnych była zgodna, że Polacy stawią opór inwazji. Prowadzący spotkanie Brzeziński uznał, że sprzeciw Polaków oraz mocna reakcja Zachodu byłaby najlepszym sposobem na powstrzymanie Sowietów.  [s. 187]

 

       Nie jest wykluczone, że w razie inwazji Polacy by stawiali opór, ale ile ten opór by Polaków kosztował i czy  byłby to opór skuteczny? Co zaś zdaniem profesora Brzezińskiego mogłoby zapobiec inwazji? „Sprzeciw Polaków oraz mocna reakcja Zachodu” – tak w tej relacji wygląda odpowiedź. 

 

      Na ile „mocna reakcja Zachodu”  byłaby   sensowna z  polskiego punktu widzenia? Gdyby Sowieci uprzedzili świat, że oto za kilka dni zamierzają militarnie wkraczać do Polski, to może byłaby ona celowa. Ale gdyby nie uprzedzili? Wtedy każda  „mocna reakcja” nie miałaby już sensu, gdyż  taką reakcję Sowieci musieliby wkalkulować w swoje ryzyko, a „swoje” by w Polsce robili.

 

      Na czym zaś miałby polegać „sprzeciw Polaków”? Kto miałby się sprzeciwiać? Solidarność, przeciwko której ewentualna interwencja miałaby być  skierowana? Po co w ogóle  miałaby być uprzedzona? W jaki sposób Solidarność miałaby się sprzeciwiać? Słać uprzedzające listy protestacyjne? To Kreml nie wiedział, że Solidarność takiej interwencji by sobie nie życzyła?

 

        To może sprzeciwiać się miały polskie władze, przeciw którym Solidarność występowała?  Jeśli tak, to polskie władze musiałyby mieć przynajmniej takie siły i środki, jakimi dysponowała administracja Cartera. A niestety, takimi siłami „polskie kierownictwo” nie dysponowało.  Czy ten „sprzeciw” polskich władz  miałby mieć charakter militarny, czy tylko dyplomatyczny?  Jaka byłaby ich siła przekonywania kremlowskich władców?  Żadna. Mogły tylko grać na zwłokę (co zresztą długi czas skutecznie robiły). I faktycznie, polskie władze, później nawet  z Jaruzelskim na czele, nie były już dla Kremla wiarygodne. 

 

      Widać z tej narady, że administracja Cartera nie potrafiła wygenerować z siebie jakiegoś racjonalnego rozwiązania problemu skutecznej pomocy Polsce i  Solidarności. Jedynie na co było ich stać, to na dyskretną  pomoc „na propagandę i opór”.

 

       Jakie ekonomiczny wymiar  miała ta „pomoc”. Jak ona wyglądała? Bardzo obrazowo,  choć z ziarnem niezamierzonego humoru, pisze o tym Paul Kengor:

 

       W pierwszej połowie 1983 roku do solidarnościowego podziemia płynęła tajna pomoc zatwierdzana przez Reagana zgodnie z wcześniejszymi NSDD. Tak samo płynął z Gabinetu Owalnego potok słów, które stanowiły potężne źródło wsparcia moralnego dla polskich bojowników o wolność. Indeks do Presidential Documents Reagana – oficjalnego zbioru wszystkich wypowiedzi prezydenta – odsyła do dwustu szesnastu stron z nawiązaniami do Polski, w znacznej mierze pochodzącymi z 1983 roku. Reagan pozostawał niewzruszonym orędownikiem Solidarności ostro krytykując działanie rządów Polski i Związku Sowieckiego. [s. 210]

 

        „Potok słów”, które stanowiło „potężne” źródło wsparcia dla polskich bojowników o wolność i niepodległość tylko dlatego został tu zauważony, że te słowa wypowiadał prezydent Reagan. Ale taki sam „potok słów” płynął z Wolnej Europy odkąd tylko powstała Solidarność.

 

        Czy w tym „potoku słów” dały się słyszeć jakiekolwiek gwarancje bezpieczeństwa dla polskiej insurekcji, że nie zakończy się ona kolejnym „moralnym zwycięstwem”? Żadnych. Były tylko obietnice, że militarna ingerencja może znacząco pogorszyć relacje Wschód-Zachód.  Ale co konkretnie  mogło się za tym kryć?

