JustPaste.it

Krakowskie Rekolekcje Papieskie 1-19.IV. 2005

Minęło pięć lat od odejścia Jana Pawła II do domu Ojca. Przypomnijmy sobie te chwile. Niech znów ożyje nasza wiara i miłość do Boga i innych ludzi.

Minęło pięć lat od odejścia Jana Pawła II do domu Ojca. Przypomnijmy sobie te chwile. Niech znów ożyje nasza wiara i miłość do Boga i innych ludzi.

 

Rekolekcje to szczególny czas. Czas pogłębionej refleksji, zadumy nad sobą samym i swoim postępowaniem. Czas modlitwy i zbliżenia do Boga. Czas nawrócenia. Rekolekcje kojarzą się nam z kościołem, do którego przychodzimy i z rekolekcjonistą, którego słuchamy. Przeznaczamy na nie kilka wieczorów, najczęściej w okresie poprzedzającym święta Bożego Narodzenia lub Wielkiej Nocy. Te rekolekcje, które przeżyliśmy w kwietniu 2005 roku, były inne. Przede wszystkim nie dzieliliśmy czasu na sen, pracę, wypoczynek i uczestnictwo w rekolekcyjnych naukach. Te trwały bez przerwy przez kilkanaście dni. I uczestniczyliśmy w nich bez względu na to, gdzie przebywaliśmy i co robiliśmy. Ich duch przenikał nas w każdym miejscu i w każdym czasie. I, jak chyba nigdy wcześniej, chcieliśmy w rekolekcjach uczestniczyć wyjątkowo aktywnie. Poza tym nasz główny Rekolekcjonista nie przemawiał do nas z ambony. A jednak słuchaliśmy Go z wyjątkową uwagą. Jego słowa trafiały wprost do naszych serc. A my wchodziliśmy z Nim w niepowtarzalny dialog. Powróćmy jeszcze raz do tych wyjątkowych chwil, by piąta rocznica odejścia naszego Jana Pawła II do domu Ojca, znów była dla nas czasem nawrócenia, zbliżenia się do Boga. By stała się choćby maleńkim kroczkiem na naszej drodze do świętości.

1.IV.2005

 

Nie udał się nam prima aprilis w tym roku. Już poprzedniego wieczoru dochodziły do nas z Watykanu niepokojące wieści o stanie zdrowia naszego kochanego Papieża. Dlatego nie mieliśmy dziś ochoty na żarty. Dlatego z coraz większą niecierpliwością oczekiwaliśmy wiadomości, które miał przekazać watykański rzecznik prasowy, Joaquin Navarro-Valls. I byliśmy źli na niego, że nie informuje nas co kilkanaście minut o tym, co się dzieje w komnatach papieskich. Chcieliśmy przecież wiedzieć, jak czuje się Ojciec święty, czy ma wysoką gorączkę, czy bardzo cierpi. I przede wszystkim kiedy wyzdrowieje! Wciąż mieliśmy nadzieję, że Jan Paweł II, jak zwykle, pokaże się w oknie i wszystkim pobłogosławi. Nawet jeśli miałby to robić z tak wielkim trudem jak w niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego. Nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że mógłby nas opuścić. Aż do chwili wieczornego komunikatu watykańskiego rzecznika. Ten twardy mężczyzna, zawsze robiący wrażenie zimnego i zdecydowanego, mówiąc o Papieżu nie umiał ukryć ani wzruszenia, ani zdenerwowania. Gdzież my, Krakowianie, mieliśmy wtedy pójść, jak nie na Franciszkańską? I spotkaliśmy się tam. I był z nami nasz kardynał. I modliliśmy się. Najpierw o to, by Bóg zachował przy życiu swego sługę, naszego kochanego Jana Pawła II. Ale nasza modlitwa była święta i z całą pewnością miła Bogu, ponieważ coraz bardziej przypominała tę, którą wypowiedział sam Jezus w ogrodzie oliwnym: jeśli chcesz, możesz uzdrowić pasterza Twojego Kościoła, ale nie nasza, a Twoja wola niech się stanie. I czuwaliśmy tak na modlitwie, niektórzy z nas nawet całą noc.

