Najwyższy czas, by uwolnić od, pętających inicjatywę i przedsiębiorczość, obniżających poziom życia, więzów prawnych. Bo nie różnimy się wiele od Meksyku w tym względzie !
"Tajemnica Kapitału" - fragment książki
Siedem mil na wschód od północnego cypla półwyspu Yukatan, w miejscu gdzie zlewają się wody Zatoki Meksykańskiej Morza Karaibskiego, znajduje się malownicza wysepka Holbox. Podobno przed dwustu laty była schronieniem morskich rabusiów. Dzisiaj zamieszkuje ją niespełna trzysta rodzin, utrzymujących się głównie z rybołówstwa. Wielu z nich to potomkowie piratów, dla których wody Karaibów były niegdyś ulubionym terenem rozbojów. Wprawdzie XIX wieczne dokumenty wspominają co o pozostawionych na Holbox pirackich skarbach, zamożnych wyspiarzy wskazuje raczej, że korsarskie łupy tkwią nadal w ziemi. Mimo dogodnego położenia (w prostej linii zaledwie 70 km od międzynarodowego lotniska w Cancun), wyśmienitych walorów klimatycznych i środowiskowych, niezwykle bujnej flory, a zwłaszcza fauny ponad 1000 gatunków ptactwa, tyle samo gatunków mariscos czyli owoców morza Isla Holbox była jeszcze do niedawna miejscem nieznanym, niemal w ogóle nie uczęszczanym. Przed laty przyjeżdżał tam sam Jacques Cousteau, filmować rafy koralowe pobliskiej laguny Yalahau, lecz odkąd odkrył podziemne pałace z korali w pobli u wyspy Roatan, u wybrzeży Hondurasu, przestał na Holbox zaglądać. Dwa prymitywne, podupadłe hoteliki świeciły pustkami, służąc raczej jako pralnie pieniędzy, niż miejsce noclegu dla turystów. Jeszcze piętnaście lat temu jedynymi przybyszami na Isla Holbox byli zbieracze muszli, ortodoksyjniż ekoturyści z Europy oraz bogaci Amerykanie, przylatujący tutaj awionetkami na połów tarponów, marlinów czy latających ryb, od których w okolicznych wodach wprost się roiło. Na Holbox czekał na nich kapitan motorowego jachtu z Chetumal, którym wyruszali w morze. Amerykanów aniż wyspa, aniż znajdująca się na niej wioska rybacka, czy tym bardziej jej mieszkańcy nie interesowali. Chyba że natknął się na nich akurat, mówiący trochę po angielsku, Telesh czy Negro, ale i oniż musięli mieć nie lada szczęście, gdy jachty gringo zapuszczały się w morze znacznie dalej, niż płaskodenne łodzie holboxańskich rybaków. Po takim spotkaniu Amerykanie kiwali głowami zdumieniż tym, jak ktoś może z takiej łodzi łowić ryby, rybacy nie mogli wyjść z podziwu, że ktoś tyle świata pokonuje, aby złowić rybę, której i tak nikt nie chce... Życie na Isla Holbox toczyło się monotonnie, z dnia na dzień, a dokładniej od wiatru do wiatru. Gdy nadchodził El Norte, wiatr od północy, a wraz z nim ławice mero, pargo czy hurel a, ludzie niecierpliwie czekali aż wiatr ucichnie. Gdy przestawało wiać, z niepokojem wyczekiwali El Norte, a wraz z nim duża ryba, uderzy znowu i bedą mogli wyruszyć na połów. Zresztą, co to za połów. Rybołówstwo na Holbox było równie biedne, co sami rybacy. Z braku pieniędzy, sprzęt rybacki ograniczał się do dwunastostopowych łodzi, napędzanych najpierw siłą mięśni, później przy pomocy silników Johnsona , sieci nylonowej i bojek ze styropianu. Nieco lepiej wiodło się tym, którzy nurkowali za homarem. Za kilo mięsa tego smakowitego skorupiaka płacono na giełdzie w Miami do 25 dol., ale i to się kończyło. Z czasem dobrali się do nich ekologowie, wymuszając ograniczenie kwot połowowych na ten przysmak ludzi z Północy. Nawet bez tego, homara zaczęło brakować. Chefo, który na