JustPaste.it

Msza na dwóch ministrantów-idiotów i wiele innych cudowności...

A wściekłośc kapłana, to jest święta wściekłośc!

A wściekłośc kapłana, to jest święta wściekłośc!

 

Miejsce akcji: 

Kościół Księży Pijarów w Krakowie.  (Ten przy ul. Pijarskiej, obok Muzeum  Czartoryskich).

                                                                                                           

                                                                                 
                                                                                                                    
                    9458d9dc18e31a279238b22ec8ba5f5e.jpg

 

                                         Wnętrze kościoła księży Pijarów w Krakowie z dobrze widocznym gzymsem...

 

Czas akcji:

Maj lub czerwiec 1979 lub 1980, godziny późnopopołudniowe i wieczorne.

Bohaterowie:

Biskup Albin Małysiak, wielu księży, tłum wiernych, dwóch idiotów i Cuda. Lub jeden Cud rozmnożony.

Historia prawdziwa.

Niektóre szczegóły niekoniecznie, z powodu nawiedzania,(coraz częstszego) przez jej wysokośc Demencję.

Conajmniej dwie przyczyny złożyły się na fakt wielkiego święta. Pierwsza to nawiedzenie kościoła przez Jego Eminencję ,Najprzewielebniejszego Księdza Biskupa Albina. Druga, to możliwośc wyświetlenia w kościele, dla parafian i wszystkich chętnych, filmu Quo Vadis. Tego starego, hollywoodzkiego gniota. A ponieważ Najprzewielebniejszy miał byc głównym gościem pokazu filmowej sztuki, seans musiał się rozpocząc o odpowiednio wczesnej porze, by Jego Eminencja nie zasnęła. To zaś wiązało się z koniecznością zaciemnienia świątyni. A to było niemożliwe bez zasłonięcia okien, które znajdują się w wykuszach, które chory architekt umieścił ponad okalajacym świątynie gzymsem, który biegnie, conajmniej, kilkanaście metrów nad podłogą, co czyni operację ryzykowną wielce. Uff!

A, że Kraków też wart jest mszy, bo nie gorszy jest od Paryża, a nawet lepszy, ustalono, że, przed pokazem,  celebra musi się odbyc, aby pokaz odpowiednio był ubłogosławiony.  A Najprzewielebniejszy doznał stanu łaski uświęcającej, bo tylko w tym stanie człowiek jest zdolny obejrzec to arcydzieło, do końca i nie zwymiotowac.

Zadania zasłonięcia podniebnych okien podjęło się dwóch bogobojnych ministrantów, którzy po zakończeniu tej czynności, celem oddania chwały Bogu, za pozostawienie ich wśród żywych, mieli do mszy owej usługiwac.

Nabożnie.

Gdy weszli na gzyms, nogi im zadrżały.

Ma on może z trzydzieści centymetrów szerokości, a okna znajdują się jeszcze dobre pół metra wyżej, w wykuszach, których spód nie jest płaski, tylko pod niejakim kątem pochyla się w kierunku wnętrza świątyni. Same zaś okna mają ze trzy metry wysokości.

W tym momencie, miejsce nabożnego skupienia zastąpiło inne uczucie, którego nazwy nie godzi się tu wymienic. Wszak jesteśmy w świątyni.

„Aleśmy się wp...”. Znaczy wpakowali. Oczywiście...

By opisu nie przedłużac powiem tylko, że ministranci owi byli Polakami.

 A w zakrystii było wino mszalne w ilościach dośc znacznych. Koncelebra bowiem miała byc godna ,( w ilości kocelebrantów, czy jakoś podobnie), biskupa.

I tak, kilka butelczyn powędrowało na górę.

Wraz z taboretem.

Po wzmocnieniu się nektarem bogów, bo wino nie było jeszcze konsekrowane, przy pomocy taboretu ustawionego na krzywym gzymsie i czystego szaleństwa dwóch, coraz bardziej szczęśliwych idiotów, okna były zasłaniane. Szarym papierem pakunkowym i taśmą samoprzylepną. Białą.