 

2.IV.2005

 

Od rana jesteśmy pod Kurią. Kto może przychodzi tu przed pracą, kto nie, zjawia się później. Pielgrzymujemy też po całym Krakowie, zwłaszcza w te miejsca, które w pierwszym odruchu kojarzą się nam z Ojcem świętym. Jesteśmy więc na Błoniach, na Rynku, na Wawelu, w świątyni miłosierdzia w Łagiewnikach, w kościele świętej Jadwigi, w Arce Pana. Jesteśmy we wszystkich kościołach naszego miasta. Od rana modlimy się i czuwamy. I czekamy na kolejne komunikaty z Watykanu. Wciąż wierni Bogu i oddani Jego woli. Tak, jak uczył nas Jan Paweł II każdym dniem swojej świętej posługi. Ta niezwykła modlitewna atmosfera udziela się nie tylko mieszkańcom Krakowa, ale i całej Polski. Nawet środki masowego przekazu zmieniły swoje programy i nie nadawały „skocznej” muzyki, odwołały audycje rozrywkowe, publicystyczne, a cały swój czas poświęciły Ojcu świętemu. Ale wtedy chyba tego nie zauważyliśmy, gdyż wydawało się nam to tak bardzo naturalne, że gdyby było inaczej, ocenilibyśmy to jako zdecydowany nietakt. Tak jest do godziny dwudziestej pierwszej trzydzieści siedem. A raczej kilkanaście minut dłużej, ponieważ oficjalny komunikat usłyszeliśmy nieco później.

Najpierw ogarnęła nas niewypowiedziana pustka. Podświadomie wyczuliśmy, że odszedł największy z nas. I pomimo tego, iż wydawało się nam, że jesteśmy na ten moment przygotowani, że zdaliśmy się całkowicie na wolę Boga, z naszych oczu popłynęły łzy. Powoli uświadamialiśmy sobie, że nie ma już wśród nas Tego, który tłumaczył nam, jak dojść do Niebieskiego Ojca, który był naszym autorytetem i oparciem, który nas „wiódł właściwą ścieżką”. Docierało do nas to, że nie stanie już w oknie na Franciszkańskiej Ten, którego tak bardzo kochaliśmy. Ale przez tę pustkę i żal przebijało nieodparte przekonanie, któremu dali wyraz obecni na placu świętego Piotra wołając: „święty, święty natychmiast…”. Tak, odchodził od nas święty Boży, świadek Jego miłosierdzia, niestrudzony głosiciel Chrystusowej Ewangelii, największy z Polaków, wierny syn Maryi, który swoim życiem co dzień wypełniał motto pontyfikatu: Totus Tuus. Ale Jezus, Dobry Pasterz, nie zostawił nas samych. Po tym, jak zabrał Swego Namiestnika do Siebie, wlał w nasze serca Swojego Ducha, którego działanie odczuliśmy bardzo mocno w ten wieczór i w następne dni.

 

3.IV.2005 – 18.IV.2005

 

Do klap marynarek, do płaszczy, kurtek, swetrów, bluz i bluzek przypinaliśmy herb Krakowa na ciemnym tle, przekreślony czarną wstęgą. A obok niego przypinaliśmy białą tasiemkę, ułożoną tak, by przypominała rybę, znak wiary pierwszych chrześcijan. Te dwie małe rzeczy w sposób niezwykle wyrazisty odzwierciedlały to, co przeżywaliśmy po tym, jak nasz ukochany Ojciec święty, Jan Paweł II, poszedł na spotkanie ze swoim Mistrzem i z tą, dla której był "Totus Tuus". Znaczek z herbem Krakowa mówił o naszym smutku, spowodowanym tym rozstaniem. I ten smutek nie był czymś złym, nawet dla mocno wierzących w to, że Papież jest już „w oknie Boga, z którego nam błogosławi”, wierzących w to, że w wymiarze duchowym pozostał z nami, że po pewnym czasie wszyscy spotkamy się w Domu Ojca. Ten smutek, wyrażany przez zwykłe ludzkie łzy, był tak naturalny, jak ten, który towarzyszy nam, gdy odprowadzamy na dworzec kogoś szczególnie nam bliskiego, kto udaje się w podróż, choć doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że ta podróż nie będzie trwała nieskończenie, że wkrótce znów będziemy razem. Choć wiemy, że rozstanie nie zmniejszy naszych uczuć, że nie przestaniemy o sobie wzajemnie myśleć, że nie zniknie miłość, wierność, pamięć.