homarach i caracoles, ślimakach morskich dorobił się pizzerii serwującej legendarną pizze z homarem , uważali że chętnych dobrego zarobku jest więcej, niż ślimaków czy homarów. Siła robocza w okolicy tania, toteż kandydatów na nurków nie brakowało. Zwłaszcza po tym, jak w 1988 uderzył w Holbox morderczy huragan Gilberto , który spustoszył wyspę, niszcząc wiekszość stojących w marinie łodzi. Nie inaczej było z rekinami, po które wypływali Holboxanie daleko za przylądek Cabo Catoche, w pobliżu wód Kuby. Za mięso rekina bogaci po rednicy z Progreso płacą dobrze, 2 dol. za kilo. Zresztą po tym, jak Marco stracił rekę w czasie wyciągania bestii z wody, niełatwo już było skompletować załogę. Gdyby stać ich było na większą łódź , na mocniejszy silnik, ale to wymagało kapitału. Tymczasem wszystko co posiadali to lichy, sklecony z drewna domek, stawiany na skrawku komunalnego gruntu, należącego do ejido, wspólnoty ziemskiej na kształt rezerwatów amerykańskich Indian podarowanej wiosce w latach 1920. z nadania Reforma Agraria, powołanego dekretem prezydenta Plutarcho E. Callesa, urzędu do spraw reformy rolnej W podobnej sytuacji były wioski rybackie rozrzucone wzdłuż pasa nadbrzeżnego, znanego dzisiaj, jako Rivera Maya, od Holbox na zachód po Meride, oraz na południe, po Chetumal, stolice stanu Quintana Roo * * * Do połowy lat 1990. roku, ejido było jednym z głównych posiadaczy ziemi w Meksyku. Terenów należących do wspólnoty nie mo na było sprzedać, kupić, zamieniać, zastawiać - stanowiły klasyczny przykład martwego kapitału . O ich przeznaczeniu decydowała Rada Ejido (ejidatarios), organ wybierany przez mieszkańców wspólnoty. Jej decyzji nie mógł zmienia powiat, miały z tym trudno ci nawet władze stanowe. Kto , kto się na gruntach ejido urodził, albo kto postawił na nich swoją chatę, miał prawo mieszkać w niej aż do śmierci. Nikt mu nie mógł tego prawa odebrać. Jeśli umarł bezpotomnie, a spadkobiercy po jego śmierci trafili akurat na spokrewnionych bądź życzliwych ejidatarios, mogli uzyskać constancia, dokument gwarantujący przejście domu wraz z gruntem w ich posiadanie. Jeśli jednak nie zgodził się na to który z członków Rady, wioskę opuszczali, albo czekali na lepsze czasy. Pozostawiona po zmarłym scheda stawała się własnością społeczno ci lub częściej dzielili ją miedzy sobą członkowie Rady. Pod koniec lat 1990., ówczesny prezydent Meksyku, absolwent amerykańskiej uczelni z Ivy League, Ernesto Zedillo postanowił poruszyć skostniały układ własnościowy. Jaki cel przyświecał ówczesnemu prezydentowi, tego do końca nie wiadomo. Najprawdopodobniej chodziło o podatki. Ziemia należąca do ejido, jako nie hipotekowalna, nie była opodatkowana. Miało to tak e złe strony dla samego ejido, które w ten sposób pozbawione było dotacji federalnych na infrastrukturę komunalną. W ka dym razie ukazała się ustawa zezwalająca na federalizacje gruntów ejido czyli na zmianę formy ich własności z komunalnej na prywatną, a wiec hipotekowalną. W przypadku, gdyby wyraziła na to chęć i zgodę większość mieszkańców, Rada Ejido miała obowiązek zwróciła się do władz państwowych o przejecie ziemi i wydanie indywidualnych dokumentów własnościowych. Na atrakcyjnie położonych terenach, najpierw na wybrzeżu Pacyfiku, potem tak e na wschodnim wybrzeżu, zaczął się ruch. Perspektywa uwolnienia terenów należących do ejido przyciągnęła miejscowych i zagranicznych inwestorów, ceny ziemi