JustPaste.it

Pomiędzy świętością a jakością życia

Przypadek Terri Schiavo, którą w 2005 r. odłączono od aparatury podtrzymującej życie, jest kolejnym świadectwem przechodzenia od etyki świętości życia ku etyce jakości życia.

Przypadek Terri Schiavo, którą w 2005 r. odłączono od aparatury podtrzymującej życie, jest kolejnym świadectwem przechodzenia od etyki świętości życia ku etyce jakości życia.

 

Zainspirowany dyskusją pod artykułem "Licencja na zabijanie, czyli jak to się robi w Holandii", a zwłaszcza poruszeniem przykładu Amerykanki Terri Schiavo, postawnowiłem opublikować na Eiobie swój artykluł opublikowany wcześniej w miesięczniku "Znaki Czasu" 4-5/2005. 

* * *

Etyka świętości życia głosi niezbywalną wartość każdego ludzkiego życia, niezależnie od jego charakteru i jakości. Życie jest święte od momentu poczęcia aż do momentu śmierci i nikt nie ma prawa go przerywać. Jest wartością daną nam przez Boga i tylko On ma prawo decydować, kiedy ma się zakończyć. W medycynie oznacza to, że nie wolno rozmyślnie zabić pacjenta lub przyzwolić na jego śmierć, nie można też uzależniać decyzji o przedłużeniu lub skróceniu życia od oceny jego jakości czy charakteru.

Etyka jakości życia odrzuca świętość życia ludzkiego jako wartość naczelną, a za taką przyjmuje jego jakość. Jeśli zaś ta jest niezadowalająca, należy uznać prawo jednostki do jego przerwania, czy to samodzielnego, czy z pomocą innych.

Dylematy moralne

Trudno dokładnie ustalić, kiedy tradycyjna zachodnia etyka świętości życia zaczęła się załamywać. Czy był to rok 1993, w którym brytyjski Sąd Najwyższy orzekł, że lekarze opiekujący się młodym mężczyzną w stanie trwale wegetatywnym mają prawo podjąć działania zmierzające do przerwania jego życia? A może było to rok później, gdy w USA uniewinniono doktora Jacka Kevorkiana od zarzutu udzielenia pomocy w samobójstwie chorego, któremu dostarczył dwutlenku węgla, rurkę i maskę?

Można sięgnąć jeszcze głębiej – do przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy zmieniono definicję śmierci z płucno-sercowej na mózgową. Według tej pierwszej, śmierć następowała z chwilą zaprzestania pracy serca i oddychania, śmierć mózgowa natomiast oznacza zaprzestanie pracy mózgu. Człowiekowi, któremu umarł mózg, można odstawić środki podtrzymujące życie, pobrać narządy do przeszczepu. On już nie ma żadnych praw. Jest martwy, choć oddycha, bije jego serce i jest ciepły. Pojęcie zimny trup to już przeszłość.

Do zmiany tej doszło w związku z przeprowadzeniem w 1967 roku przez doktora Christiana Bernarda pierwszej udanej operacji przeszczepu serca. Wkrótce nastąpiły kolejne. Zapotrzebowanie na dawców wzrosło. Problem w tym, że serce, kiedy się zatrzyma, może łatwo ulec zniszczeniu. Najlepiej więc było wyjmować je z ciała dawcy, kiedy jeszcze bije. Tu jednak na przeszkodzie stała stara definicja śmierci. Pobranie z ciała dawcy bijącego jeszcze serca byłoby równoznaczne z jego zabójstwem. Należało więc zmienić definicję. W sierpniu 1968 roku opublikowano raport Harwardzkiej Komisji do Spraw Śmierci Mózgu, w którym zaproponowano, by od tej pory za moment śmierci uznawać ustanie funkcji mózgu. A dokładnie chodziło o ludzi w stanie nieodwracalnej śpiączki, występującej wskutek trwałego uszkodzenia mózgu, u których nie ma już oznak działania ośrodkowego układu nerwowego.

Śmierć mózgowa nie jest tym samym co tzw. stan trwale wegetatywny (polegający na uszkodzeniu jedynie tej części mózgu, która odpowiada za świadomość, co skutkuje nieodwracalną jej utratą, przy dalszym funkcjonowaniu pnia mózgu i ośrodkowego układu nerwowego). Ludzie w stanie śmierci mózgowej po odłączeniu od respiratora (urządzenia wymuszającego oddychanie) wkrótce przestają oddychać, natomiast ludzie w stanie trwale wegetatywnym mogą oddychać bez respiratora, wymagają tylko pielęgnacji i odżywiania.