Jednak Jan Paweł II nie był zwykłym człowiekiem, dlatego naszemu rozstaniu towarzyszyły nie tylko łzy. Dlatego obok czerni przypinaliśmy biel – kolor nadziei i niewinności. Tak „udekorowani” wciąż nawiedzaliśmy miejsca, które przypominały nam o Papieżu. Szliśmy tam, choć wiedzieliśmy, że fizycznie Jego tam nie będzie. Tak już kiedyś było. Przypominam sobie deszczowy, wtorkowy poranek 15 czerwca 1999 roku. Wtedy pierwszy raz doświadczyliśmy tego, że nie musimy Go widzieć ani słyszeć, żeby wejść z nim w nieopisaną relację duchowej jedności, zrozumienia i miłości. Bo wtedy też nie pojawił się wśród nas, nie On odprawiał mszę świętą. Ale Jego obecność była tak bardzo odczuwalna. Przez swoją nieobecność był z nami bardziej. Nie przeżywaliśmy przecież rozczarowania, nie byliśmy zawiedzeni. W ponad dwumilionowym tłumie dało się odczuć jedynie niepokój i troskę o Niego. I tej troski wcale nie zmniejszył komunikat mówiący, że nie pojawił się na Błoniach z powodu zwykłego przeziębienia. Jednak właśnie wtedy, mimo iż Go nie widzieliśmy, spotkaliśmy się z Nim prawdziwie. Łączyła nas wzajemna troska, łączyła nas modlitwa, jednoczył nas Jezus obecny w Eucharystii. Jednoczyło nas cierpienie. Nasze nieporównywalnie mniejsze, spowodowane fizycznym wysiłkiem pielgrzymowania i staniem w deszczu. Nasza jedność została podkreślona w homilii, którą Ojciec święty wygłosił ustami kardynała Macharskiego, mówiąc o tysiącu lat wspólnych dziejów, wspólnej kultury, wspólnego dziedzictwa, wspólnych pasterzy. Wtedy my swoim uczestnictwem, postawą skupienia i modlitwy daliśmy wyraz głębokiej miłości, oraz temu, że na Błonia przyszliśmy nie tylko po to, żeby zobaczyć Papieża, ale po to, by wraz z Nim wielbić Boga. I tak się stało i w czerwcu 1999 roku i w kwietniu 2005 roku. Choć teraz inaczej przeżywaliśmy tamto doświadczenie. Bo wtedy z Błoń szliśmy na Franciszkańską, a On stał w oknie, mówił do nas, a my słuchaliśmy Go uszami, przeżywaliśmy euforię spowodowaną spotkaniem z największym z Rodaków, z następcą świętego Piotra, namiestnikiem Chrystusa. Teraz w tym samym oknie stał krzyż, przepasany stułą zmartwychwstania, a my słuchaliśmy Go całym sercem, przepełnionym wzruszeniem, wdzięcznością, nadzieją, zadumą i setkami postanowień. I nie staliśmy tam sami. Prawie namacalnie był z nami Boży Syn. Wszak „gdzie dwóch lub trzech…”.

