JustPaste.it

I. Trzy felietony z "Pamiętnika idioty".

Wbrew pozorom, idiota też człowiek i nawet ma bogate życie wewnętrzne.

Wbrew pozorom, idiota też człowiek i nawet ma bogate życie wewnętrzne.

 

Czy  pod  budką  z  piwem  bywają  inteligenci?

Pewnie wam się wydaje, że ja pytam, czy oni bywają tam jako turyści albo inni zwiedzacze, co to się włóczą daremnie po świecie i nic, tylko „och” lub „ach”. Tymczasem chodzi mi o to, czy oni zwyczajnie bywają tam jako tubylcy, fachowo zaś mówiąc, piwosze. Teraz chyba pytanie postawione jest właściwie, czyli nawet pojmie je ten inteligent.

Swoją drogą, budka z piwem to określenie cokolwiek może trudne, takich budek jest bowiem coraz mniej, zresztą występują jeszcze raczej na prowincji, czyli daleko od sanepidu. W razie potrzeby radzę spytać o tę budkę na przykład dziadka, ponieważ w czasach jego piwoszowania budki występowały nie tyle na-gminnie, ile na-osiedlowo. W każdym razie licznie. Tego, że komuś przeszkadzały, już nie skomentuję. Tyle dodam, że budki istniały wcześniej, nim ktoś sobie o gminach przypomniał, choć osiedla już, owszem, stawiano. Ale nie dam głowy, czy wcześniej stawiano osiedla, czy piwo.

Pod budką z piwem zawsze jest bardzo fajnie: gadasz, ile zapragnie dusza i nikt ci nie przerywa, bo nikt ani myśli słuchać. Przegnać mogą cię z całkiem innego, nie sejmowego powodu. Pod budką zawsze przyznają ci rację, nawet gdy nic nie powiesz. Wystarczy, że wydasz jakiś dźwięk dłuższy. Z górnych albo dolnych rejestrów. Takiego komfortu nie ma nawet premier. Było nie było, premier, żeby mieć rację, musi jednak wydać dźwięk z górnych rejestrów. Za inne dźwięki miałby przechlapane. Ale na głupotę licencja wszędzie jest taka sama.

To wcale nie jest tak, że tubylcy pod budką składają się wyłącznie z brudnych, obszarpanych meneli, dla których szczyt szczęścia to piwo albo bełt owocowy pod wezwaniem sołtysa. Powiedzmy, że wanny oni nie widują całymi tygodniami i nie mają pojęcia, co to znaczy Armani czy Gucci, ale kto powiedział, że bez wanny nie można się umyć, albo że garnitur, zwany przez nich mundurkiem kretyna, robi człowieka z mężczyzny. Wanna i garniturek to bardzo świeże wynalazki, ale piwo pijano chyba już w jaskini.

Inteligentów pod budką nie to, że jest wielu, jednak się trafiają. Pod każdą można trafić co najmniej jednego. Z nimi jest taka sprawa, jak w Polsce z Żydami. Dokładnie taka sama. Po pierwsze, stanowią mniejszość. Po drugie, mało kto wierzy, że w ogóle istnieją. Po trzecie, wszystkiemu są winni. Po czwarte, każdy należy do spisku. Do jakiego spisku? Do spisku, który ma na celu przegonić wszystkich spod budki, umyć w tej wannie, wyszorować, ubrać w garniturki i posadzić za biurkiem. Dla tubylców taki spisek stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo. Bo niby co oni mieliby robić za biurkiem? Pierdzieć w  stołki, jak inne biurokraty? Oni wolą to robić na świeżym powietrzu.

Żaden tubylec, za żadne skarby nie uwierzy, że za biurkiem robi się inne rzeczy niż pod budką z piwem. Mówiąc po ichniemu, tu i tam „obija się gruchy”. Tyle, że pod budką przyjemniej.

Wiem to z autopsji, bo sam pod budką bywam. Nie dlatego, że mam się za inteligenta, wręcz przeciwnie. Dlatego, że moje IQ dochodzi tylko w porywach do 60, przeciętnie oscyluje około 40-tki, poza tym jestem idiotą, co tubylcy uznają za sprawę wybitną. Śmieją się do łez. Ja to bardzo cenię, bo u nich wszystko jest prawdziwe: i ten śmiech, i te łzy.

A śmiać się, to oni też umieją naprawdę. Niedawno, na przykład, śmiali się do rozpuku, że jakaś komisja pali kota. Co to za durna komisja i dlaczego ona pali jakiegoś kota, po co, za co – o to nawet mnie pytali. Bo na te swoje pytania nigdzie nie umieli znaleźć odpowiedzi. Tego, co im odpowiedziałem, nie będę cytował, żeby mnie też nie spaliła ta komisja. Zamiast kota.