Nowa definicja śmierci, klasyfikująca jako martwych ludzi jeszcze ciepłych, została szybko zaakceptowana, gdyż jak się wydawało, ludziom z martwym mózgiem nie wyrządzała żadnej szkody (w końcu już nic gorszego nie mogło ich spotkać), a ich rodzinom, szpitalom, chirurgom transplantologom, pacjentom czekającym na przeszczep, rządom i podatnikom przynosiła same korzyści. Z jednej strony pozwalała wykorzystać narządy, które w przeciwnym razie mogłyby ulec zniszczeniu, a z drugiej – zaprzestać leczenia, a tym samym wydatków na tych, którym ono by i tak już w niczym nie pomogło. Problem w tym, że pomimo zmiany definicji śmierci, nie tylko zwykłym ludziom, ale nawet personelowi szpitalnemu trudno się do niej przyzwyczaić i mówić jak o zmarłym o kimś, kto wciąż oddycha, jest ciepły, przyjmuje pożywienie i komu bije serce.   

Zmianę definicji śmierci można by uznać za pierwszy krok na drodze odchodzenia od tradycyjnej etyki świętości życia. Z czasem postawiono następne, przenoszące akcent na jakość życia jako kryterium jego podtrzymywania. Tym razem głos zabrali sędziowie. W wielu sprawach dotyczących osób w stanie trwale wegetatywnym zaczęto stawiać pytania, czy pacjent odnosi korzyści lecznicze, medyczne czy jakiekolwiek inne z podtrzymywania go w tym stanie; czy takie życie jest warte przeżycia; czy świętości i nienaruszalności życia nie należy porównać z jego jakością. Zaczęto dociekać, jaka była wola pacjenta przed popadnięciem w taki stan, czy życzyłby sobie podtrzymywania takiego życia.

Pojawiły się orzeczenia uznające, że „jeśli podstawowy cel medyczny, poprawa zdrowia, nie może być osiągnięty (...), lekarz ma prawo uczynić wszystko, co właściwe i niezbędne, by złagodzić ból i cierpienie, nawet jeśli środki, jakie zastosuje, mogą w niezamierzony sposób skrócić życie” [1]. Dzięki temu terminalnie chorym pacjentom podaje się wielkie dawki morfiny, które w końcu ich zabiją, mówiąc, że to wcale nie jest eutanazja, ale działanie mające na celu złagodzenie bólu. Zaczęto rozróżniać zwyczajne środki medyczne od nadzwyczajnych środków przedłużania życia, uznając, że te ostatnie nie muszą być stosowane, a odstąpienie od ich stosowania nie jest czynnym przerwaniem cudzego życia. W końcu, jak w Holandii, zdecydowano się na eutanazję, czyli celowe odebranie życia pacjentom, by uchronić ich od konieczności umierania w cierpieniach (eutanazja czynna).

W sprawie Terri Schiavo, pacjentki z częściowo obumarłym mózgiem, zdecydowano o zaprzestaniu podawania jej płynów i pokarmu, gdyż po ośmiu latach procesów w końcu uznano, że – jak twierdził jej mąż – „nie chciała żyć jak warzywo”.

Jak się zachować?

Wszystko to świadczy o poważnym kryzysie, w jakim znalazła się etyka świętości życia. Jak wobec takich sytuacji mają zachowywać się chrześcijanie?

Biblia uczy, że opieka nad chorymi i cierpiącymi jest obowiązkiem chrześcijan [2]. Jednakże osiągnięcia nowoczesnej medycyny, między innymi w przedłużaniu ludzkiego życia, skomplikowały decyzje związane z troską o umierających, powodując pojawienie się zawiłych problemów etyczno-moralnych. Czy ludzkie życie należy przedłużać zawsze i za wszelką cenę? Kiedy odsunięcie chwili śmierci na dalszy czas powinno ustąpić dążeniu do zaoszczędzenia bólu umierające­mu? Kto ma podejmować takie decyzje? Gdzie jest granica działań zmierzających do położenia kresu cier­pieniom człowieka i czy w ogóle jest?

Pytania te stawia się najczęściej przy okazji dyskusji o eutanazji. Obecnie termin ten rozumie się w sensie czynnym i biernym. Eutanazja czynna to wspomniane już celowe odebranie pacjentowi życia. Eutanazja bierna – choć nie jest to najlepsze sformułowanie – to niestosowanie lub przerwanie medycznej interwencji sztucznie podtrzymującej ludzkie życie, przedłużającej tylko cierpienie i niepozwalającej człowiekowi umrzeć w sposób naturalny. Moralna ocena obu tych form powinna być różna. Eutanazję czynną należy uznać – z chrześcijańskiego punktu widzenia – za niedopuszczalną.