Gromadziliśmy się więc w tych „papieskich” miejscach. Można zapytać „po co?” i podejmując intelektualny wysiłek próbować wyartykułować tkwiące w naszych sercach uczucia. Można mówić, że przyciągnęła nas tęsknota za Ojcem świętym, że chcieliśmy wykrzyczeć nasze do Niego przywiązanie, pokazać pustkę, jaka po Nim została, pokazać światu, jak bardzo Go kochaliśmy i nadal kochamy, jak bardzo będzie nam Go brakować. Można twierdzić, że odpowiedzieliśmy na apel księdza kardynała Franciszka Macharskiego. Można tłumaczyć, że chcieliśmy poczuć wspólnotę, utwierdzić się w przekonaniu, że w naszych uczuciach nie jesteśmy odosobnieni. Można udawać, że nagle wszyscy poddaliśmy się jakiejś trudnej do wytłumaczenia psychozie, jakiemuś społecznemu imperatywowi, który kazał nam się spotykać. Można, jednak żadne słowa nie oddadzą tego drżenia serca, które stało się naszym doświadczeniem, kiedy wychodziliśmy z naszych domów, kiedy zbliżaliśmy się do tych, którzy już byli na miejscu. Nic nie opisze atmosfery przepełnionej modlitwą i bliskością Ducha Świętego, który był tam z nami. To były dni Jego działania, dni cudów. Bo czy to, czego byliśmy świadkami można nazwać inaczej? Setki ludzi przystępowało do sakramentów, często po wieloletnich przerwach. W całym kraju ludzie na każdym kroku otwarcie i bez wstydu przyznawali się do wiary w Boga. W autobusach i tramwajach można było spotkać modlących się ludzi z różańcami w rękach. Inni klękali na ulicach i placach zapalając znicze. W mediach dziennikarze używali zwrotów „my chrześcijanie”, albo „my ludzie wierzący”. Przeprowadzali wywiady na temat Pisma świętego, życia wiecznego, modlitwy, sposobów naśladowania Chrystusa. Jedna dziennikarek podczas audycji stwierdziła, że postać Jana Pawła II to dla niej dowód na istnienie Boga. Pewien lekarz na radiowej antenie przyznał, iż nagle zrozumiał, że jego obowiązkiem jest także modlitwa za swoich pacjentów. To zdanie jest wspaniałym świadectwem wiary i powinno stać się wzorem dla wszystkich. Nie tylko lekarzy, ale i wykonujących inne zawody. Byłoby pięknie, gdyby księża modlili się za powierzony sobie Lud Boży, gdyby nauczyciele modlili się za swoich uczniów, handlowcy za klientów, dziennikarze za tych, którzy ich słuchają lub czytają ich teksty, sportowcy za kibiców, a kibice za sportowców, producenci za użytkowników, twórcy muzyki za słuchaczy, pisarze za czytelników i tak dalej. Czyż to nie jeden ze sposobów wypełniania Chrystusowego polecenia: „jedni drugich brzemiona noście”?

Następnym cudem było nieprawdopodobne poczucie wspólnoty. Wszystkich nas jednoczyło już nie tylko to, o czym Ojciec święty wspominał w 1999 roku, choć z pewnością w tych dniach trafność Jego słów była wyjątkowo odczuwalna. Łączyła nas też chęć wykonania jakiegoś gestu, który choćby w maleńkim stopniu odkrywał uczucia, jakie żywimy w stosunku do Jana Pawła II. Dlatego natychmiast znajdowały odzew propozycje zapalania w oknach bloków świateł tak, by tworzyły znak krzyża, albo wyłączenia świateł w mieszkaniach o godzinie dwudziestej pierwszej trzydzieści siedem, albo zapalenia zniczy wzdłuż ulicy Jana Pawła II, albo przejazdu w godzinę odejścia papieża przez tę ulicę taksówek ze smutno zawodzącymi klaksonami, albo przejście ulicami Krakowa z palcu Inwalidów na Wawel, w którym wzięło udział ponad sto tysięcy osób. Inny wymiar miały niezliczone spotkania modlitewne i czuwania najróżniejszych wspólnot, od Oazy Dzieci Bożych, po te, które gromadzą ludzi starszych, a także odprawiane msze święte we wszystkich kościołach miasta, na których gromadziły się tłumy trudne do zliczenia. Wśród nich są dwie szczególne, które pozostaną w pamięci nie tylko tych, którzy brali w nich udział, ale także tych, którzy tylko o nich słyszeli.