A jeden inteligent, co im próbował tłumaczyć, że ta komisja jest po to, by palić głupie prawa, nie żadnego kota, musiał spod budki uciekać. Jeszcze krzyczeli za nim, że prawa to by należało wszystkie spalić, zaś biednym kotom dać spokój, bo też chcą żyć i mają takie prawo. Prawo naturalne, rzecz jasna.

Ten inteligent nawet piwa swojego nie dopił, inni to zrobili za niego. Bo pod budką nic się nie marnuje. To jest wiadome i bez palenia kota.

Zresztą mogę wam powiedzieć, z jakiego powodu tak wiele ustaw musi trafić do kosza. Z bardzo prostego powodu. Jakem stary idiota, możecie mi wierzyć, swoje w życiu widziałem.

Każdy przecież wie, że sejm jest po to, by produkować ustawy. No to produkuje. Im więcej, tym lepiej. Z jakości, jak byle jakiego robola, nikt sejmu nie rozlicza. Sam czytałem w gazetach, że za którejś kadencji było tych ustaw za mało. Że sejm był bardzo niemrawy i nie wyrobił normy. Ile wynosi ta norma, tego nie napisali. Ale wyraźnie tam stało, że nie chodzi o jakość, bo od tego są specjaliści, naród czeka jedynie na ilość.

Więc teraz ten nadmiar musi trafić do kosza. A komisja jest po to, żeby nie wyrzucić czegoś naprawdę ważnego, bo nagle by się mogło okazać, przykładowo, że nikt nie musi podatku płacić, albo że biskup nawet w pełnym galowym stroju może nie mieć racji. Strach pomyśleć. No to od tego jest komisja. Żeby sejm nadal miał robotę i żeby coś ważnego do kosza nie trafiło.

A z kotami to bujda, oczywiście. Komisja i bez tego ma zajęcie aż do emerytury.

 

Na  niby,  czy  na  serio.

Tak sobie poczytałem swoje ostatnie (ale nie ostatnie) felietoniki i doszedłem do … nie, nie do socjalizmu, choć już na zawsze każde dojście będzie mi się kojarzyć z socjalizmem – tak mam to wbite do łba. Zauważcie to, co ja zauważyłem wcześniej – że socjalizm wymagał, aby do niego dojść. Rzecz była tłumaczona nie do końca jasno: socjalizm jest wyłącznie dla tych, którzy potrafią iść naprzód i przez takie „iście” potrafią dojść. Inaczej mówiąc, socjalizm to był taki fajny ustrój dla każdego, ale nie każdy mógł go osiągnąć. Dla nas w ogóle był nie do przyjęcia z powodu tego tempa w „iściu” do przodu, więc zostaliśmy daleko w tyle. Teraz tylko Murzyni są zdolni biegać tak szybko, jak socjalizm tego wymaga. Oni zawsze byli szczególnie zdolni w bieganiu.

A co to ja chciałem rzec? Acha, o tym, do czego doszedłem. O socjalizmie zrobiłem tylko taki wstrętny wtręt, choć niezupełnie nie na temat. Do tego też dojdę.

Informuję, że doszedłem do wniosku. Wniosek to jest taka dziwna sprawa, do której dochodzi się często wbrew szczerym chęciom. Gdy się dochodzi wbrew chęciom, to się go ukrywa, gdy zaś w zgodzie z chęciami, to się go ogłasza. Zwykle triumfalnie. W polityce to pierwsze nazywa się manewrem, to drugie sukcesem. Ale wiadomo powszechnie, że w polityce wszystko nazywa się inaczej.

Swoją drogą, mam ochotę zapytać, dlaczego nikt jeszcze nie opracował słownika politycznego. Opracowali słownik młodzieżowy, słownik uczniowski, słownik gwary śląskiej, nawet słownik dla kryminalistów – ale za słownik polityczny jakoś nikt się nie chce zabrać. Jak widać, byłaby to żmudna robota, nad wyraz ciężka. Poza tym, kto niby miałby go opracować? Lingwiści nie znają się na polityce, wśród polityków znajomość języka jest, jaka jest. Wynika z tego, że jeszcze dużo czasu upłynie, zanim będziemy naprawdę rozumieć to, co politycy gadają.

Zresztą sądzę, że z politykami to jest tak, jak z kobietami. Owszem, można starać się o ich zrozumienie, tylko powiedzcie mi, po co? Po jaką cholerę? Zrozumieć polityka może wyłącznie polityk, tak jak kobietę – kobieta. Jeżeli uwierzycie, że jedno albo drugie jest możliwe, to ja zacznę wątpić, czy używacie do tego właściwego organu. Może wam się coś pomyliło.