 

Amerykańska wojna za 5 groszy

 

         Czy Polakom nie wystarczało moralne wsparcie papieża i w tym pomagać musiał prezydent Reagan, a już dużo wcześniej różni propagandyści  Wolnej Europy? Solidarność powstała przecież bez  moralnego poparcia Stanów Zjednoczonych. O co więc w tym „potoku słów” chodziło?

 

         Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to z pewnością chodzi o pieniądze. Każda wojna kosztuje. Również wojna ekonomiczna kosztuje. Ten „potok słów” pomocy był doprawdy bardzo tanią pomocą i niewiele ona amerykańskiego podatnika kosztowała.  Ciekawą informację o kosztach podaje Kengor:

 

        Sankcje szkodziły również Amerykanom, którzy znajdowali się w nie najlepszej sytuacji finansowej. NSC oceniała, że w samym tylko 1982 roku będą one kosztować gospodarkę amerykańską pół miliarda dolarów. Niemniej jednak Reagan uważał, krótkoterminowe poświęcenie na froncie domowym jest warte długotrwałych zysków. [s. 130]

Solidarność  wyostrzając kryzys gospodarczy w Polsce do sytuacji jej bankructwa,  wykonała już przed stanem wojennym olbrzymią pracę na rzecz Stanów Zjednoczonych w walce z jego nuklearnym rywalem za darmo, bez żadnych  gwarancji, że całe imperium sowieckie natychmiast się rozpadnie, że Polska jakoś automatycznie odzyska niepodległość.

 

       Jeśli, jak sami Amerykanie przyznają, pomoc dla Solidarności kosztowała ich w sumie  do 1989 roku około 50 milionów dolarów, to ile ich kosztowała do stanu wojennego?  2 miliony? 5 milionów? Gdyby nawet  było to 5 czy 10 milionów, to co to za pieniądze?

       B. Weiser w swej książce o Ryszardzie Kuklińskim podaje np.:

 

Informacje dostarczane przez Mewę [pseudonim Kuklińskiego – S.E] były  uwzględniane w amerykańskich analizach obronnych oraz wykorzystywane do neutralizowania sowieckich zbrojeń i podejmowania decyzji przez Pentagon, na jakie rodzaje broni warto wydać pieniądze, a na jakie nie. Pewnego dnia w roku 1981 CIA powiadomiło Kuklińskiego: „Musimy koniecznie zdobyć informacje na temat pancerza czołgu T-72. Od pozyskania tych danych zależy los kilku miliardów dolarów przeznaczanych na nasze programy zbrojeniowe.”[s. 218]

 

Kilka miliardów dolarów. Oto finansowy wymiar zimnej wojny, na jednym z wielu odcinków jej frontów.  Można powiedzieć, że  jednym  plikiem informacji  Kukliński z olbrzymią nawiązką spłacił cały dług Solidarności wobec Stanów Zjednoczonych. Pułkownik został  wprawdzie uhonorowany bardzo prestiżowym odznaczeniem, ale  dostatecznej  ochrony jego rodzinie w Stanach Zjednoczonych już nie udzielono.  Bo to  by jednak trochę kosztowało.

 

       Ani wojen militarnych, ani ekonomicznych nie wygrywa się tanim dowcipem. A wojnę z sowieckim systemem miała wygrać Solidarność doprowadzając go do ruiny, przez zrujnowanie jego gospodarki najpierw na terenie Polski.

 

      Czy rujnowanie jakiegokolwiek państwa, nawet i w znacznej mierze własnego,  może być  jest zajęciem bezpiecznym i tanim? A czy może taka operacja być bezpieczniejsza i tańsza na państwie znajdującym się „pod opieką” nuklearnego mocarstwa?

 

Zwycięstwo „radykalnych”

 

       W  poprzednim artykule  [Solidarność „dwóch prędkości” – w oczach Kremla] cytowałem przewidywania w materiałach sowieckiego politbiura z kwietnia 1981 roku, że choć umiarkowane skrzydło w Solidarności wówczas dominowało, to nie jest wykluczone, że sytuacja może się odwrócić, że skrzydło konfrontacyjne może przeważyć.