Przy okazji z gzymsu na wypucowane ławki sypał się święty kurz. W ilościach dośc znacznych. Co miało określone konsekwencje. Dla garderoby ludu wiernego, dla nabożnych koafiur i „make upów”. A także, zaangażowanych w pienia, dróg oddechowych. Drobne to cholerstwo godzinami całymi unosi się bowiem w powietrzu...

Kurz ów, choc święty bez wątpienia, był przyczyną pierwszych pomruków owieczek.

Zaczęła się koncelebra. Bogata, przecudna, rzekłbym-przewielebna! Lśniły ornaty, grzmiały organy, dzwoniły dzwonki. Lud śpiewał.

Kurz dusił...

Z powodu ilości kapłanów, a także ich gabarytów, już przy całowaniu obrusa, ktoś komuś nadepnął na nogę, ktoś kogoś potrącił, ktoś kogoś szturchnął. Ale w oczach ich miłośc była, ciepło takie. A w sercach radośc i rozanielenie na rumianych licach. Wszak...

Biskup patrzył.

Dotarł był bowiem na specjalny stolec, ustawiony na prawo od ołtarza. Dotarł i zasiadł.

Dostojnie.

Nad stolcem owym, na wysięgniku długim powieszone, świeciło się wieczne światełko w postaci neonówki. W czerwonym kolorze. No przecudne takie! Najprzecudniejsze i z tej przyczyny, że w wyniku jakiejś przeszkody dla przepływu prądu, światełko owo, wieczne, buczało...

Świeciło i buczało.

A, że liturgia nakazuje częste bardzo wstawanie i siadanie, siadanie i klękanie, Biskup, choc Najczcigodniejszy, też wstawał i siadał.

Choc tam, przy stolcu, nie klękał.

I stało się! Z powodu wzrostu słusznego i za diabelską przyczyną,( w kościele!) przycedził Najprzewielebniejszy w światełko wieczne, które buczało, głową swą namaszczoną. Światełko wieczne, które buczało przekazało energię, z głowy biskupa pochodzącą, do ramienia długiego, na którym wisiało. Rzeczone ramię w ruch góra-dół wprawiwszy. Ramię w ruch góra-dół wprawione też dźwięki wydawac poczęło. Nieliturgiczne zgoła...

Piuska z głowy Biskupa na posadzkę spadła.

Dwóch najbliżej stojących kapłanów pochyliło się jednocześnie, by nakrycie głowy biskupiej z posadzki podnieśc...

To musiało bolec...

Lud wydał z siebie głośne: „Och”!

Kapłani ciche: „Ach”!

Ramię dyndało i dźwięczało.

Światełko wieczne świeciło, dyndało i buczało.

Dwóch ministrantów-idiotów, za przyczyną przynapicia, chichotało.

Arcypasterz, już z nakryciem głowy,  na głowie namaszczonej umieszczonym, stał mężnie wsparty, na swej słynnej w całym Krakowie, drewnianej lasce, zwanej pastorałem.

Jak skała. Niewzruszony. Mężny. Wspaniały. Stał tak pośród ludu szemrzącego, jako Petrus śród ryczącego, zdziebko prowokacyjnie, oceanu...

Organista huknął: „ O mój Jezu pociesz mnie...”

Lud, po chwili rozgardiaszu, przez splot wydarzeń spowodowanej, pieśń podjął.

Ale...

Kurz dusił.

Gdy atmosfera w kościele, za sprawą pieśni nabożnych, do jakiej-takiej modlitewnej normalnosci zwolna powracała, przyszła kolej na słowo boże, które miał Jego Przewielebnośc wygłosic.

Żeby wygłosic, trzeba byc najpierw przez Ducha Świetego oświeconym, pouczonym i namaszonym. Przez księży zaś głowa wygłaszającego musi, wprzódy, byc stosownie przyodziana, przez innego rodzaju przyodzienie. Takie szpiczaste, przecudne, święte...