Chronologicznie pierwszą była ta na stadionie Cracovii, „zorganizowana” pod hasłem „pojednanie dla papieża”, w której wzięli udział kibice Cracovii, Wisły, Hutnika i innych drużyn nie tylko z Krakowa. Dla każdego, kto choć trochę interesuje się sportem było to wydarzenie bez precedensu! Ponad dwadzieścia tysięcy młodych ludzi, którzy na co dzień są kojarzeni z fanatycznym przywiązaniem do barw własnego klubu, zapala świece, splata ze sobą klubowe szaliki i przekazuje sobie znak pokoju. Ludzi, którzy dotychczas niejednokrotnie używali w stosunku do siebie przemocy, którzy nie ukrywali wzajemnej nienawiści, tych ludzi w osobie Jana Pawła II połączył Chrystus! Czyż nie byliśmy świadkami cudu? I zmieni tej oceny fakt, że parę dni później, już podczas ligowych rozgrywek, doszło do kilku „incydentów”. Cień pada tu raczej na rządne sensacji i chwytliwych „newsów” media, które jako pierwszą wiadomość sportową(!) dnia podały, że z pojednania kibiców pozostało już tylko wspomnienie. A to nieprawda! Przypomnijmy sobie rozmowę Boga z Abrahamem, podczas której Bóg polecił patriarsze znalezienie, nie dwudziestu czy więcej bandytów, lecz pięciu sprawiedliwych. Możemy być pewni, że przeżycie mszy świętej na stadionie Cracovii pozostawi trwały ślad nawrócenia w więcej niż pięciu duszach. I to, by owoc pojednania był trwały, powinno stać się troską, nie tylko nas wszystkich, ale także i mediów, które nie powinny „robić reklamy” szukającym na stadionach emocji niemających ze sportem nic wspólnego. Nie chodzi tu oczywiście o to, aby każdy krakowianin kibicował wszystkim krakowskim drużynom. Nie chodzi o to, abyśmy stali się jednakowi, aby zniknęła rywalizacja. Chodzi o to, by w przeciwniku najpierw widzieć człowieka, tak samo stworzonego na obraz i podobieństwo Boga, a dopiero później rywala. I aby rywalizacja, tak drużyn jak i ich kibiców przebiegała z poszanowaniem godności i nietykalności drugiego człowieka. I wielu młodych to zrozumiało.

