JustPaste.it

Zbawienne uwięzienie

Czy recydywista może jeszcze powrócić na drogę uczciwego życia? Poniższa prawdziwa historia — fragment wspomnień byłego przestępcy — dowodzi, że to możliwe.

Czy recydywista może jeszcze powrócić na drogę uczciwego życia? Poniższa prawdziwa historia — fragment wspomnień byłego przestępcy — dowodzi, że to możliwe.

 

W telegraficznym, jak mi się wydaje skrócie, postaram się przedstawić parę faktów z mojego życia, które miały wpływ na to, kim obecnie jestem. Moi rodzice rozwiedli się, gdy miałem dziesięć lat. Brak autorytetów i dyscypliny sprawił, że najważniejsi stali się dla mnie koledzy. Matka nie była w stanie mnie kontrolować. Poznałem smak papierosów i alkoholu.

Staczanie się

Pierwszy wyrok zaliczyłem już jako szesnastolatek — rok pozbawienia wolności, z warunkowym zawieszeniem na dwa lata. To pierwsze zderzenie z majestatem prawa napełniło mnie strachem i skłoniło do zmiany postępowania. Starałem się trzymać z dala od wszystkiego, co mogłoby znów postawić mnie przed obliczem Temidy. Uspokoiłem się, zwolniłem, nie na tyle jednak, aby być wzorem dla innych. Nadal sensem mojego życia były wino, kobiety i śpiew, z akcentem na wino, a właściwie wszelkie alkohole.

Mijały lata. Pracowałem w różnych miejscach, ale niemal zawsze rozstawałem się z  pracą w taki sam sposób — zwolniony dyscyplinarne z powodu nadużywania alkoholu. Stan wojenny też zastał mnie na dancingu. W 1983 roku powołano mnie do odbycia służby wojskowej w Marynarce Wojennej. Był to też najlepszy moment na przerwę w staczaniu się. Niestety niewykorzystany. Po wojsku zamieszkałem w Bytomiu. Żyłem jak dawniej.

W końcu trafiłem do brygady budowlanej, w której pracowało dwóch recydywistów. W pracy przy wódce często zastanawialiśmy się, co zrobić, żeby nic nie robić, ale wszystko mieć. Koledzy byli doświadczonymi złodziejami, więc pomysłów było sporo. Dzień spędzaliśmy na budowie, a „nocką” szliśmy odbierać bogatym, żeby dawać biednym, czyli... sobie. I tak do 1987 roku, kiedy to zostałem zatrzymany przez milicję. Areszt, przepełnione do granic możliwości cele. Koszmar. Pół roku później udało mi się zbiec z konwoju. Przez kolejne dziesięć miesięcy skutecznie unikałem milicyjnych obław i pułapek. W końcu jednak, gdy nie miałem już dokąd iść i wróciłem do rodzinnego domu, na skutek sąsiedzkiego donosu zostałem otoczony. Poddałem się. Wyrok: dwa i pół roku pozbawienia wolności.

Ta pierwsza odsiadka stała się dla mnie rodzajem szkoły złodziejskiego fachu. Poznałem tam specjalistów różnych „branż”. Nawiązałem znajomości. Wyszedłem z marzeniami na „skok życia” i już dwa miesiące później ponownie zostałem zatrzymany na „gościnnych występach” w Krakowie.

Pragnienie zmiany

Dopiero tam, w krakowskim areszcie, przyszedł czas na prawdziwą refleksję nad własnym życiem. W rozpaczy wołałem: Boże, co ja tu robię? Czy tak ma już wyglądać moje życie? Jeśli jesteś, to mi pomóż! I Bóg usłyszał moje wołanie, a raczej ja gotów byłem w końcu posłuchać Jego. W pędzie za pieniądzem, w gorączce życia wielu ludzi nie ma czasu, aby wsłuchać się w to, co Bóg ma im do powiedzenia; by wejrzeć w siebie i z przerażeniem odkryć, jak daleko od Niego odeszli.

Tym razem skazano mnie na cztery i pół roku. Znalazłem się w Wiśniczu Nowym, w zakładzie karnym dla recydywistów. Jednak wyjeżdżając z Krakowa, byłem już innym człowiekiem. Zaczęły się we mnie dokonywać wielkie zmiany. Pragnąłem ich i czułem, że Bóg jest ze mną.