 

       Przewidywania kremlowskich analityków się sprawdziły, a przynajmniej w dużej mierze. Jak takie zdanie uzasadnić? Warto tu sięgnąć do książki o „wojnie polsko-jaruzelskiej” profesora A Paczkowskiego, gdy opisuje on przerwane stanem wojennym obrady „Krajówki” Solidarności:

 

      Posiedzenie stanowiło w istocie kontynuację obrad radomskich. Zatwierdzono formalnie przyjęte w Radomiu uchwały, które wywołały gwałtowny atak rządowych mediów. Dyskusja poszła jednak znacznie dalej. Choć niektórzy z mówców – w tym Lech Wałęsa i większość doradców niezależnie od ich politycznej proweniencji – opowiadali się za umiarkowaniem i ostrzegali przed zbytnim radykalizmem, inni zgłaszali nader śmiało brzmiące propozycje: wolnych wyborów nie tylko do rad narodowych, ale także do Sejmu („marzą nam się, powiedzmy szczerze, zaszczyty poselskie”, skomentował to w czasie obrad Frasyniuk), powołania nie tylko Społecznej Rady Gospodarki Narodowej (wyłoniono nawet jej 24-osobowy skład), ale wręcz rządu tymczasowego . (Jacek Kuroń rozdawał swój artykuł „Rząd narodowy”), przeprowadzenia ogólnonarodowego referendum w sprawie zaufania do obecnych władz, podjęcia w skali ogólnokrajowej tak zwanego strajku czynnego, to znaczy dystrybucji wytworzonej w tym czasie produkcji bezpośrednio przez zakłady pracy (a w istocie przez komitet strajkowy). Atmosfera – wspominał Zbigniew Bujak – była „jakaś dziwna, ciężka. Inne były spory w kuluarach. Zazwyczaj kłóciliśmy się o  każde zdanie, o [każdą] uchwałę, a tym razem szły dyskusje na tematy zasadnicze”. Milkliwy był Lech Wałęsa, który  - wedle Bujaka – „patrzał z politowaniem na całą sytuacje”. Przewodniczący związku kilka razy zbeształ niektórych mówców. [s. 37-8]

 

       Co w tym opisie rzuca się w oczy? Dyskusja jest o „tematach zasadniczych”, ale nie ma chętnych.  Dlaczego? Bo owe „tematy zasadnicze” musiałyby być omawiane na poziomie myślenia niedostępnym dla jego uczestników, na poziomie myślenia geostrategicznego, które nie byłoby tylko myśleniem życzeniowym opartym o założenie, że „nie wejdą”.

 

       Organizacyjnie Solidarność  doszła do poziomu, który pozwalał zacząć myśleć jej liderom o przejęciu władzy, ale w zanadrzu miała tylko jedną armatę: strajki. Co taką armatą można byłoby wywojować? Obalenie rządu,  wszystkich struktur państwowych, które przecież były komunistyczne? O, to zapewne udałoby się zrobić. Broń gospodarcza to najprawdziwsza broń, nad którą Solidarność już nie w pełni panowała.  Ale czy to oznaczałoby, że oto od użycia „solidarnościowej armaty”  natychmiast upadłby cały globalny  system komunistyczny, a  Polska stałaby się automatycznie niepodległym państwem?

      Niepodległość państwowa  nie jest relacją między rządem a społeczeństwem.

 

Niepodległość  państwa jest relacją między nim, a całą światową wspólnotą innych państw. Te zaś mogą daną społeczność państwową uznawać za suwerenną, ale wcale nie muszą. Argumentem podstawowym za takim uznaniem jest własna gospodarka i własne siły zbrojne.

 

       Niepodległościowe aspiracje Solidarności może by udało się wywalczyć drogą jaką zamierzała, ale pod warunkiem, że Polska leżałaby na Madagaskarze. Polska zaś ani terytorialne, ani gospodarczo, ani militarnie Madagaskarem nie była. Pod każdym względem usytuowana była wewnątrz wielkiego sowieckiego imperium, była ważną składową globalnego systemu komunistycznego.