Drugą mszą była odprawiona we czwartek siódmego kwietnia na Błoniach, poprzedzona Białym Marszem z Rynku Głównego. W tym niesamowitym przeżyciu wzięło udział ponad milion osób! I znów wszystkich nas przeniknął swoją mocą Duch Święty mówiąc wyraźnie, że śmierć to nie ślepe zakończenie uliczki życia, ale brama, za którą jest Bóg. A my uwierzyliśmy. A to, że za tą bramą, razem z Bogiem jest nasz kochany Jan Paweł II, stało się dla nas pewnikiem. Z ogromną świeżością wchodziły w nasze serca słowa Papieża Polaka, które wypowiedział na tych samych Błoniach w 1979 roku, kiedy to wzywał nas, abyśmy przyjęli i kultywowali to wielkie dziedzictwo, któremu na imię Polska. I my, swoją obecnością, swoją modlitwą, skupieniem, zapalonymi świecami i otwartym sercem odpowiadaliśmy, że nam również każdy kamień i każda cegła w tym mieście i kraju jest droga, że każdy człowiek jest nam bratem, że szanujemy i czcimy dorobek poprzednich pokoleń, który chcemy kontynuować, że już się nie lękamy przyznawać do tego, iż należymy do Chrystusa, który jest naszą Drogą, Prawdą i Życiem. Te kilka godzin spędzonych na krakowskich Błoniach sprawiło, że jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak dumny z tego, że jestem Polakiem, że jestem Krakowianinem. To spotkanie miało także inny wymiar: było pożegnaniem z Ojcem świętym, Janem Pawłem II. Ze łzami w oczach śpiewaliśmy słowa: „Kraków żegna Cię, Kraków kocha Cię, Kraków dziękuje Ci”. Nagle zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak ten człowiek w białej sutannie był dla nas ważny, jak bliski, jak bardzo Go szanowaliśmy i jak bardzo Go kochaliśmy. Jak bardzo będzie nam Go brakowało! Starszej młodzieży pozostanie w pamięci niezapomniane spotkanie na Skałce w 1979 roku, a wszystkim spotkania na Franciszkańskiej. Będzie brak Tego, który patrzył na nas z miłością i wyrozumiałością, a jednocześnie był konsekwentny i wymagający – „wymagajcie od siebie, nawet gdyby od was nikt nie wymagał”. Choć zależało Mu na nas, nie głaskał nas po głowach gdy błądziliśmy, ale umiał odważnie głosić Bożą Prawdę – „coście uczynili z waszą wolnością?”. Był bezkompromisowy w głoszeniu ewangelii, autentyczny i prawdziwy, żył w zgodzie z prawdami, których nauczał. To dlatego tak dobrze Go rozumieliśmy. Był dla nas znakiem, danym nam od Boga, mówiącym że we współczesnym świecie można być człowiekiem wiary, można dążyć do świętości, można być człowiekiem modlitwy i zawierzenia – można do końca wypełnić trudne Totus Tuus. Ten Boży człowiek uświadomił nam, że odwaga to coś wręcz przeciwnego niż ostentacyjne zerwanie z moralnością, coś innego niż zachowanie rozdziału pomiędzy wyznawaną w sercu wiarą a codziennością. Zaczynaliśmy rozumieć, że odwaga to wypłynięcie na głębię wiary, to bezgraniczne zaufanie Stwórcy i wypełnianie Jego woli mimo wielu przeciwności i trudnych do opanowania pokus, to życie będące świadectwem zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Trwając na modlitwie w tej milionowej wspólnocie chcieliśmy pójść tą drogą. Ale jak to uczynić? Jak nie zmarnować tego czasu niezwykłych rekolekcji? Wskazówki udzielił nam ksiądz biskup podczas homilii. Powiedział, żeby nikt nie opuścił Błoń zanim nie uczyni jakiegoś postanowienia, które sprawi, że będzie lepszym człowiekiem. I tak zrobiliśmy. Jeśli każdy z nas wytrwa, jeśli milion osób stanie się lepszymi, lepszy będzie nie tylko nasz kraj, ale cały świat. Myślę, że tego właśnie oczekuje od nas Jan Paweł II. Ostatnim aktem tego czwartkowego, niezapomnianego wieczoru była wiadomość, którą przesłał uczestnikom mszy świętej ksiądz kardynał Franciszek Macharski. Nie było Go z nami, ponieważ w tym czasie przebywał w Watykanie, ale gdy dowiedział się o tym, że Kraków modli się na Błoniach, wysłał do nas SMS-a. Wielu mogło nie usłyszeć jego treści, która zniknęła gdzieś pośród entuzjastycznych oklasków, ale nie ona była najważniejsza. Najistotniejszy był sam fakt, że nasz kardynał duchowo jest z nami, ze swoim Kościołem. Jesteśmy Mu za to wdzięczni. Tę wyjątkową łączność odczuliśmy także dzień później, podczas uroczystości pogrzebowych, które oglądaliśmy na wielkich ekranach ustawionych na Błoniach.

