JustPaste.it

II. Trzy felietony z "Pamiętnika idioty".

Kto,  do  cholery,  wynalazł  tę  demokrację?!

Demokracja to pierwszorzędny wynalazek. Obawiam się nawet, że lepszego nikt nigdy nie wynajdzie, choćby pękł przy tym wynajdywaniu. Zresztą po co wynajdywać, kiedy najlepszy wynalazek jest już gotowy, jak znalazł.

A wiecie, co jest najlepsze w tej demokracji? Nie ona sama, skądże. Najlepsze jest w niej  to, że nikt nie ma pojęcia, na czym ona polega. Biorąc ściśle, każdy ma świetne pojęcie, ale każdy ma inne. Właśnie to jest najlepsze.

W demokracji nikomu nie można powiedzieć, że się – na przykład – myli. Albo, że głupio gada. Każdy ma prawo do własnego zdania, choćby najgłupszego. Ma prawo, żeby się przy tym zdaniu upierać jak szczeniak przy starym kapciu. Nikomu nie można powiedzieć, że nie ma racji. Powiedzieć, że ktoś jest durniem, od razu sąd i grzywienka. Bo w demokracji wszyscy są sobie równi, każdy bez wyjątku ma tyle samo rozumu.

Na widok durnia normalny człowiek splunie przynajmniej pod nogi. Ale w demokracji nie ma normalności, w demokracji jest prawo z opaską na oczach. Przecież to właśnie demokraci tej Temidzie oczy przewiązali. Specjalnie. Żeby, broń boże, nie miała swojego punktu widzenia. Nic by z tego dobrego nie wyszło.

Jakiś mądrala powiedział, że demokracja to trudny egzamin. Czort wie, o co mu szło. Może o to, że kiedy każdy ma prawo do wszystkiego, w prawie robi się bałagan. Ale on, ten mądrala, sam siebie nie do końca rozumiał. Bo jeśli chodzi o bałagan, to wcale nie jest bałagan, tylko nowy porządek. Starczy się przyzwyczaić.

Powiedzmy, kiedyś żyło się w stadzie. W jaskiniowej hordzie. Na czele stał król, wódz, czy tam przewodnik. Kak zwał, tak zwał. Zamordysta. Gdy ktoś nie trzymał się swojego miejsca, dostawał kopa w zadek i już to miejsce znał. Zamordysta myślał za niego. Wiecie, to było wygodne, bo jak chciał to miejsce zająć inny typek, też dostawał kopa i zaraz wracał na swoje. Porządek, owszem, był. Zamordyści bardzo go chwalili.

Świat idzie jednak nieustannie naprzód. Zamordystów zamordowano, polikwidowano, miejscami grzecznie, nawet aksamitnie poustawiano w kątach, zależnie od stopnia humanitarności. Trzeba przyznać, że aż tak bardzo, to się nie bronili. Są jeszcze takie miejsca, gdzie oni żyją sobie, jakby nigdy nic. Porządek dalej tam trzymają.

A u nas, sami wiecie, od dawna demokracja. Ta demokracja zawsze była związana z tymi, no, inteligentami. Właśnie oni ją wymyślili. Już w starożytności. Taki Sokrates na przykład, bardzo się przyczynił. Wprawdzie popełnił potem samobójstwo, którego powodu do dziś inteligenci nie potrafią dobrze wyjaśnić. Natomiast ja wiem swoje, chociaż się nie upieram.

W tej demokracji była pewna przerwa, co też powszechnie wiadomo. Gdy rozjaśniono za sprawą inteligentów te mroki średniowiecza, demokracja nie tylko wróciła do życia, ona po prostu hula. Jak ten szlachcic, który wziął pożyczkę od Żyda, no i zaraz – do knajpy. Nie, żeby demokracja miała wszystkie grosze przepić, zawsze znajdzie się Żyd, co jej pożyczy. Żyd po prostu czeka, aż ona umrze z przepicia.

Myślicie, że inteligenci przestali się przyczyniać? Jeśli tylko pojawi się choćby cień zamordyzmu, zaraz listy otwarte piszą, znaczy takie protesty. Spróbujcie zwątpić w ich inteligencję, nie daj boże nazwać ich po imieniu, macie sprawę sądową pewną jak konto w banku. Staropolskim, czy jak się on tam zwał.

Może naprawdę demokracja to trudny egzamin. Przypuśćmy, choć to się w głowie nie mieści, więc tylko przypuśćmy, że go oblejemy. Znaczy, ten egzamin. Wtedy co? Odbiorą nam tę demokrację? Zresztą ona i tak zahula się na śmierć.