 

      Kreml miał rozeznanie, co się dzieje we władzach Solidarności i nawet w Watykanie.  A czy władze Solidarności miały rozeznanie w tym, co dzieje się na Kremlu? O czym tam rozmawiają? Skąd solidarnościowi liderzy mieli jakąkolwiek  pewność że sowieckie imperium nie zareaguje na ich dalszy marsz do niepodległości? Bo tak sugerował Waszyngton? Bo tego nie życzyłby sobie Watykan? A co w tych stolicach wiedziano?  Czy kiedykolwiek Moskwa miała w zwyczaju zwierzania się swoim przeciwnikom?  Przewidywania solidarnościowych liderów, ich wiedza w tym zakresie sprowadzała się do naiwnej wiary, że „nie wejdą”.

 

     A po co mieliby wchodzić, przynajmniej natychmiast, skoro militarnie,  gospodarczo, politycznie już od dawna w Polsce byli? Czym zaś dla naszych sąsiadów  były polskie granice? Kreską na ziemi.

 

     Dlaczego nie było chętnych do dyskusji na „tematy zasadnicze”? Bo od narzędzia, w jakie administracja amerykańska starała się przerobić Solidarność, nie wymaga się myślenia na takie tematy, gdyż one  daleko wykraczają  poza „propagandę i opór”.

 

     Skąd jednak wniosek, że zwyciężyli „radykalni”?  Bo znowu zapowiedziano strajki. A tych strajków już polskie państwo by nie wytrzymało. Na Kremlu bowiem nie siedzieli dobrotliwi staruszkowie.

     

VI.               Wielkomocarstwowe oczywistości w propagandzie

 

       Czy przypadkiem zanadto nie demonizuję administracji amerykańskiej, czy nie przypisuję jej bezpodstawnie intencji, jakich nie miała? Intencje może miała i najlepsze, ale „dobrymi chęciami jest piekło brukowane”. A zwłaszcza w myśleniu kategoriami interesów wielkiego mocarstwa, gdy różne imponderabilia schodzą na dalszy plan.

 

        Z niepokojem obserwujemy swoistą  restaurację dawnych porządków w Rosji. Powstało nawet opracowanie książkowe pod nie dającym miejsca na złudzenia tytułem Nowa zimna wojna.    Warto także o przykład o przykład ilustrujący, że od tamtych czasów do dzisiaj niewiele się zmieniło w myśleniu także po amerykańskiej stronie.

 

        Historyk Richard  Pipes,  ekspert w ekipie prezydenta Reagana od spraw polskich wypowiedział się nie tak dawno w polskich mediach („Dziennik”, 16 lipca 2008)  na temat instalacji tarczy antyrakietowej w Polsce. Wypowiedź ta, mimo że dotyczy spraw bardzo aktualnych,  jest bardzo  klarownym przykładem także historycznego  myślenia kategoriami racji stanu wielkiego mocarstwa w relacjach z mniejszym i daleko słabszym narodem. Przykładem myślenia na poziomie propagandowym.

 

       Profesor Pipes ma jako amerykański obywatel  prawo uważać, że Polska powinna bezwarunkowo  zgodzić się na instalację tarczy na swoim terytorium. Ciekawa jest natomiast jego argumentacja. Odpowiadając np. na pytanie, czy stosunki polsko amerykańskie ulegną pogorszeniu w skutek targowania się polskiej strony Profesor mówi:

 

     Jeśli Polska będzie się upierała przy swoich żądaniach i negocjacje nie przyniosą żadnych rezultatów, będzie to miało duży wpływ na nasze relacje w przyszłości. Polska oczekuje zbyt wiele. Stany Zjednoczone zrobiły już dla Polski bardzo wiele w czasie II wojny światowej, kiedy trwała zimna wojna i po jej zakończeniu. A teraz, kiedy Ameryka prosi o to, żeby Polska tę pomoc odwzajemniła, polski rząd domaga się olbrzymich nakładów na modernizację swojej armii. To niewłaściwe. http://www.dziennik.pl/opinie/article204942/Polska_nie_powinna_zadac_pieniedzy_za_tarcze.html

 

      Dla kogoś, kto akurat pisze o wojnie polsko-jałtańskiej, powyższa wypowiedź  musi brzmieć jak zwyczajna prowokacja. Wypada mi więc  odnieść się najpierw do przypomnienia o amerykańskiej  „pomocy” w kolejnych trzech  wymienionych przez profesora  okresach.