Kolejne wieczory spędzamy pod Kurią, uczestniczymy w czuwaniach i mszach odprawianych za duszę Jana Pawła II i o otwarcie na działanie Ducha Świętego dla Kolegium Kardynalskiego, które w Watykanie przygotowuje się do konklawe. Jesteśmy spokojni i pełni wiary w to, że nasz niebieski Ojciec nie zostawi nas sierotami, że kolejny następca świętego Piotra również będzie Bożym człowiekiem. Tylko media szybko wróciły „do normy” i nie przestawały nas irytować spekulacjami na temat wyborów nowego papieża przedstawiając wspólnotę kardynałów jak grupę ludzi o sprzecznych interesach, wzajemnie się zwalczających, podzielonych na różne frakcje. Nie umiały, albo nie chciały dostrzec tego, że Kościół to nie jest partia polityczna, albo ugrupowanie o niejasno sprecyzowanych celach, które mogą ulegać zmianom, ale że jest to Mistyczne Ciało Chrystusa, wspólnota ludzi wiary dążących do wspólnego celu jakim jest wieczne bytowanie ze swoim Stwórcą, że drogą do osiągnięcia celu jest przestrzeganie tego, co przekazał nam Bóg, a co jest zapisane na kartach Pisma świętego. A to jest niezmienne. Pytania o to, czy nowy papież odejdzie od nauczania Jana Pawła II w kwestiach etyki, czy przyjaźnie się odniesie do takich kwestii jak kapłaństwo kobiet, aborcja, eutanazja, czy małżeństwa osób tej samej płci były równie bezsensowne jak te, czy nowy papież stwierdzi, że dekalog stracił na aktualności, albo czy zakwestionuje istnienie Boga. Ale my odcinaliśmy się od tych spekulacji. Podczas codziennych modlitw utwierdzaliśmy się w wierze w to, że prawdziwym Pasterzem Kościoła jest Jezus Chrystus, że kardynałowie będą narzędziami w Jego rękach, że wybierając nowego papieża będą kierować się natchnieniem Ducha Świętego.

 

19.IV.2005.

 

Przed osiemnastą z komina nad Kaplicą Sykstyńską uleciał w niebo biały dym. Kilka minut później rozdzwoniły się dzwony. Przed dziewiętnastą usłyszeliśmy słowa: „habemus papam”. Z woli Boga Wszechmogącego następcą świętego Piotra został Benedykt XVI. Jest Niemcem. I w pierwszym skojarzeniu znów przypominam sobie rok 1979 i mszę świętą odprawianą przez Jana Pawła II na ówczesnym placu Zwycięstwa w Warszawie. Wtedy to Ojciec święty wołał do Boga, aby zstąpił Duch Święty i odnowił oblicze naszej Polskiej Ziemi. Patrząc z perspektywy lat widać, jak bardzo to wołanie było potrzebne i jak wielki, zarówno w wymiarze społecznym jak i duchowym, przyniosło efekt. Czyżby teraz była potrzeba, aby Ojciec święty Benedykt XVI zawołał do Boga, by Duch Święty odnowił oblicze Ziemi Niemieckiej?

O dwudziestej pierwszej znów przychodzimy na Franciszkańską. Tym razem modlimy się o Boże błogosławieństwo dla nowego papieża. Przeżywamy prawdziwe zjednoczenie z całym Kościołem Powszechnym. Ksiądz biskup Guzdek przypomina i rozszerza słowa świętego Pawła: już nie ma niewolnika i pana, Żyda i Greka, Niemca i Polaka. Wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami w naszym Panu Jezusie Chrystusie. Te słowa przenikają nasze serca. I choć wciąż bardzo tęsknimy za Janem Pawłem II, z pokorą przyjmujemy decyzję Kolegium Kardynalskiego i już czekamy na to, by Benedykt XVI przyjechał do Krakowa i spotkał się z nami na Błoniach i tu, na Franciszkańskiej. Nie wiemy, czy będzie żartował jak Papież Polak, czy będzie z nami śpiewał, czy będzie równie spontaniczny. Ale wiemy, że też będzie „nasz”. Piszą o tym do Niego krakowscy studenci we wzruszającym liście, który ksiądz biskup zawiezie do Watykanu w przyszłym tygodniu. Z listu przebija wspaniałe zrozumienie tego, czym jest wspólnota Kościoła, troska o Jego jedność, wiara w działanie Ducha Świętego. Wiele sformułowań pozwoli Benedyktowi XVI na nabranie pewności, że w krakowskiej młodzieży ma stałe "zaplecze modlitewne". Jestem przekonany, że jest to dla Niego bardzo cenny dar. Pod koniec naszego modlitewnego czuwania ksiądz biskup J. Guzdek wysłał SMS-a do, wciąż przebywającego w Watykanie, kardynała Macharskiego. Bardzo nas to ucieszyło. Dzięki temu zobaczyliśmy, że rozwój techniki i wynalazki, o których nie śniliśmy choćby podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski, mogą przyczyniać się do podkreślenia jedności Kościoła i wzajemnej relacji pomiędzy Ludem Bożym i Jego Pasterzem.