Dobra, ale co będzie potem? Nie będzie żadnych egzaminów! Zawsze znajdzie się Żyd, co pożyczy. Zasłużony wojak Szwejk powiadał, że nigdy jeszcze nie było tak, żeby coś nie było. Można więc hulać spokojnie.

Acha, i te protesty pisać.

 


Kto co ma

Mówi się, że kto ma, ten ma. Ale co ma, tego się nie mówi. Na wszelki wypadek. Wiadomo bowiem każdemu, że tak naprawdę właścicielem tego, co się ma, bywa ktoś całkiem inny niżeli posiadacz. Najdoskonalszym przykładem są oczywiście nasze ślubne nieszczęścia, potocznie mówiąc żony. Niech nawet będzie małżonki, bez różnicy.

Jeśli chodzi o mnie, to ja nie mam żony. Odstąpiłem. Bez żartów, na serio odstąpiłem. Jakoś tak mi się w życiu składało, że większość moich rzeczy bywała używana, to znaczy co nieco przechodzona. Wszystkie moje samochody i auta, mieszkania i domy nawet, wszystkie moje komputery – przechodzone były, czyli używane. Ale żony nie. Moje żony były całkiem nowe, świeżutkie jak bułeczki od piekarza prosto. Pachnące, aż do zawrotu głowy. Tyle, że zawrót mi nie groził. Bo ja wyznaję zasadę przeciwną: czego nie mam, tego nie mam. Wychodzę na tym o wiele zdrowiej.

Prawda, że niechętnie mówię o tym, czego nie mam. Tu jestem lepiej rozumiany, bo jak chodzi o „niemanie”, to ludzie nie wymagają szczegółów. Ludzie na ogół rozumieją, że jak się czegoś nie ma, to się tego albo chce, albo się unika jak diabeł kąpieli w przerębli. Bo święconej wody diabeł nie unika z prostego powodu: ona nie jest święcona. Niby przez kogo? Przez proboszcza? Też mi święcenie! Diabeł dobrze wie, że to zwykła kranówa. Po co miałby się bać?

Natomiast kąpiel w przerębli zdrowa jest wyłącznie dla tych tam, dla morsów. Każde inne stworzenie, diabła nie wyłączając, na samą myśl o tym żegna się z lubym życiem.

Jeszcze co do tej wody święconej, dodam jedną uwagę. Nie myślcie, że wiem o tym z jakiejś księgi świętej, wcale nie. Ja to wiem dlatego, że kiedyś podpatrzyłem, kiedy jej dolewali. Nawet nie, żeby proboszcz dolewał. Zwykły ministrant dolewał i jeszcze śmiał się przy tym. A diabeł miałby czegoś takiego nie wiedzieć!

No dobra, bo te skoki w bok od tematu chyba tenże czart u mnie inspiruje. Miało być o tym co kto ma, albo czego nie ma. Tak już u mnie jest, że temat sobie, ja też sobie. Mam we łbie po prostu wzorcową demokrację.

W demokracji tak jest, że każdy coś ma. Jak już w ogóle nie ma niczego, to przynajmniej ma rację. Albo ma prawo. Albo prawo do racji. Tego nie można nikomu odebrać, nikomu absolutnie. Odebranie komuś racji albo prawa mogłoby stać się przyczyną strasznej katastrofy dla tej demokracji. Ona by się mogła całkiem zawalić. Tego nie potrafi sobie wyobrazić nawet umierający pesymista.

Kiedyś były takie czasy, oj były. Rację i prawo miał tylko ten, kto był właściwie urodzony. Taka była dialektyka. Ona funkcjonowała na długo przedtem, nim ją wynaleziono. Nie znacie tego kawału, jak tłumaczył kapral poborowemu, co to znaczy dialektyka? Powiem wam ten kawał, może zrozumiecie lepiej niż durny poborowy.

Otóż kapral wyjaśnił całkiem prosto:

- Ja jestem kapral, ty jesteś dureń. Ty jesteś kapral, ja jestem dureń.  To cała dialektyka.

No! Rozumiecie?

Bo w wojsku, moi mili, nie ma demokracji, w wojsku jest porządek. Przynajmniej był kiedyś, za moich czasów, teraz to nie wiem dobrze. Bardzo możliwe, że teraz w wojsku też jest demokracja. Pewne przesłanki wymykają się spoza tajemnicy wojskowej i mogą o tej demokracji świadczyć. Na przykład ktoś awansuje z kaprala na generała nie dlatego, że miał takie szczęście urodzić się właściwie, ale miał we właściwej chwili rację. I prawo stanęło za nim. To wszystko.