 

      II wojna światowa.  Można przegrywać bitwy, ale wygrać wojnę i odwrotnie. Można wygrywać bitwy, ale przegrać wojnę.  Nie ulega wątpliwości, że Stany Zjednoczone udzielały Polsce pomocy w różnych bitwach, ale walnie przyczyniły się do przegrania wojny.

 

       Jaki był   ogólny bilans amerykańskiej pomocy w okresie wojny?  Pozwolę  sobie zacytować ocenę jednego z dyplomatycznych epizodów, które doprowadziły do umów jałtańskich, sformułowaną przez  amerykańskiego historyka W. H. Carolla, z którym skądinąd się nie zgadzam w bardzo zasadniczej kwestii, jaką jest ocena osoby generała Jaruzelskiego i stanu wojennego.  W pełni  zgadzam się natomiast z  ocenną wypowiedzią  odnoszącą się do rozmów w Moskwie (10 października 1944 roku), gdy jeszcze tliło się pogorzelisko Warszawy, a na które zaproszono Stanisława Mikołajczyka. Rozmów   mających konkretyzować  wstępne porozumienia zawarte w Teheranie i które będą kontynuowane w Jałcie:

 

        Podczas pierwszego dnia tych rozmów zdarzył się jeden z najbardziej cynicznych epizodów w całej, aż nadto cynicznej historii dwudziestowiecznej dyplomacji, kiedy Churchill napisał na świstku papieru zestawienie procentowe określające wpływy w Europie Wschodniej Wielkiej Brytanii i  Stanów Zjednoczonych z jednej strony, a Związku Radzieckiego z drugiej.  90:10 dla ZSRR w Rumunii, 75:25 w Bułgarii, 50:50 w Jugosławii i na Węgrzech i 10:90 w Grecji. Wręczył on papierek Stalinowi, który postawił na nim duży niebieski znaczek kontrolny „V” i oddal go Churchillowi. Churchill zastanawiał się, czy nie powinien spalić kompromitującego dokumentu. „Nie, niech pan go zatrzyma”, powiedział Stalin wylewnie. Pozostał on wśród dokumentów w zbiorach Churchilla i kto chce, może mu się przyjrzeć.[s. 318]

 

Stany Zjednoczone miały jeszcze czas, by zadbać  o zawarowanie choćby tylko  10 procent swoich wpływów w Polsce. Zrobiły to?   Zbyt kłopotliwy byłby to problem wobec konieczności przesiedlania setek tysięcy ludzi i trzymania  w ryzach całego polskiego  narodu. I tu nie może być mowy o jakiejś sytuacyjnej słabości przedstawicieli wielkich mocarstw. To było z całym rozmysłem podarowanie Polski na tacy swojemu militarnemu sojusznikowi. Podarowanie mniejszego sojusznika większemu.

 

      Jaki jest więc bilans amerykańskiej pomocy w różnych bitwach w ciągu całej wojny, gdy w decydującym o przyszłym kształcie świata momencie jednym gestem zaniechania  nie tylko odepchnięto Polskę od stołu rozmów, ale uczyniono zeń przedmiot haniebnego handlu?  Nie jest wykluczone, że znajdą się chętni do przytaknięcia, że była to  „pomoc”.