Pierwsze zwycięstwa

Trafiłem do celi dla niepracujących. Było nas tam dwunastu. Nuda, mało miejsca, ale za to pełno dymu z papierosów. Postanowiłem rzucić palenie. Miało to się stać dokładnie w Nowy Rok. A tu, dwa miesiące wcześniej, otworzyła się „klapa” (drzwi celi) i „klawisz” (strażnik) oznajmił, że w świetlicy będzie wyświetlany film. Nie było nic innego do roboty, więc poszedłem. W świetlicy okazało się, że film zostanie poprzedzony antynikotynową prelekcją pastora z Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Pierwszy raz słyszałem taką nazwę, ale bardziej zainteresowała mnie treść wykładu. To był pierwszy dzień tzw. pięciodniówki odwykowej. Każdego dnia wyświetlano film — ten pierwszy był o raku krtani wywołanym paleniem. Po czterech dniach rzuciłem palenie. Bardzo pomogły mi w tym dwa fragmenty Biblii, które zacytował pastor, a które uświadomiły mi, jak ważne jest dbanie o swoje ciało i zdrowie: „Albo czy nie wiecie, że ciało wasze jest świątynią Ducha Świętego, który jest w was i którego macie od Boga, i że nie należycie do siebie samych? Drogoście bowiem kupieni. Wysławiajcie tedy Boga w ciele waszym” [1] oraz „Czy nie wiecie, że świątynią Bożą jesteście i że Duch Boży mieszka w was? Jeśli kto niszczy świątynię Bożą, tego zniszczy Bóg, albowiem świątynia Boża jest święta, a wy nią jesteście" [2].

Poszukiwania

W celi siedział ze mną Cygan, który miał Biblię, ale nigdy jej nie czytał. Dał mi ją za wszystkie moje papierosy. To była najlepsza zamiana, jakiej w życiu dokonałem — truciznę wymieniłem na Słowo Życia. Po odwykówce pastor zaproponował spotkania o tematyce religijnej. Uwolniony od nałogu z pasją zacząłem poznawać Stwórcę. We wtorki chodziłem na spotkania z pastorem, a w niedziele na msze i rozmowy z księdzem. I tak przez parę miesięcy. Zadawałem setki pytań. Odpowiadając, pastor zawsze wskazywał mi jakiś fragment Pisma Świętego na potwierdzenie tego, co mówił. Księdzu zaczęło brakować tekstów biblijnych.

Dowiedziałem się o zmienionych przykazaniach Bożych [3], o Jezusie jako jedynym pośredniku między Bogiem a ludźmi [4] i jedynym, który może odpuszczać nam grzechy [5], o chrzcie dorosłych na wyznanie grzechów i przez zanurzenie w wodzie, symbolizującym nawrócenie i zmianę życia [6] i o wielu innych rzeczach. I  — co najważniejsze — dowiedziałem się, że Jezus już niedługo powróci [7].

Dzisiaj mało kogo to obchodzi. Bliższe zainteresowanie religią ludzie zostawiają sobie (o ile w ogóle) na okres emerytury, ale gdy on nadchodzi, okazuje się, że zajmują ich wnuki, działka i dalej nie mają na to czasu. A potem, nie wiedzieć kiedy, jest już za późno.

Coraz częściej zastanawiałem się nad chrztem w Kościele adwentystów, ale jedna myśl nie dawała mi spokoju: nie chciałem, aby mi kiedykolwiek ktoś zarzucił, że zbyt pochopnie zrobiłem ten krok. Dlatego postanowiłem przestudiować doktryny wszystkich większych wyznań w Polsce, czyli około osiemnastu. To była mozolna praca, ale utwierdziła mnie w tym, że idę dobrą drogą.

Wszyscy jesteśmy skazani

Skazani to najczęściej ludzie o zdeformowanych charakterach. Mimo to błędem byłoby wrzucanie ich wszystkich do jednego worka. Wielu z nich tylko gra twardych facetów, ale tak naprawdę ukrywa w sobie tęsknotę za innym życiem. Ktoś powiedział, że w każdym z nas jest taka dziura, którą wypełnić może tylko Bóg. Dlatego też więźniowie, ponieważ wiedzą, że są grzeszni i źli, często gotowi są szczerze oddać swe życie Jezusowi w przeciwieństwie do tych, którzy na wolności uważają się za sprawiedliwych. Skoro nikogo nie zabili, nic nie ukradli i nie cudzołożą, to dlaczego Bóg miałby mieć coś przeciwko nim? — pytają. Jezus jednak nie przyszedł nawracać „sprawiedliwych”, a raczej tych, którzy się źle mają [8]. Ci „sprawiedliwi” przeoczają, że kłamstwo, obmowa, nienawiść to też grzechy. Grzechem jest nawet to, gdy „kto (…) umie dobrze czynić, a nie czyni” [9]. Przed Bogiem nie ma ani jednego sprawiedliwego, wszyscy zgrzeszyli [10] — i ci, którzy siedzą, i ci na wolności. Dlatego wszyscy potrzebujemy zbawienia.