To ostatnie nastąpiło bez przeszkód... ( Znaczy głowy przyodzianie).

Wygłoszenie wymaga też czasem trudu fizycznego, który Najprzewielebniejsze Członki muszą wziąc na siebie.  W tym przypadku Członki owe musiały przetransportowac resztę ciała Biskupa od stolca, do mówicy. Jakieś cztery metry.

W tym dwa schody.

W dół.

By pomóc Członkom utrudzonym jest wymyślony pastorał. W tym przypadku, jak pamiętamy, drewniany.

Czy to za sprawą praw fizyki, w którą to ewentualnośc, w świetle wszystkiego, co powyżej, wierzyc absolutnie nie można. Czy to za sprawą szatana? Co też odrzucam, no bo jakżeby to było? Szatan rządzic by miał w kościele?

Tak czy siak, wydarzyła się tragedia.

Gdy Pomazaniec zrobił krok, czy też kroków kilka i chciał wesprzec się z powodu bezmiaru wysiłku, na kiju drewnianym, wygiętym, zwanym pastorałem. Ten pękł był z trzaskiem przypominającym,(a jednak!) trzask pastorałów, będących źródłem opału dla ogni piekielnych.

Primus inter pares zachwiał się.

Kapłani zbledli.

Lud zawył. Trochę zachichotał? Czy tylko mi się zdawało?

Światełko wieczne świeciło i buczało.

Dwóch ministrantów-idiotów... (Szkoda gadac...).

Najprzewielebniejszy jednak nie upadł. Na co lud wierny, a pobożny, niechybnie liczył...

Jednak był to moment straszliwy. Duch Święty bowiem wyraźnie był odfrunął. Podobno niektórzy widzieli gołębicę.

Ja nie.

Ale odfrunąc musiał... Na świątobliwym licu nie gościł już uśmiech.

Najprzewielebniejszego szlag jasny trafił i troista krew go zalała. Czyżbym usłyszał słowa przez owieczki wypowiadane, gdy przy okazji prac domowych, któraś trafi młotkiem w palec?

Nie jestem pewny...

Homilii, tak wyczekiwanej, nie było. Nie było!

O matko! Ja do dziś dnia przeżyc tego nie mogę. To jest takie bolesne. Takie bolesne...

I tak trwając w bólu nieutulonym niektórzy czekali, co będzie dalej?

I było...

Rozpoczęła się druga częśc widowiska, zwana liturgią ofiarowania.

Atmosfera straszna.

Kocelebransi,( czy jakoś tak) cisi, bladzi, roztrzęsieni.

Najprzewielebniejszy, z powodu nadciśnienia i braku Ducha Świętego, któryby go ukoił i uleczył, czerwony, na szczupłym, rzekłbym-ascetycznym, ale mężnym licu, jak burak. Żyły na skroniach napięte, pulsujace. Wzrok... Do dziś jest dla mnie najkoszmarniejszym koszmarem. Bom widził uosobione Cierpienie. Cierpienie. Bezdenne cierpienie... Ach!

Bo jak może się czuc Wielebny, który przycedził w wieczne światełko, na wysięgniku, swoją świętą głową wprawiając je ,( i światełko i ramię wysięgnika jednoczesnie),w ruch góra-dół. I spowodował nie tylko ruch ale i dźwięki całkowicie nieliturgiczne?

Jak może się czuc Biskup, któremu piuska spadła? W wyniku tego, że spadła, za sprawą światełka wiecznego, czerwonego, które buczało i ramienia długiego, które dyndało, zbrukana na posadzce, musiała byc umieszczona na świątobliwej głowie ponownie? Bo się mózgoczaszka Biskupia, bez piuski, nie liczy! A drugiej, zapasowej, nie było. ( Piuski, nie mózgoczaszki).

Jak może się czuc Pasterz, który był świadkiem zderzenia głów kapłanów, które, w akcie świętego skłonu będąc, przypieprzyły, w istocie, okrutnie?