 

Pomoc w okresie zimnej wojny. Przez czterdzieści lat zapewne można by i znaleźć przykłady pomocy dla Polski, ale biorąc pod uwagę perspektywy niepodległościowe i realne zakończenie zimnej wojny, była to pomoc o charakterze raczej kropelkowym. A co w ostatniej  decydującej fazie  zimnej wojny? To Stany Zjednoczone wychowały sobie papieża? To Stany Zjednoczone organizowały strajki na Lubelszczyźnie latem 1980 roku? To Stany Zjednoczone wymyśliły i zorganizowały Solidarność?  Rodzi się więc pytanie: kto do kogo się przyłączył w dziele pokojowego zakończenia zimnowojennych zmagań? 

   

Pomoc po zakończeniu zimnej wojny. Tutaj o bilans nie jest łatwo z uwagi na brak odpowiedniego dystansu czasowego.  Profesor Pipes też ma z tym chyba pewne trudności, gdyż w innej części cytowanego tu wywiadu stwierdza: 

 

To pierwszy raz, kiedy Stany Zjednoczone poprosiły Polskę o pomoc, a Polska odpowiada na to stawianiem warunków.

 

Miał rację Piłsudski, gdy mówił, że Polacy sami powinni pisać swoją historię. Jeszcze kilka podobnych opinii znanych historyków, specjalistów od spraw bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych, a trzeba będzie za parę  lat udowadniać, że polskie wojska wcale nie znalazły się w Iraku bez wiedzy i zapraszających gestów ze strony tego wielkiego mocarstwa, a wyłącznie wskutek naturalnych  polskich skłonności do wpychania się tam, gdzie  nas nie  proszą.  

 

      Profesor w swojej wypowiedzi odwołuje się nie tylko do argumentów historycznych, ale również do argumentów, by tak rzec, funkcjonalnych, odnoszących się do potrzeby zagwarantowania większego bezpieczeństwa ludzkości  w skali globalnej. I ta argumentacja jest także bardzo interesująca. Dlaczego Polska nie powinna stawiać żadnych warunków? Oto odpowiedź:

 

Jeśli Waszyngton sądzi, że dla obrony amerykańskiego bezpieczeństwa przed atakiem Iranu czy innych państw rozbójniczych instalacja tarczy jest konieczna, to polska jako sojusznik nie powinna stawiać żadnych warunków.

 

A więc w zupełności wystarczy, że tak  Waszyngton sądzi. Co zaś mogą sobie sądzić Polacy, to już kompletnie nieważne.

 

       A czy Polacy są zdolni do jakiegokolwiek sądzenia o sprawach swojego bezpieczeństwa? Profesor chyba tego nie zakłada. Może o tym świadczyć następujące zdanie, po pytaniu czy można obawiać się reakcji Rosji na budowę tarczy:

 

Rosja na pewno zdaje sobie sprawę, że amerykańska tarcza nie stanowi dla niej żadnego zagrożenia. Jeśli okaże się to konieczne, będzie ją w stanie zlikwidować.   

Kto miałby więc ewentualnie likwidować tarczę w Polsce? Rosjanie. A jak? Pewnie przysyłając ekipę monterów z kluczami francuskimi. A co się stanie, jeśli brama będzie zamknięta? Polacy będą mogli ją otworzyć?  Nie. Amerykanie siedzieć będą na kawałku Polski „bezwarunkowo”. Jak długo? Chyba do końca świata, bo przecież jakiś terminowy warunek byłby niestosowny.

 

       Sposób przekonywania skrojony jest tu chyba na miarę racjonalności  politycznych Pigmejów. Ciekaw jestem czy w Anglii lub Francji możliwa byłaby profesorska  argumentacja na podobnym poziomie.

 

      Kiedy Rosjanie mogliby tarczę rozmontować? Jeśli okaże się to konieczne. Ale oni już dziś za konieczne uważają głośne sprzeciwianie się budowie tarczy. Co więc na to profesor Pipes?:

 

        Tym, co tak naprawdę rozwściecza Rosjan, jest obecność zachodniego mocarstwa na terytorium, które ciągle postrzegają jako swoją strefę wpływów. Tak jest w przypadku Gruzji, Ukrainy i Polski – nie chodzi o to, że te kraje mogą Rosji zagrozić, ale o to, że nie chcą być jej satelitami. A przecież Polska na pewno nie może być traktowana przez Rosję jako jej sfera wpływów. Rozumiem stanowisko Rosjan. Przypominam sobie, że bardzo podobne obawy miałem, kiedy Polska ubiegała się o przyjęcie do NATO. Osobiście byłem temu przeciwny, ponieważ wydawało mi się, że rosyjska reakcja będzie bardzo ostra.

