JustPaste.it

Co to takiego jest, teologia?

Nie ma na świecie rzeczy aż tak głupiej, żeby nie było w niej odrobiny mądrości.


Właściwie, chyba tylko diabli to wiedzą. Założenie, że Bóg też wie, nie może być słuszne, chociaż Bóg jest wszechmocny. Wiedzieć, co to jest teologia, Bogu po prostu nie wypada, jako że służy ona do jego ubóstwienia. Niezręcznie byłoby.

Wynika z tego, że Bóg nie wspiera teologów. Nie twierdzę, że to właśnie z tego powodu teologom raczej marnie idzie. Powalających osiągnięć nie osiągają i nie powalają nimi. Zaś religijna praktyka, dla której teologia stanowi teoretyczną „podkładkę”, jeszcze marniej wspierana jest przez Boga. Relikwia w postaci szczebla od drabiny, która przyśniła się Jakubowi, nie tylko przestała być cudem, ale nawet przestała być możliwością.

Niektórzy powiadają, że teologia to nauka, choć nawet Wikipedia formułuje to bardzo ostrożnie. Definicję zaczyna od „dyscypliny”, ale nie pisze jasno, jakiej mianowicie. Czterech rzemieni z węzłami, mocowanych do giętkiej rękojęści, pewnie domyślać się nie należy. Chociaż – mam tu określone skojarzenia, nieomal asocjacje. Zaraz wyjaśnię.

Ta stara dyscyplina służyła do trzymania w ryzach rozwydrzonych bachorów, żeby nie rozwydrzyły się bardziej. „Z tym i tym to jest tak i tak. Rozumiesz, bachorze?!” Bachor, jeśli nie był kompletnym debilem, co czasem się jednak zdarzało, to nawet jeśli nie rozumiał tego i tego, rozumiał coś innego. Rozumiał, że jeśli nie będzie rozumiał, jego tyłek albo plecki zawrą ścisłą znajomość z rzemykami. No to jak on mógł nie rozumieć? On rozumiał to nawet, co w ogóle nie było możliwe do rozumienia. Dlatego dawniej bachory były zdyscyplinowane. Od małego to miały. Nie to, co teraz.

Teraz, po rezygnacji z dyscypliny, nie tylko u bachorów rozumienie jakoś znacznie się obniżyło. Ta dyscyplina miała jednak wybitne talenta edukacyjne.

W naszych czasach o dyscyplinie często już i kustosz muzeum pojęcia nie ma. Dorosłe zaś i niedorosłe bachory są rozwydrzone z samej humanitarnie kształtowanej natury, o czym by długo można opowiadać. Tak więc definicja Wikipedii, że teologia to dyscyplina, całkiem nic nie znaczy. Raczej, tak samo diabli wiedzą, co znaczy. Ale od tego właśnie zacząłem.

Co do nauki, to dla wielu ona tylko tyle znaczy, że można w tej nauce zdobywać różne tytuły, przede wszystkim profesorów. Patrząc w ten sposób, teologia to wielka nauka, bo profesorów  takie w niej mnóstwo, że starczyłoby na kilka innych nauk. Co prawda, Nobla jeszcze za teologię nie dają, ale Templetona owszem. To jednak może się zmienić za sprawą tych rozwydrzonych dorosłych bachorów, wdzięcznych za rezygnację z dyscypliny.

Tak w ogóle, to tego Templetona dali za próbę pogodzenia teologii z nauką. Znaczy, na razie one się kłócą. A jeśli się kłócą, znaczy, że teologia nie jest nauką, sama z sobą by się nie kłóciła. Próba ich pogodzenia też nie bardzo teologom wyszła. Gdyby ta próba powiodła się lepiej, chyba i Nobel byłby do osiągnięcia. Nawet bez tych rozwydrzonych dorosłych bachorów.

Na razie to tak jest, że nauka używa swoich możliwości do badania rozmaitych spraw i rzeczy, pod różnymi kątami i nawet kontami – potem z tych badań wyciąga wnioski. Wnioski, czyli rezultaty badań nauka ogłasza jako teorie albo odkrycia. Co z tymi wnioskami dzieje się dalej, to już mniej ważne. Dalej, to niekoniecznie od naukowców zależy. W nauce wnioski nie są uświęcone. Częściej zaskakujące dla samych naukowców.

Teologia zaś odwrotnie, od rezultatów zaczyna. Rezultaty spisano przed dwoma tysiącami lat. Kto spisał – to trzecia diabla tajemnica. Zajęcie, czyli robota teologii, też polega na wyciąganiu wniosków. Tyle, że osiąganych metodą drapania się po głowie. Te wnioski muszą zgadzać się z wiadomymi rezultatami, inaczej są wnioskami fałszywymi, które często okazują się diabelską złośliwością. Sporo zajęć dla teologów polega na odróżnianiu tych wniosków, czy one przypadkiem nie prowadzą do innych rezultatów. Bywa, że teologowie zajmują się wnioskami, które sformułowała nauka. Bywa zaś często, że te naukowe wnioski nie zgadzają się z ich spisanymi 2.000 lat wcześniej gotowymi rezultatami.

Z wnioskami, uznanymi teologicznie za fałszywe, to sprawa bardzo trudna. Zdarzało się, że bardzo krwawa. Do tej krwi teologia w ogóle przyznać się nie chce, a jeżeli już musi, robi to w sposób cichy i nieśmiały. Ale zawsze wart dużej pompy, choć pamięci – krótkiej.

Sprawa naukowości teologii to zaledwie podzwonne cichutkie echo dawnych czasów, kiedy wszelakich możliwych do przyswojenia sobie nauk udzielali wyłącznie teologowie, co najmniej zaś sukienkowi. Nawet prosta znajomość alfabetu i podstawowych rachunków jako wstęp miała invocatio Dei. Żaki zaś od razu miały przerąbane, ponieważ wisiała nad nimi ta dyscyplina.

 Do tych czasów niejeden dziś jeszcze wzdycha, nawet przyznaje się do tego. A wiecie, dlaczego wzdycha? Ze strachu. Ze strachu przed pieronem. No, może przed Pieronkiem. I choć ten strach jest kubek w kubek tak irracjonalny, jak strach przed piorunem, tkwi w nim odrobina prawdy.

Szczęściem, jedynie odrobina. Bo nie ma na świecie rzeczy aż tak głupiej, żeby nie było w niej odrobiny mądrości.