No dobra, teraz będzie omówienie tego wniosku, do którego doszedłem. Wniosek jest mianowicie taki, że jestem uczulony. Alergię mam taką. Ona dotyczy dwóch spraw: socjalizmu oraz demokracji. Kiedyś obie sprawy były tym samym, kiedy panowała u nas niepodzielnie demokracja socjalistyczna. Panowała tak niepodzielnie, że mało kto potrafił wyobrazić sobie coś innego. Obecnie demokracja oddzieliła się od socjalizmu, skutkiem czego oba pojęcia są pozbawione siebie. Demokracja jest bez socjalizmu, socjalizm bez demokracji. Wprawdzie to drugie wciąż udaje, że nic się nie stało, nawet udaje, że połączenie stało się jeszcze bardziej ścisłe, bo socjalizm nazywa się obecnie socjaldemokracją – ale każdy wie, że to słowo nadaje się do słownika politycznego, którego brakuje.

Gdyby taki słownik istniał, moglibyście dowiedzieć się z niego to, co idiota pojmuje bez słownika. Mianowicie, że między socjalizmem i demokracją żadnej różnicy nie ma. Jak to, nie ma? A tak to. Socjalizm głosi równość i demokracja tak samo. Co prawda, o różną równość chodzi. W socjalizmie – chodzi o żołądki, u wszystkich takie same, w demokracji zaś, chociaż także chodzi o równość, to jednak bardzo trudno powiedzieć, jaką. Równość w demokracji to niełatwa sprawa.

W socjalizmie stać nas było na wszystko, ale wszystkiego brakowało. W  demokracji nie stać nas na nic, ale niczego nie brakuje. Kto może to pojąć?

Równość  w socjalizmie była prawie na serio: chcieli nas ubrać w jednakowe mundurki, codziennie zapewnić taką samą miseczkę ryżu, no i wprowadzić takie prawo, żeby żony były wspólne. To ostatnie stanowiło może niegłupi pomysł, jeśli dobrze go rozważyć, ale mundurki i miseczka ryżu zdecydowanie odpada. Między innymi dlatego socjalizm nas wyprzedził. Nie warto było gonić.

Równość w demokracji jest prawie na niby: piszą, przykładowo, że średnia pensja różni się od innej średniej pensji o 83 tysiące. Przykładowo, gdybym miał dla siebie choćby połowę tej różnicy, czułbym się znacznie bardziej równo. Zresztą o tej równości w demokracji napiszę więcej, ale osobno, bo teraz limit mi się kończy, poza tym nie chcę się dłużej wystawiać na tę alergię.

A w ogóle równość to bzdura na sześciu zcentrowanych kółkach, taki sobie termin słownikowy ze słownika, który nie istnieje.

Wiedzą o tym nawet dzieci w piaskownicy.

 

Zmyłka  za  zmyłką

Inaczej mówiąc, samo życie. Bo ono też jest zmyłką. Niektórzy powiadają nawet, że w ogóle to nam się tylko wydaje, że żyjemy. Ale nie chcą zdradzić, co tak naprawdę robimy. Jeśli o mnie chodzi, to nie mam zamiaru zastanawiać się nad tym, co naprawdę robię. Po prostu wiem, że robię zmyłkę. Chcąc i nie chcąc. Z czego musi wynikać, że nie traktuję poważnie tych, którzy poważnie traktują mnie.

Dodam, że największej zmyłce, choć nie mam pojęcia, czy celowej, czy nie, ulegają ci, którzy wszystko traktują poważnie. Oni są tak poważni, że aż śmieszni. To stara prawda, że najwięcej dowcipów opowiadają o tych poważnych.

Ostatnio, na przykład, przeczytałem rewelację jednego takiego teologa, jakoby grzechem śmiertelnym była kremacja. Ten teolog martwi się w imieniu samego Pana Boga, że przy końcu świata nie będzie można tych skremowanych odróżnić, poza tym nie da rady przypisać im własnego ciała. Chodzi mu o to, że z okazji zakończenia świata każdy będzie musiał powstać z martwych w swojej osobistej postaci, konkretnie w tym celu, by go można było osądzić pod kątem cnót chrześcijańskich, grzechów natomiast heretyckich. Dopiero chyba po osądzeniu delikwent nabędzie prawa, żeby obrócić się w proch, co zresztą uczenie napisano gdzie indziej, chociaż bez niepotrzebnych szczegółów, co jest bardzo słuszne.