Za darmo

Dzięki Jezusowi, który umarł za każdego z nas, możemy być zbawieni! Nic nie możemy do tego dodać — to dar, a za dar się nie płaci; możemy go tylko przyjąć wiarą [11]. Większość ludzi w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy i próbuje „zarobić” na zbawienie uczestnictwem w ceremoniach religijnych i dobrymi uczynkami. A przy tym ciągle trawi ich niepewność, czy tych dobrych uczynków już dość, czy jeszcze kilku brakuje. Czynię dobro nie po to, aby być zbawionym, ale dlatego, że zostałem zbawiony. Czynię dobro z wdzięczności za to, co uczynił dla mnie Jezus. Nie staram się być dobry, żeby Bóg mnie pokochał. Bóg mnie kocha, więc czynię dobro z miłości do Niego. To takie proste, a jednocześnie tak trudne do zaakceptowania i przyjęcia. Być może dlatego, że od dzieciństwa wmawia się nam, że na tym świecie nie ma nic za darmo. No więc staramy się na wszystko zarobić, zapracować, za wszystko zapłacić — nawet za zbawienie. Zachowujemy się tak, jakbyśmy przed wizytą u lekarza koniecznie sami chcieli się wyleczyć. A przecież lekarz jest po to, by pomagać chorym. Jezus podobnie wzywa nas, abyśmy przyszli do Niego takimi, jakimi jesteśmy: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni, a Ja dam wam odpocznienie" [12].

Pierwsze nabożeństwo

Odsiadywanie wyroku w wiśnickim zakładzie upływało mi na zgłębianiu tych prawd i proroctw biblijnych. W krótkim czasie Bóg zabrał mi wszystko, co mnie od Niego oddalało: papierosy, alkohol, przekleństwa, zmienił moją mentalność, pokazał cel w życiu. Z czasem dostałem pracę w więziennej kotłowni. Tam też uczyłem się święcić biblijny dzień święty — siódmy dzień tygodnia, sobotę. Na pierwszą ośmiogodzinną przepustkę wyszedłem za poręczeniem pastora, aby wziąć udział w sobotnim nabożeństwie. Tego wydarzenia nie zapomnę nigdy. Było zupełnie inaczej niż na mszy. Przede wszystkim kazanie — nauka prosto z Biblii; ludzie — pogodni, radośni. Tamten dzień minął zbyt szybko. W oczach administracji zakładu spisałem się bez zarzutu, więc od tamtej pory częściej dostawałem przepustki, nawet kilkudniowe. Wykorzystywałem czas, dzieląc się dobrą nowiną z rodziną i znajomymi. Koledzy „z wolności” stukali się w czoło i mówili, że w towarzystwie butelki i młodej dziewczyny szybko mi przejdzie. Z kolei rodzina modliła się, bym wrócił na łono „prawdziwego” Kościoła.

Boża opieka

Wiosną 1991 roku przeniesiono mnie do półwolnościowego zakładu karnego w Zabrzu. Powoli oswajałem się z atmosferą nowego miejsca i jego mieszkańcami. W tym czasie praca była nagrodą dla skazanego. Na wolności rosło bezrobocie. Tym większe było zdziwienie służby więziennej, gdy po okresie adaptacji zaproponowano mi pracę w kuchni, a ja, ponieważ nie mogłem tam zachowywać świętości soboty, odmówiłem! Bóg jednak czuwał nade mną i dał mi inną pracę — taką, w której mogłem mieć wszystkie soboty wolne. Dostałem przydział do brygady „wolnościowej”, tzn. wyjeżdżającej do pracy w centrum Zabrza, gdzie wymienialiśmy torowisko tramwajowe na głównej ulicy. Dodatkowo zostałem też pawilonowym fryzjerem, bo poprzedni wyszedł na wolność, a ja znałem nieco ten fach ze szkoły zawodowej. Fryzjernia stała się moim azylem — miejscem, w którym mogłem się zamknąć na klucz, poznawać Boga, uczyć się języka obcego i doświadczać spokoju. Tak mijał tydzień za tygodniem.