zaczęły rosnąć w tempie wykładniczym, korzystali na tym mieszkańcy ejido, którzy mieli teraz kapitał, prace oraz sposobność do robienia interesów Co prawda, przygotowanie referendum, złożenie odpowiednich podań do ministerstwa d/s reformy rolnej a tak e wydanie zezwolenia, to proces nudny i długotrwały, w wielu wioskach czy wspólnotach odczytano go jako sygnał do wolnego obrotu ziemią. Kupowanie ziemi przed formalizacją jej statusu wiązało się z pewnym ryzykiem, ale się opłacało; niż sza była cena gruntu. Holbox to wprawdzie ponad żą0,000 ha, ale gros powierzchni wyspy to bagna i tereny podmokłe, nie nadające się do użycia czy przeznaczenia turystycznego. Podobnie jest z plażą, która ma 60 km długo ci, ale na większość ci obszaru, od cywilizowanej części wyspy oddzielają ją niedostępne bagna. Zwolnienie restrykcji obrotu ziemi ejidalnej spowodowało gwałtowny wzrost zainteresowania wyspą. Na Holbox zawrzało. W krótkim czasie, do końca 1999 roku wykupiono praktycznie wszystkie tereny plażowe. Cena parceli położonych nad wodą wzrosła do 1000 dol. za metr (szerokości) w styczniu-lutym 1998, do 1500-4000 dol. za metr w rok później. Holboxanie zaczęli się bogacić. Pojawiły się nowe łodzie, zwiększyły się połowy tiburones (rekinów), gwarantujące dochody na niespotykaną dotąd skale. Zdarzały się dni, kiedy łodzie Chefo albo Cheli odławiały w ciągu jednego tylko rejsu tych morskich bestii za 2500 ł000 dol. Takich dochodów nie dawały ani caracoles, pulpo czyli o miornica, ani nawet langosta czyli homar. Alberto, osiedlony na Holbox Hiszpan, jedyny na wyspie przedsiębiorca budowlany miał ręce pełne roboty. Pojawiły się firmy budowlane z lądu z Meridy, z Cancun. W ciągu zaledwie 2 lat postawiono na Holbox ponad 40 domów, odnowiono ponad 1000 chat rybackich. Mieszkańcy wioski wystawili nowy kościół. W czynie społecznym co w socjalistycznym Meksyku jest prawdziwym ewenementem, zwykle bowiem tutejsi ludzie spodziewają się interwencji rządowej nawet w sprawach osobistych zburzono starą szkołę, aby zrobić miejsce pod nową. Na wyspie pojawili się nowi mieszkańcy ludzie interesu, politycy oraz osobistości show businessu. Tu przed zakończeniem swojej kadencji, kilka hektarów gruntów zakupił na Isla Holbox prezydent Ernesto Zedillo. Na cyplu zachodnim, piękną posiadłość wybudował dyrektor du ego banku z Guadalajara. Obok niego zamieszkał Pablo Milanes gwiazda salsy, za nim pojawił się inny bożyszcze rock latino Marc Anthony, jego sąsiadem ma być sam Ricky Martin. Stali się oni atrakcją wyspy, dając równocześnie zatrudnienie wielu jej mieszkańcom W krótkim czasie otwarto bowiem kilkanaście sklepików, pięć nowych restauracji, dwie kawiarnie, w tym jedną prowadzona przez Szwajcarkę, one nauczyciela z pobliskiego Kantunilkin w stylu capuccino. Koniunktura przyciągnęła ludzi, którzy dostrzegli w Holbox szanse przekształcenia wyspy w atrakcyjny ośrodek ekoturystyczny. Spółka włosko-holenderska odnowiła stary hotel Faro viejo , amerykańska nauczycielka uruchomiła warsztaty produkujące artesanias, wyroby artystyczne z muszli, dwa pensjonaty otworzyli Włosi, ośrodki cabanas zbudował Argentyńczyk, Niemiec, dwóch Polaków z Kanady, wśród inwestorów znalazł się także piszący te słowa, stając się udziałowcem niewielkiego hoteliku Esmeralda . W przekształcaniu wyspy nie zabrakło tak e Meksykanów, w tym samych mieszkańców wyspy; Amauri Villanueva i jego ośmiu braci kupili nowy, duży