I jak może się czuc Pomazaniec, któremu pękła laska? 

I jeszcze do tego ten lud niewierny i podły! (Wszak Najprzewielebniejszy musiał słyszec te chichociki... Musiał widziec te uśmieszki...).

O niewdzięczni! O plemię żmijowe...

I tych dwóch ministrantów-idiotów...

I ten francowaty kurz...

I jak musi się czuc Wysłannik Niebios, który nie wie, że:

To jeszcze nie wszystko!                            

( Tu autor dostrzega oczywisty brak logiki, ale pal ją diabli...)

Na stole białym obrusem przykrytym, zwanym, po starodawnemu, ołtarzem, trzy grube świece stac muszą. Ich symboliki rozbierac tu nie będziemy. Fakt, że są grube, świecące i stoją.

I służą iliuzji.

żnej.

A jedna z nich na tym polega, że to co widac świeczką nie jest. To grube bowiem jest zwykłym plastikiem, na kolor wosku zabarwionym. A świeczki prawdziwe są w środku. I są, dla oszczędności, z których kościół wszak słynie, stearynowe i cieniutkie, a nawet cieniuteńkie.

Umieszczone są one w sprytnym, acz niebezpiecznym, (o czym będzie za moment) mechaniźmie, który z aluminium i sprężyny stalowej jest skonstruowany. Tak sprytnie, że jak się świeczka wypala, sprężyna ją, wbrew grawitacji, pcha, a aluminiowa tuleja przytrzymuje, żeby pchanie owo w ruch jednostajnie przyspieszony, (z naciskiem na przyspieszony ) świecy płonącej nie wprawiło.

Ale licho nie śpi!

A zwłaszcza, w ów dzień pamiętny, nie spało.

Ale po kolei.

Podczas napełniania kapłańskich kielichów winem, co w krew ma się zmienic, nastrój przewielebnych osiągnął stan, który jednym tylko terminem możnaby opisac. Słowa tego jednak tutaj nie użyję. Powiem tylko, dośc konwencjonalnie, że zdenerwowani byli.

Bardzo.

I to nie dlatego, że działy się przed chwilą rzeczy niebywałe. Nie dlatego nawet, że Najprzewielebniejszego, w wydarzeń owych wyniku, krew nagła zalała.

Przyczyną, w tym momencie, absolutnie dominującą był, jakże dojmujący, (oj! skąd my to znamy?) brak wina!

Nie mogli ojczulkowie nerwów skołatanych ukoic, bo, jak pamiętamy, owych dwóch ministrantów-idiotów, kilka butelczyn wprzódy wydoiło. A, że w wina chłeptaniu i krwi rozlewaniu nikt z wielebnymi równac się nie może...

W każdym razie miast po pół kielicha, sprawcy zamieszania, do księżowskich naczyń, nalewali osiem dziewiątych wody i, może, jedną dziewiątą wina.

Co ci biedacy przeszli gdy każdy z wielebnych, przy onej czynności, piorunował ich wzrokiem? „No jeszcze, jeszcze nalej”, szeptali ojcowie. „Nie możemy, bo zabraknie”. Odszeptywali. I tak przy każdym. A było ich od cholery.

I nagle...

„A co to do (...) nędzy! Kana Galilejska”!? Nieopatrznie, teatralnym szeptem, wypalił jeden z ministrantów-idiotów. Wyraźnie z równowagi wytrącony, po kolejnym: „Nalej jescze”. Snadź poczuł był w sobie pierwsze symptomy niedopicia. Bądź trzeźwienia. Co tak, czy siak, równowagę psychiczną zakłóca. Znacznie.

Szept ów jednak na tyle był teatralny, że spowodował wyraźne pomruki, wśród ludu bożego. Wyrazu twarzy wielebnych nie będę opisywał. Jest to ponad moje siły.

Wściekłośc!

A wściekłośc kapłana, to jest święta wściekłośc!