Ten teolog mądrzejszy jest, niż sam diabeł, co mnie zresztą nie dziwi, jako że diabeł fakultetów nie kończył, teolog zaś ze sześć. Dokładnie powiedzieć nie mogę, bo nie znam się na tych literkach przed nazwiskami, zresztą też je za zmyłkę uważam. Rzecz w tym, że teolog jak diabeł, dobremu Panu Bogu zadaje zadania i tak sobie myśli, że skoro sam ich nie potrafi rozwiązać, to Pan Bóg też nie będzie potrafił. Tym sposobem rozum Pana Boga miesza mu się z własnym rozumem.

Ale nie tylko. Diabelski zamysł teologa polega na tym, aby dobrego Boga zmusić do zachowania każdziutkiego atomu z jego, teologa, powłoki, aż do końca świata w stanie zupełnie oddzielonym od wszystkich innych powłok. Tym sposobem dobry Bóg z każdym ludzkim pokoleniem dysponowałby coraz to mniejszą ilością tak zwanej materii, w którą co prawda nie wierzy, lecz która i Boga ogranicza.

Jest nas ponoć 7 miliardów. Niech każdy waży, powiedzmy, 50 kilo. Diabeł wie, ile to jest, ale trochę niemało. Gdyby każde pokolenie pozbawiało dobrego Boga takiej ilości materii, niebawem Bóg byłby zmuszonym sięgnąć na półkę cudów i pomieścić cholerną ilość miliardów ludzi na ziemi wielkości najwyżej piłki futbolowej. Można więc w ciemno powiedzieć, że Bóg na taki numer nie pójdzie.

Rzecz jasna, teologa nie obchodzi los Żydów z Birkenau i Treblinki, nie obchodzi go los Hindusów ani nawet Wikingów, którzy też wędrowali takimż sposobem w zaświaty. O Żydach teolog myśli to, co myśli, o Hindusach fakultety milczą, Wikingowie nic, tylko na łodziach długich pływali. Zresztą, to ten sam teolog, którego kiedyś pytałem, czy ateista ma duszę, na co nie chciał odpowiedzieć.

Zmyłka na zmyłce, moi drodzy, czyli samo życie.

A nasz kochany Tusek tak samo się przyczynił. Kiedyś tam wygłosił orędzie. Rzecz jasna, do narodu. Orędzia mają to do siebie, że wygłaszane są zawsze do narodu, który najczęściej nie słucha, jeżeli zaś słucha, to szybko zapomina. Sprawa jest dokładnie taka sama, kropka w kropkę, jak z wygłaszaniem komplementów żonie – nikomu nie przynoszą żadnego pożytku, ale spróbujcie nie wygłosić. Na dowód możecie zapytać żonę, jaki komplement usłyszała wczoraj. Pytanie o przedwczoraj nie jest warte trudu. Dziewięć do dziesięciu, że nie pamięta. Bo po co ma pamiętać, skoro to obowiązek męża? Czy mąż ma inne wyjście?

Więc Tusek wygłosił orędzie. Chyba dość długo gadał, dokładnie pamiętać nie mogę, bo nieco przysnąłem. Ale podobało mi się. Chyba nawet bardzo. Najważniejsze, co powiedział, było to, że nie ma nic do powiedzenia. Zupełnie jak mąż żonie. Parę komplementów i sprawa załatwiona. Premier ma też obowiązki. I też nas tak traktuje, jak mąż żonę: jaka jest, to jest, ale moja, trudno. Małżeństwo premiera z narodem też jest takie samo – zmyłka na zmyłce i zawsze ten jest górą, kto lepsze zmyłki wymyśli.

W tej kwestii, należy przyznać, naród jest znacznie lepszy. Największą zmyłką narodu jest krzyk, że źle mu się dzieje. W różny sposób naród to objawia. Przede wszystkim strajkami, nawet głodowymi. A przeciętnie ten naród zarabia takie pieniądze, że nie wie, co z nimi robić. Na łapówki wydaje w takich ilościach, że cała agencja rządowa nie umie z tym sobie poradzić. Na wczasy w Egipcie wydaje, dla zmyłki latając tanimi liniami. O tłoku pod Realem nie ma co wspominać. Premier, jak ten mąż obowiązkowy, prawie daje się na to nabierać.

Na szczęście, ministrowie czuwają, więc premier wie, że krzywa rośnie. Znaczy, te zarobki średnie, czyli przeciętne. Rośnie krzywa sprzedaży aut i pomidorów. Rosną też podatki, choć one nic, tylko są obniżane. Ale premier nie może tak jawnie narodowi powiedzieć, że mamy dobrobyt. Naród by się obraził.

Więc premier powiedział, że nie ma nic do powiedzenia. I wybrnął, psia kostka! Jak tu nie kochać premiera?