Na przepustkach dzieliłem się poznaną ewangelią. Rodzina nie była zainteresowana moimi odkryciami. Ale, ku mojemu zdziwieniu, Biblią zainteresowali się obcy ludzie. A zaczęło się od imprezy przy ognisku, na którą zostałem zaproszony. Okazało się, że jako jedyny z całego towarzystwa nie piłem alkoholu i nie paliłem papierosów. Nie mogło to ujść uwadze pozostałych imprezowiczów. Zaczęli zadawać pytania, a ja czułem się uskrzydlony. Wreszcie ktoś chciał słuchać tego, co dawało mi tyle radości i nadziei! Z czasem jeden z moich kolegów z młodości postanowił podążyć moim śladem, a potem znaleźli się następni.

Przepustka na własny pogrzeb

Po trzech latach badania Słowa Bożego, w 1993 roku postanowiłem przypieczętować decyzję kroczenia śladami Chrystusa, zawierając z Bogiem przymierze poprzez biblijny chrzest, czyli zanurzenie w wodzie. Postarałem się o pięciodniową przepustkę i wyruszyłem do Zatonia, niewielkiej osady na Pojezierzu Drawskim nad jeziorem Lubie, gdzie co roku latem odbywają się religijne spotkania namiotowe kończące się zbiorowym chrztem. Pojechałem na trzy ostatnie dni kampu. Na miejscu była już moja siostra i jej koleżanka, która miała być ochrzczona razem ze mną. Tego dnia ochrzczono 64 osoby. Pod wpływem kampowych wykładów również moja siostra postanowiła pójść w ślady Jezusa. Jej chrzest miał miejsce kilka miesięcy później. Wracaliśmy z Zatonia radośni, ze śpiewem na ustach — ja do zakładu, inni do swoich domów, a wszyscy do prozy życia.

Miało się dopiero okazać, ile kłód pod nogi rzuci jeszcze każdemu z nas Boży przeciwnik, aby utrudnić nam ten marsz po wąskiej drodze, którą wybraliśmy. Wtedy dopiero zaczynają się doświadczenia wiary, do których Bóg dopuszcza, abyśmy sami mogli zobaczyć, na co nas stać. Dzięki doświadczeniom wiara się wzmacnia i oczyszcza. To jak wytapianie złota z rudy. Ogień doświadczenia oddziela czyste złoto od żużla.

Nareszcie wolny

Niedługo po powrocie z kampu, we wrześniu 1993 roku zostałem warunkowo zwolniony od odbycia reszty kary. Stałem się znów człowiekiem wolnym — wolnym fizycznie, bo duchowo byłem wolny już wcześniej. To może zakrawać na absurd, ale pierwsze, za co wtedy podziękowałem Bogu, to przerwanie drogi wiodącej mnie na dno. Innymi słowy, podziękowałem za uwięzienie. Gdyby nie te parę lat odosobnienia, pewnie nigdy nie miałbym okazji i możliwości poznać Boga. Byłem wdzięczny Mu za to, że znalazł mnie, nędzny pyłek we wszechświecie, przytulił i otoczył opieką jak Ojciec, jak Pasterz zostawiający całe stado grzecznych owiec, a szukający tej jednej, zbłąkanej. Bo taki właśnie jest nasz Bóg!          

Witold Krasny

 

[Imię i nazwisko autor zostało zmienione. Autor już nigdy nie powrócił na drogę przestępstwa. Ożenił się, został ojcem trzech chłopców. Niedługo po opublikowaniu artykułu w miesięczniku "Znaki Czasu" 9/2006, autor wyemigrował wraz z rodziną do Anglii. Do dziś jest aktywnym wyznawcą Chrystusa].

 

[1] I Kor 6,19. [2] I Kor 3,16-17. [3] Zob. Wj 20,1-17. [4] Zob. I Tym 2,5. [5] Zob. Iz 43,25; I J 1,9-10; 2,1-2. [6] Zob. Dz 2,38; Rz 6,3-6. [7] J 14,2-3. [8] Zob. Łk 5,32. [9] Jk 4,17. [10] Rz 3,10.23. [11] Ef 2,8-9. [12] Mt 11,28. 

 

 

 

Autor: Witold Krasny