prom z prawdziwego zdarzenia, kucharz Perla założył dyskotekę, powstało kino, ośrodek zdrowia, wypożyczalnie wózków golfowych, rowerów, szkoła nurkowania, drogeria, emerytowany oficer armii meksykańskiej uruchomił lądowisko dla awionetek, a tak e regularne przeloty na trasie Isla Holbox Cancun. Biznesów byłoby znacznie więcej, gdyby nie koszty, które w Meksyku są wręcz astronomiczne. Kuriozalne są zwłaszcza opłaty notarialne; rejestracja spółki kosztuje prawie 15,000 peso, potwierdzenie kopii dowolnego dokumentu ok.100 peso za stronę, upoważnienie notarialne to kolejne 10 - 20 tys. peso. Każda wizyta w urzędzie wiąże się z koniecznością wręczenia propinas, prezentu-łapówki, motywujących urzędników do pracy. Do tego dochodzą federalniż inspektorzy od ochrony środowiska, gospodarki wodnej, planiści od zagospodarowania przestrzennego, księgowi, audytorzy podatkowi, skryby, adwokaci, których wymuszone miejscowym prawem serwisy idą w dziesiątki tysięcy peso każdy. Równie kosztowne są licencje, pozwolenie, zezwolenia, wizy etc. Wszystko to ma miejsce w kraju, gdzie minimalna płaca, którą pobiera ok. 40 proc. mieszkańców tego 100 milionowego narodu, wynosi ok. 900 peso miesięcznie. Pokojówka zarabia ok. 2000 peso miesięcznie, wzięty kucharz 4000 peso, lekarz ok. 5000 peso, policjant od 1000 do 2000 peso, a wysoki urzędnik państwowy ł000 peso. Za jednego dolara w casa de cambio płacą niewiele ponad 9 peso. Czy trudno teraz zrozumieć, dlaczego system jest aż tak skorumpowany? Meksyk to jedyny kraj świata, w którym gros pracowników państwowych utrzymuje się nie z podatków, lecz z łapówek, żeby robić interesy w Meksyku trzeba być naprawdę zamożnym człowiekiem. Tym bardziej, że sprawy urzędowe wleką się tam latami, przepisy są miedzy sobą sprzeczne, najczęściej jednak ich nie ma, za decyzje wydaje urzędnik, uzależniając ją od swego własnego interesu, czyli wysokości propina. Mimo tych wszystkich ułomności, federalizacja ziemi na Hol box była ogromnym postępem, niosącym ze sobą poprawę życia wieluset mieszkańców wyspy. *** Zachęcony sukcesem Isla Holbox postanowiłem podobny za bieg zaproponować władzom gminy Wicko, opodal Leby. W czasach prl-u dominowało tu, zorganizowane w formie pegeerów, rolnictwo, z którego utrzymywało się ponad 50 proc. mieszkańców gminy. Z chwilą wprowadzenia transformacji ustrojowej po 1989 roku, i likwidacji gospodarstw uspołecznionych, ludzie ci w większości pozostali bez pracy. Od lat bezrobocie waha się od 40 do 60 proc. zdolnych do pracy mieszkańców gminy Wicko. Co prawda, część z popegeerowskiej ziemi znalazła się w rękach byłych pracowników uspołecznionych gospodarstw rolnych, ale nie zmieniło to w niczym ich sytuacji materialnej. Posiadane przez nich działki były niewielkie, brakowało kapitału na ich zagospodarowanie, nie bez znaczenia była tak e niska (piąta i szósta) klasa gruntów, a w związku z tym słaba wydajność plonów i wysokie koszty produkcji. Sytuacji nie poprawiła masowa prywatyzacja dużej części po pegeerowskich gruntów. Wprawdzie głównym jej użytkownikiem stali się przedsiębiorcy zagraniczni, na poły przemysłowe farmy holenderskie, irlandzkie czy niemieckie, które staa było na dokapitalizowanie produkcji, nawozy, melioracje, urządzenia i maszyny, to jednak inwestycje te wyeliminowały równocześnie prace ludzką do minimum. Zatrudnienie na nich znalazła tylko niewielką cześć byłych pracowników pegeerów. W