A czym jest święta wściekłośc kilkunastu, co najmniej, przewielebnych, którzy, o zgrozo, wina nie mają? A są, (...) w Krakowie, nie w Galilejskiej Kanie!?

A jakim stanem umysłu musiał byc ubogacony Najprzewielebniejszy Biskup, z pęknietą laską, łbem potłuczonym i piuską zbrukaną, który był na skraju ataku apopleksji?

Wielkie to szczęście, że działo się to współcześnie! I, że stosy już nie są „cool”!

Wielkie to szczęście...

Niechybnie bowiem ich łuny rozświetliłyby krakowski Mały Rynek. Jeszcze tego wieczoru...

I w takim momencie...

Świętą, nabrzmiałą kapłańskim wzburzeniem ciszę, która nie była absolutna, lud wierny bowiem szeptał, szemrał, a nawt się podśmiechiwał,( nikczemny!), przeszył świst, wylatującej z grubego plastiku, cienkiej, płonącej, ale na pewno, świętej świeczki!

Świeca rzeczona w locie swym świszczała i po licach pasterzy stearyną chlapnęła. Chlap!

Gorącą.

A, gdy po przegranej walce z przyciąganiem ziemskim, swój powrót wykonywała, kapłan, stojący w dogodnej pozycji, lot jej przerwał zamachem swojego ramienia i palcy dłoni przykurczem. Refleks miał doskonały, bo trzeźwy był nieprzyzwoicie. Jak wiemy.

Niestety ramię jego i świeca, w pasterską dłoń uchwycona, podlega, także, choc święta, sile bezwładności. I za jej przyczyną najbliższy przewielebny w buziuchnę rumianą dostał, pięścią kolegi po fachu, wokól świętej świeczki, zaciśniętą. Aż chlasnęło! 

No, to musiało bolec...

Zaczęło się pandemonium!

Lud wrzasnął!  Bo jakże to, by wielebny wielebnego po gębie okładał!  Z piąchy! Przy ludziach! W kościele!

Rwetes, harmider, tumult...

Kurz i astmatyczny kaszel. I wycia. I smiechy!

A nawet salwy śmiechu!  No cyrk jak diabli!

W świątyni! Skaranie boskie!

Jak się prześwięta liturgia skończyła? Nie pamietam, wybaczcie, dokładnie. W pamięci mam jedynie kosmiczne zamieszanie i ryk organów. Śmiechy i potępieńcze krzyki. Wrzaski, „ochy” i „achy”.

I kurz.

I Jego! Biskupa Albina, który, ze spuszczoną głową, przygięty, jakby skurczony do zakrystii wkroczył, z pęknietym kijem, wygiętym. Drewnianym.

A co się w zakrystii działo... O tym nie napiszę. Aż takim okrutnikiem nie jestem. Powiem tylko, że działo się! Oj, działo! 

I kto, w świetle powyższego twierdzi, że „nie ma cudów”? Owóż są, jak widac, są! Czego niezbitym dowodem jest powyższa relacja.  

PS

Do seansu filmowego, tego wieczoru, nie doszło. W projektorze szlag trafił żarówkę... ( I co, nie ma cudów? Nie ma?).

 Może to i dobrze, gdyż Najprzewielebniejszy swą istotą seansu nie zaszczycił. Do rezydencji w te pędy odjechał, gdzie mu trzeźwiące sole podawano, by atak apopleksji, na którego był skraju, nie nastąpił.

Dzielny człowiek! Choc biskup... 

Zaświadczam, że jeden, przynajmniej, świadek, „mszy cudów”, żyje do dziś.

Wydarzenia, które się u Pijarów działy obiegły, lotem błyskawicy, cały Kraków, w legendę się przemianiając. Cuż za cudownie kołtuńskie miasto! Które kocham bardzo.

A krakowskie kwiaciarki szeptem do dziś opowiadają, jak to Biskupowi Albinowi u Pijarów laska pękła, a klecha klesze dał po gębie... Przy ołtarzu...

Niekoniecznie trzymając się faktów.