Ponieważ Bóg jest dawcą życia i tym, który je podtrzymuje, należy z uznaniem przyjmować osiągnięcia współczesnej me­dycyny w przedłużaniu doczesnego życia ludzkiego. Ale nawet takie starania musi cechować humanitaryzm i dążenie do łagodzenia cierpień. Chrześcijanie wierzący w Bożą obietnicę życia wiecznego w Królestwie Niebieskim nie muszą rozpaczliwie trzymać się życia do ostatniej chwili, poddawać się wszelkim możliwym zabiegom lekarskim, które tylko wydłużają proces umierania.

Bóg dał nam prawo wyboru – również w kwestii opieki medycznej. Dlatego osoby świadome swego stanu powinny same zdecydować o tym, czy przyjąć, czy też odrzucić przedłuża­jącą życie interwencję medyczną. Decyzje takie najlepiej podejmować w konsultacji z rodziną i po rozważeniu rad lekarzy. Jednak gdy umierająca osoba nie jest w stanie wyrazić zgody lub swojej woli co do interwencji medycznej, decyzje powi­nien podjąć ktoś uprzednio wyznaczony przez tę osobę. Jeśli nikt nie został wybrany, decydować powinien ktoś z rodziny umierającej osoby.

Kierując się chrześcijańską miłością, nie powinno się proponować czy przyjmować medycznych interwencji, których mo­ralny ciężar przekracza ewentualne korzyści. Na przykład: jeśli opieka medyczna miałaby polegać jedynie na podtrzymywaniu funkcji organizmu bez nadziei na przywrócenie pacjentowi świadomości, to wydaje się, że byłaby ona daremna i można rozważyć jej zaniechanie lub przerwanie. Podobnie podtrzymu­jące życie czynności mogłyby zostać zaniechane lub zaprzestane, jeśli tylko dodałyby cierpień pacjentowi i niepo­trzebnie przedłużyły proces umierania.

Chrześcijańskie współczucie wymaga łagodzenia cierpień, dlatego chrześcijanin powinien nieść umierającym ulgę w cierpieniu i łagodzić ból tak dalece, jak to jest możliwe, bez uciekania się do czynnej eutanazji.

Biblia nakazuje szczególną troską otaczać potrzebujących, bezbronnych i bezradnych [3]. Takimi są zwłaszcza osoby umiera­jące, dlatego należy dołożyć wszelkich starań, by były one trak­towane z szacunkiem dla ich godności i bez jakiejkolwiek dyskryminacji. Troska o umierających powinna być opar­ta na ich duchowych i fizycznych potrzebach, a nie na ocenie ich społecznej przydatności [4].

Przede wszystkim jednak chrześcijanie wierzą w cudowną moc modlitwy do Boga, który w odpowiedzi na nią potrafi uleczyć wszystkie choroby i uratować życie [5]. Jednocześnie są też świadomi, że nawet Jezus w obliczu śmierci pogodził się z wolą Ojca Niebieskiego, gdy się modlił: „Ojcze mój, jeśli można, niech mnie ten kielich minie; wszakże nie jako Ja chcę, ale jako Ty” [6]. Postawa Jezusa uczy nas akceptowania woli Bożej w każdej sprawie, również tak trudnej jak śmierć własna czy osoby bliskiej [7].

Andrzej Siciński

 

[1] Peter Singer, O życiu i śmierci. Upadek etyki tradycyjnej, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1994, s. 80. [2] Zob. Mt 9,35; 25,34-40; Łk 10,34-37. [3] Zob. Ps 82,3.4; Przyp 24,11.12; Iz 1,1-18; Mich 6,8; Łk 1,52-54. [4] Zob. Jk 2,1-9. [5] Zob. Ps 103,1-5; Jk 5,13-16. [6] Mt 26,39. [7] W drugiej części artykułu („Jak się zachować?”) autor oparł się na wskazówkach zawartych w oświadczeniu władz naczelnych światowego Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego w sprawie troski o umierających z 1992 roku. Zob. Oświadczenia, zalecenia i inne dokumenty Generalnej Konferencji Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, Chrześcijański Instytut Wydawniczy „Znaki Czasu”, Warszawa 2003, s. 19.