 

      To bardzo dobry przykład przejawu reliktowego sposobu, w którym obszar Polski niejako w sposób naturalny ujmowany  był jako swego rodzaju przedpole militarnego starcia między mocarstwami. Przedpole, które ewentualnie można spisać na straty, a z czym np. nie mógł się pogodzić Ryszard Kukliński po uszy siedzący w sztabowych kalkulacjach militarnych. Dzisiaj takiego przedpola chyba niektórym Amerykanom brakuje i być może stąd postulat bezwarunkowej zgody Polaków na instalację tarczy.

 

       Profesor Pipes był przeciwny przyjęciu Polski do NATO, gdyż obawiał się rosyjskiej reakcji. Dziś profesor już takiej reakcji się nie obawia, bo bez jego pomocy Polacy zdołali to członkostwo uzyskać, ale zgorszony jest tym, że ośmielają się targować o pieniądze.  A jeśli Rosjanie wcale nie będą Polsce wygrażali militarnie, ale będą wobec nas stosować jakieś restrykcje gospodarcze? To gospodarcze ryzyko Polska ma w całości wziąć na siebie. To byłoby bardzo „właściwe”.

 

       Czy tarcza antyrakietowa w Polsce to zupełne nieporozumienie? Nie chcę tu  niczego przesądzać. Sprawa wymaga bardzo gruntownych przemyśleń  i wyobraźni.  Czyich przemyśleń i czyjej wyobraźni? Przede wszystkim samych Polaków, którym nie jest obca kondycja polskiego państwa, budowanego i rozwijanego z myślą o przyszłych pokoleniach, a nie  tylko o czyichś korzyściach w najbliższych wyborach.

 

Niepoprawność małych narodów

 

      Wielkie mocarstw nie popełniają błędów w relacjach z małymi narodami. To małe narody nie wiedzą jak się zachować.

 

       Bezwarunkowa zgoda na tarczę wymagałaby bezgranicznego zaufania temu, kto o taką zgodę zabiega. A jakie to doświadczenie historyczne podpowiada Polakom bezgraniczne zaufanie do wielkich mocarstw w ostatnich dwustu latach?

 

       Nie można żyć historią, trzeba budować przyszłość. Co więc mamy na starcie tego budowania dziś, wspólnie ze Stanami Zjednoczonymi? Profesor Pipes prognozuje, że:

 

      Jeśli nie uda się nam porozumieć w sprawie tarczy, to, kto ostatecznie zostanie prezydentem, nie będzie miało dla naszych wzajemnych stosunków większego znaczenia. A te na pewno się pogorszą. Jak dotąd układały się one bardzo dobrze. Polska ma w USA bardzo dobrą opinię, ale obawiam się, że kwestia tarczy może to popsuć.

 

      Tak więc według profesora brak bezwarunkowego  podporządkowania się życzeniu Waszyngtonu jest wystarczającym powodem, dla ochłodzenia stosunków polsko-amerykańskich. To w czym amerykańskie myślenie w wersji prezentowanej przez profesora Pipesa jest lepsze od myślenia niegdysiejszych władców na Kremlu?

 

      No a jak jest dzisiaj z wiarygodnością Stanów Zjednoczonych w świecie? Nie tylko historycy są w tym państwie zdolni do myślenia o takich kwestiach. Warto tu  sięgnąć do   wypowiedzi nawiązującej do Iraku  z  książki wyrażającej spojrzenie  nietuzinkowej postaci na amerykańskiej scenie publicznej jaką jest Lee Yacocca. Całkiem niedawno ukazała się w Polsce jego książka  pod bardzo znamiennym tytułem:  Gdzie się podziali ci wszyscy przywódcy? Można m.in. przeczytać w niej:

 