normalnych warunkach wysokie bezrobocie powinno przyciągnąć do gminy Wicko przemysł czy inne gałęzie gospodarki, nie stało się tak jednak z kilku powodów. Po pierwsze, miejscowym bezrobotnym brak jest odpowiednich kwalifikacji, po drugie, i ten powód jest moim zdaniem znacznie ważniejszy, rolniczy charakter gminy uniemożliwia zagospodarowanie jej w dziedzinach pozarolniczych. Zmiana przeznaczenia gruntów w ramach tzw. planu zagospodarowania przestrzennego jest w Polsce wciąż ogromnym problemem. Dość powiedzieć, że nawet posadzenie lasu na terenach rolnych napotyka sprzeciw władz, które na swoje usprawiedliwienie mają ile tam ustaw zakazujących przeznaczania ziemi uprawnej na cele pozarolnicze . Nawet je li ten jej rolny czy uprawny charakter budzi poważne zastrzeżenia. Tak jak właśnie w gminie Wicko, której skarbem czyli kapitałem nie jest rolnictwo, lecz turystyka. Gmina Wicko znajduje się na obszarach nadmorskich wsi Sarbsk czy Ulinia, na przykład dzieli od pla y niespełna dwa kilometry. Nie mówiąc o tym, e na terenie gminy znajdują się dwa dziewicze jeziora o najwyższej czysto ci wody Lebskie oraz Sarbsk. Dzięki silnemu nawietrznieniu, na jeziorze Sarbsk odbywają się od lat międzynarodowe mistrzostwa w windsurfingu, zimą natomiast regaty bojerowe. Znaczną cze a obszaru gminy zajmuje Słowiński Park Narodowy, a tak e, obfitujące w grzyby, runo leśne i zwierzynę, ciągnące się kilkadziesiąt kilometrów na południe, Lasy Tucholskie. Nie ma tam wielkich miast, ośrodków przemysłowych czy innych uciążliwości cywilizacyjnych, a jednocześnie do Gdańska jest niewiele ponad 100 km, do Słupska ok. 50 km. Tereny te znajdują się ponadto na historycznym szlaku hanzeatyckim, przyciągającym tutaj corocznie rzesze turystów głównie z Niemiec i Holandii. Powietrze jest czyste, klimat łagodny słowem wymarzone miejsce dla rekreacji. Niemcy, w których posiadaniu znajdowały się te tereny przed wybuchem Ii wojny światowej, planowali zorganizować tam centrum agroturystyki Ze względu na swoją wyjątkowe położenie i walory uzdrowiskowe, gmina Wicko mogłaby stać się prawdziwą mekką spragnionych ciszy, czysto ci i niedrogiego wypoczynku tysięcy turystów. Na przeszkodzie stoją absurdalne przepisy własnościowe, zwłaszcza gdy chodzi o obrót ziemią. Ich zmiana leży w interesie wszystkich zainteresowanych stron; państwa, które pozbywa się w ten sposób problemów z łożeniem na zasiłki dla bezrobotnych; gminy, która osiągałaby z tego tytułu ogromne dochody, a zwłaszcza samych mieszkańców, którzy mieliby wreszcie stałe, pewne źródło utrzymania i żyli jak ludzie. Moja propozycja była prosta. Zmienia w gminie Wicko, w trybie natychmiastowym, przeznaczenie ziemi. Uwolnić ją od absurdalnych, niczym nie uzasadnionych ograniczeń wynikających z planu zagospodarowania przestrzennego, tym bardziej, że gmina takiego planu właściwie nie posiada. Zamiast wiec utrzymywać na siłę parohektarowe gospodarstwo rolne, jego właściciel mógłby swoją ziemie podzielić na działki rekreacyjne i sprzedać je za stosunkowo duże pieniądze. Taka zmiana przeznaczenia ziemi, z rolniczego na rekreacyjne, wiąże się z podniesieniem jej wartości, a co za tym idzie, z wyższym podatkiem katastralnym. Z moich kalkulacji wynika, że wspomniany wzrost warto ci byłby co najmniej dziesięciokrotny. Wpływy podatkowe gminy wzrosłyby jeszcze znaczniej, gdy grunty rolne klasy V i Vi w ogóle zwolnione są od podatku. Pieniądze uzyskane