I tak dobiegły końca nasze "Krakowskie Rekolekcje Papieskie". Choć z całą pewnością nie tylko krakowskie. Z relacji znajomych, a także i z mediów wiemy, że podobne rekolekcje przeżyli nasi Rodacy w niemal każdym zakątku Polski. Wszyscy byliśmy świadkami wielkiego narodowego zrywu. Dzięki Osobie Ojca świętego Jana Pawła II Polacy zwrócili się w kierunku Boga. Wielu z nas osobiście doświadczyło Jego obecności. Ale czas rekolekcji się skończył. Służby miejskie ciężarówkami wywoziły setki tysięcy zniczy, przywrócono ruch na Franciszkańskiej, sprzątnięto Błonia i ulicę Jana Pawła II. Nasze życie wróciło w stare ramy, znów przyspieszyło swój bieg. Ale to nasze życie nie może być i już nie będzie takie samo. Wielu z nas, zwłaszcza radiowych i telewizyjnych komentatorów pyta, jaki jest owoc tych rekolekcji. I część skłania się ku tezie, że nasze społeczeństwo zjednoczyło się w smutku po odejściu Jana Pawła II, wykazało wiele inicjatyw w sposobie uczczenia Jego pamięci i na tym się skończy. Bo przecież kilku kibiców już się pobiło, bo na pierwsze strony gazet wróciła polityka ze swoimi aferami, bo zniknęła atmosfera zadumy, bo zniczy pali się mniej, dla młodzieży zaczęły się testy gimnazjalne, matury, kolokwia, zaliczenia i egzaminy, a w pracy znów tematem dominującym stały się problemy zawodowe. Ale czy to wystarczające przesłanki, aby stwierdzić, że po rekolekcjach ślad nie został? Z pewnością nie! Rekolekcje to czas siewu. Głęboko wierzę, że to ostatnie ziarno posiane przez Jana Pawła II w wielu sercach padnie na glebę żyzną i przyniesie plon, "jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny, a inne trzydziestokrotny". A kiedy się to stanie? Tego nie można powiedzieć. Możemy jednak spojrzeć na historię. W 1979 roku Ojciec święty zasiał ziarno wolności. Czy ktoś z nas umiał wtedy sobie wyobrazić świat bez Związku Radzieckiego, Jugosławii, Czechosłowacji i NRD? Czy umieliśmy sobie wyobrazić Polskę bez PZPR i bez ZOMO? Teraz ledwo sobie przypominamy tamte czasy, a młodsi nie rozumieją, co to znaczy stać kilka godzin w kolejce po podstawowe artykuły, nie rozumieją, że za przekonania inne niż narzucone przez "przewodnią siłę Narodu" szło się do więzienia lub nawet traciło się życie. A jednak to już historia. Tamto ziarno potrzebowało wielu lat, żeby wydać owoc. Teraz Jan Paweł II zasiał inne ziarno - ziarno świętości. Kiedy wyda swój plon? Módlmy się wszyscy, aby stało się to jak najszybciej.

 

 

                                                                                              Wojciech J