A że potem samoloty spadają, to trudno. Czymś przecież trzeba za tę demokrację płacić.

 


Życie  za  sztukę.

Może nie wszyscy wiedzą, że ja czasami bywam pisarzem.

Głupstwo mi się wymsknęło. Jasne, że nie wszyscy wiedzą. Gdyby wiedzieli wszyscy, nie musiałbym tego zaznaczać. Nie stać mnie na tyle par butów, by dojść do każdego Polaka i powiedzieć mu: „hej, stary, ja jestem pisarzem”. Gdyby stać mnie było na tyle butów, Polacy kupowaliby więcej moich książek i wtedy już butów bym w ogóle nie potrzebował. Chodziłbym w bamboszach.

Ktoś głupszy ode mnie powie, że przecież łatwiej by było przez telewizję dotrzeć. Owszem łatwiej, ale na pewno nie taniej. Skalkulowałem to sobie bardzo szczegółowo i wolę już kupować buty. Aż tyle nie kosztują. Do tego i owego Polaka docieram. Ten i ów moje książki czytuje.

Jeśli ktoś zdobędzie się na nieco więcej głupoty i powie, że moich książek dlatego telewizja nie chwali, ponieważ nie są zbyt dobre, ten od razu się zdradzi, jakie książki czyta. On czyta wyłącznie książki chwalone przez telewizję, stąd się biorą jego problemy, których zresztą nie widzi. Czy w ogóle istnieje ktoś, kto widzi problemy ze swoją inteligencją?

Prawdę mówiąc, najpewniej taki ktoś wcale nie czyta. Nawet napisów na ekranie.

Jako post scriptum dodam to, co wszystkim wiadome od dawna. Taka jest sytuacja, że nie czyta się teraz książek dobrych, czyta się książki wypromowane. Dla analfabety nie ma żadnej różnicy.

Drugie post scriptum. Analfabetyzm też zrobił spore postępy. Teraz już wszyscy odróżniają litery, dowcip zaś polega na tym, że jedni rozumieją wszystko to, co czytają, drudzy zaś czytają wyłącznie to, co rozumieją. Nic innego do nich nie dociera.

Niniejszym ogłaszam ranking: komu się w Polsce dobrze dzieje?

Kiedyś chciałem nawet happening ogłosić. Nawet przeczytałem, co to słówko znaczy. Chciałem namówić kilku nietelewizyjnych, czyli zwyczajnych pisarzy, żeby się zebrali przed pałacem w stolicy, gdzie urzęduje minister od kultury. Wystawiliby wielki cylinder na datki oraz powiesili transparent z napisem: „Pomóżcie nam Państwo, bo państwo nam nie pomaga”.

Ale projekt upadł, bo upadł minister. Zresztą kultura też upadła. Zrobiło się tak, że nawet głupio przyznać się do tej kultury. W ogóle głupio przyznać się do czegoś, co daje miesięcznie mniej, niż 10 tysięcy.

Zarabiać mniej niż 10 tysięcy – to jest kultura. Zarabiać więcej – to sztuka. Żeby zarabiać jeszcze więcej, trzeba być sztuk-mistrzem.

Jednego takiego znam. I cholernie podziwiam. On ma legitymację emeryta oczko wyżej ode mnie, wypłatę zusowską nawet oczko mniej. Ale on zarabia tyle, ile siedmiu takich jak ja pisarzy. I nie jest frajerem, by za to podatek płacić.

Różnica między nami taka, że ja uprawiam kulturę, on uprawia sztukę. Nauczył się skubany chować za plecy jedną nogę i kulać o kulach. Szczególnie zimą to łatwe. Więc on sobie kuleje na tych kulach, z taką puszką u szyi, po trzy godziny dziennie na jednym takim ruchliwym skrzyżowaniu, gdzie co chwilę palą się czerwone światła. Nawet się skumplował z policjantami, którym odpala na piwo (ale ta wiadomość jest nieoficjalna).

Za te trzy godziny i jedną sztukę z kulasem ten mój znajomek więcej kosi miesięcznie, niżeli za czterdzieści lat harówy kopalnianej, przeliczonej zusowsko na pieniądze. Owszem, emeryturę odbiera, bo po co ma przepaść w zusowską przepaść.

On jest bardzo konkretny człowiek.