      Poszliśmy na wojnę  opierając się na kłamstwie. Kongres nie poddał go debacie. Prasa nie podeszła do niego krytycznie. Zostało ono sfabrykowane na tajnych spotkaniach. Generałów na nie  wpuszczono. Sekretarz stanu Colin Powell również dał się nabrać. A teraz, gdy już narobiliśmy mnóstwo bałaganu jedynym wyjściem jest mówić prawdę. [s.74]

 

       Ta prawda jest krzycząca, choć historyków być może jeszcze ona nie interesuje, a ocena wojny w Iraku  wymaga wyobraźni:

 

        Wojna w Iraku to porażka historycznej wyobraźni. Czy nie wyciągnęliśmy  żadnej lekcji z Wietnamu? Wietnam był również porażką historycznej wyobraźni, która pokazała, że niczego nie nauczyły nas wydarzenia w Korei. [s. 76]

 

       Czy pisząc moje artykuły i przytaczając np. powyższe słowa oznacza, że jestem antyamerykański? W żadnym wypadku. Nie ze wszystkim przecież  z profesorem Pipesem się nie zgadzam. Zgadzam się np. z jego  poglądem wyrażonym w cytowanym wywiadzie, że  wdzięczność nie jest słowem, które należy do świata polityki. Należy jednak do świata propagandy – można dodać.

 

       Co więcej, uważam np. prezydenta Reagana za wybitnego polityka, wybitnego amerykańskiego męża stanu, uważam nawet że amerykańska pomoc Solidarności była potrzebna. To więc z czym się nie zgadzam?

 

       Nie zgadzam się z rachunkami. Tymi historycznymi i tymi bardziej na dziś i na jutro wymiernymi. 

                                                                                       Edward M. Szymański

 

 Źródła cytatów:

 

1.      Robert Service: Towarzysze. Komunizm od początku do upadku. Historia zbrodniczej ideologii. Wydawnictwo Znak,  Kraków 2008 ISBN 978-83-240-1071-4

2.      Benjamin Weiser: Ryszard Kukliński. Życie ściśle tajne. Wyd:  Świat Książki, Warszawa 2005, ISBN 83-7391-673-3

3.      Carlo Jean: Geopolityka, Wyd: Zakl. Nar. im. Ossolińskich, Wrocław 2003, ISBN 978-83-04-04650-4

4.      John O`Sullivan: Prezydent,Papież, Premier. Oni zmienili świat. AMF Warszawa 2007, ISBN 978-83-60532-04-1

5.      Antoni Dudek, Zdzisław Zblewski: Utopia nad Wislą. Historia Peerelu., Wyd. Szkolne PWN, Warszawa-Bielsko Biała 2008, ISBN 978-7446-667-7

6.      Peter Schweizer: Victory czyli zwycięstwo. Tajna historia świata lat osiemdziesiątych. CIA i Solidarność. cytat pochodzi z internetowego skrótu:

http://www.anonimus.com.pl/victory.html

7.      Paul Kengor: Ronald Reagan i obalenie komunizmu. Zbliżenie na Polskę. AMF Warszawa 2007, ISBN 978-83-60532-06-5

8.      Rozumiem decyzję Jaruzelskiego:  Marek Wałkuski rozmawia z Aleksandrem Haigiem, Wiadomości 14,12. 2006, http://psr.racjonalista.pl/index.php/s,11/t,10001

9.      Andrzej Paczkowski: Wojna polsko-jaruzelska. Stan wojenny w Polsce 13 XII1981 – 22 VII 1983,  Wyd: Pruszyński i S-ka 2006, ISBN 978-83-7469-428-5

10.  Polska nie powinna żądać pieniędzy za tarczę: Wywiad Anny Masłoń z profesorem Richardem Pipesem, „Dziennik” 10. O7.2008 http://www.dziennik.pl/opinie/article204942/Polska_nie_powinna_zadac_pieniedzy_za_tarcze.html

11.  Warren H. Carroll: Narodziny i upadek rewolucji komunistycznej, Wyd: Wektory 2008, ISBN 978-83-60562-27-7

12.  Lee Iacocca: Gdzie się podziali ci wszyscy przywódcy? Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2007, ISBN 978-83-7510-046-4