z racjonalizacji przeznaczenia gruntów można by wykorzystać na rozwój bazy turystycznej Każdy mieszkaniec wioski, który by wyraził na to zgodę, otrzymałby pożyczkę hipoteczną na remont i podniesienie standardu swojego domostwa, aby tym samym sprostać wymogom ruchu turystycznego. Zamiast budować nowe hotele, motele czy pensjonaty, wyremontowano by istniejące domostwa, podnosząc nie tylko ich warto a, lecz tak że standard życia mieszkańców. Pożyczki na ten cel, spłacano by z części dochodów od turystów. Gwarancją wywiązania się ze spłaty pożyczki byłaby hipoteka zadłużonej nieruchomości. W ten prosty sposób doszłoby do ożywienia martwego kapitału biedaków z gminy Wicko. Kapitał ten uruchomiłby lawinę kolejnych działań; nową infrastrukturę, nowe miejsca pracy, dał przykład innym regionom znajdującym się w stanie podobnego marazmu. Co więcej, aby proces ten uruchomić nie trzeba ani wielkich nakładów, ani kosztownych inwestycji, wystarczy zmiana przepisów. Zmiana kilku absurdalnych paragrafów. Na przeszkodzie stoi jednak szkodliwy monopol geodetów, planistów przestrzennych oraz notariuszy, którzy czynią to całe przedsięwzięcie niepraktycznym i nieopłacalnym. Podział hektarowej działki rolnej na 10 działek rekreacyjnych, każda o powierzchni 1000 m. kw., wymaga sporządzenia rysunków geodezyjnych, których koszt parokrotnie przekracza warto a dzielonej ziemi. Wykonanie takiego rysunku to kwestia kilku godzin pracy technika czy kreślarza. Niestety, przepisy wymagają, aby robił to licencjonowany geodeta. Czy trudno się dziwić, że wobec braku konkurencji liczy on sobie za te parę kresek tak słono? Wobec braku aktualnego gminnego planu zagospodarowania przestrzennego, obowiązek jego wykonania spoczywa na właścicieli dzielonej działki. Koszt takiego planu wskutek monopolu planistów to także wielokrotność wartości ziemi. Gwoździem do trumny są opłaty notarialne, których wysoko a sięga połowy warto ci dzielonej ziemi. Wobec takich wydatków, niewielu gospodarzy na dzielenie stać, a jeśli nawet stać, to mimo wszystko przestaje być ono opłacalne. Polska nie jest krajem bogatym, Polacy nie są narodem zamożnym. Naszym największym kapitałem jest ziemia, która stanowi grubo ponad 50 proc. posiadanych przez nas zasobów. Półwiecze socjalizmu uczyniło z niej jednak martwy kapitał . Należy go czym prędzej ożywić. Polscy politycy zamiast debatować nad sposobami obrzydzenia cudzoziemcom (i nie tylko) obrotu polską ziemią, powinni się zastanowić nad tym, co uczynić, aby kapitał ten przestał być martwy i zaczął przynosić jego posiadaczom najbiedniejszym obywatelom tego kraju konkretne i wymierne korzyści. Utrzymywanie istniejącego status quo, to utrzymywanie wiejskiej nędzy! Mamy nadzieje, że książka Hernando de Soto Tajemnice kapitału uzmysłowi niektórym z naszych decydentów, że nie w wielkości budżetu, nie w zasiłkach, a tym bardziej nie w podatkach tkwi siła państwa, lecz w wolności i zamożności jego obywateli. Najwyższy czas, aby nas wreszcie uwolnić od, pętających inicjatywę i przedsiębiorczość, obniżających poziom życia, więzów prawnych. Pod tym względem nie różnimy się wiele od Meksyku, a gmina Wicko od ejido na Holbox. Skoro tam potrafili pójść po rozum do głowy, może potrafią także w gminie Wicko.
Jan M. Fijor Isla Holbox, Meksyk - Sarbsk, Polska zima 2002
Artykuł jest fragmentem książki "Tajemnica kapitału"
Źródło: Hernando de Soto
Licencja: Creative Commons