JustPaste.it

Czym karmi nas polski szołbiznes?

Postawmy sobie fundamentalne pytanie - czym jest szołbiznes? Spytany o to przeciętny Kowalski albo podrapie się w głowę i odpowie, że w zasadzie nie wie, albo jego odpowiedzi będą w stylu – „Szołbiznes to życie gwiazd i bogatych ludzi”. Bystrzejszy Kowalski będzie w stanie szarpnąć się na odpowiedź typu - „Szołbiznes jest to przemysł rozrywkowy”. Niby trafnie. Gdyby tym mniej bystrym Kowalskim podsunąć to zdanie jako podpowiedź, zgodziliby się z nim. Czym jednak tak naprawdę jest szołbiznes? Co kryje się pod tą tajemniczą nazwą? Cóż… Szołbiznes możemy porównać do zegarka – mamy w nim tarczę, są wskazówki i my - ludzie widzimy, co na tym zegarku się dzieje. To jest definicja pierwszego członu nazwy. To jest ten „szoł”. To są te płyty muzyczne, te koncerty. To filmy, na które chodzimy do kina, bądź kupujemy na DVD. To jest rezultat działania pewnego mechanizmu. Mechanizmu, który znajduje się z tyłu, za tarczą i napędza wskazówki. Mechanizmu, za którym kryje się druga część nazwy - „biznes”. I tylko zegarmistrzowie wiedzą, na czym ten mechanizm polega.

Co obecnie jest na czasie w polskiej muzyce? Co puszczają radia? Jakie teledyski są nadawane w stacjach muzycznych? Nie da się ukryć – w dzisiejszych czasach najpopularniejsze jest coś, co najłatwiej przyswajalne; coś, nad czym nie trzeba wiele myśleć; coś, co fajnie brzmi. Popkultura wręcz zalewa nas takimi pozycjami – są to cukierkowate piosenki o szczęśliwej, bądź niespełnionej miłości. Utwory te nie mają w sobie żadnej wartości merytorycznej. Mogą co najwyżej uwrażliwić człowieka i w efekcie powodować mniejszą odporność jego organizmu na złamane serce. I tak z każdym pokoleniem ludzie stają się coraz słabsi psychicznie. Statystyki samobójstw i morderstw w wykonaniu młodych ludzi, którzy decydują się na ten dramatyczny krok coraz częściej i z coraz błahszych przyczyn, są na to dowodem i nie napawają optymizmem.

Artyści, którzy tworzą ambitniejszą muzykę, cały czas pozostają w cieniu nurtu populistycznego. Nurtu, którego przedstawiciele są dla wielu z nas wcieleniem ideału. Są to ci przystojni piosenkarze pokryci pudrem, bądź piękne wokalistki uśmiechające się do nas spod tony makijażu. Co do ubioru – oczywiście musi być go jak najmniej, żeby teledysk był kontrowersyjny i zapewnił płycie duży popyt. Jest kontrowersja – jest zainteresowanie. A stąd już prościutka droga do złotej płyty.

Złota płyta jest nagrodą przyznawaną wydawnictwom fonograficznym. Otrzymuje się ją za płytę muzyczną, której sprzedaż uzyskała ustaloną wartość. Pierwszym polskim laureatem złotej płyty jest krążek Czesława Niemena „Dziwny jest ten świat”. Dzieje się to w czasach PRL, kiedy to progiem do otrzymania złotej płyty jest 160 tysięcy sprzedanych albumów. W pierwszej połowie lat 90. liczbę tę zmniejsza się do stu tysięcy egzemplarzy. Kilka lat później dochodzi do sytuacji, gdy miano złotej płyty otrzymuje maksymalnie jeden krążek rocznie. Związek Producentów Audio-Video (ZPAV) obniża więc próg sprzedaży do 50 tysięcy. Mija kolejnych kilka lat i sytuacja się powtarza. Tym razem próg to 15 tysięcy. Chodzi tu o płyty z muzyką polską. Próg dla krążków zagranicznych jest jeszcze niższy. O co w tym wszystkim chodzi? Cóż... Złote płyty wprowadzono w Polsce po to, żeby pokazać, iż polski rynek muzyczny ma się jednak czym pochwalić. Czyli co? Możemy manipulować progiem sprzedaży niezbędnym do otrzymania złotej płyty po to, żeby pokazać, że jest fajnie, że te płyty są? Nie – tych płyt nie ma. Piętnastotysięczny próg. Piętnaście tysięcy płyt na trzydziestokilkumilionowe społeczeństwo. Jest fajnie, nieprawdaż?

Zastanówmy się - dlaczego tak się dzieje? Niewątpliwie jednym z głównych powodów niskiej sprzedaży płyt jest fakt, że są one za drogie. Za zagraniczny krążek musimy zapłacić średnio 50-70 złotych. Dlaczego tak dużo? Czy tyle kosztuje licencja, bądź produkcja? Nie. Dlatego są one tak drogie, gdyż zachodni rynek obawia się importu polskich wydawnictw własnych płyt do siebie, gdzie miejsce ma zmowa wielkich koncernów i trzymana jest cena. Dlatego polskie wytwórnie kupują prawo do tłoczenia płyt zagranicznych w cenie, która uniemożliwia im import. Może nie uniemożliwia, ale sprawia, że staje się to nieopłacalne.

Produkcja jednej płyty muzycznej przy nakładzie stu tysięcy sztuk to koszt rzędu około pięciu złotych. Artysta otrzymuje średnio około dwudziestu procent wartości sprzedanego krążka. Załóżmy, że gaża artysty plus koszty produkcji dadzą nam wartość piętnastu złotych, co i tak jest dosyć wygórowaną stawką. Skąd więc biorą się te ceny na półkach? W 2010 roku za płytę z muzyką polską płacimy około trzydziestu złotych, co i tak jest dużą promocją w stosunku do sytuacji sprzed roku dwutysięcznego, kiedy to za adekwatną płytę płaciliśmy dwa razy tyle. Są to czasy, kiedy kwitnie handel płytami pirackimi. Kwitnie, bo zbyt wielu Polaków nie stać na płacenie sześćdziesięciu złotych za niespełna godzinę muzyki. Na nic zdają się kampanie antypirackie, czy odwoływanie się do poczucia etycznego kupujących. Dziesięć złotych zamiast sześćdziesięciu to zbyt duża różnica, by mogła zostać zlekceważona. Dlatego też firmy fonograficzne muszą się zastanowić, czy lepiej ponosić straty z powodu piractwa, czy też lepiej obniżyć cenę płyt, wytrącając tym samym najważniejszy argument z rąk piratów. W ciągu pierwszej dekady XXI wieku cena płyt w końcu maleje, na co niewątpliwie duży wpływ ma również rozwój sieci globalnej.

Spójrzmy teraz na polski przemysł filmowy. Statystyczny Polak chodzi do kina rzadziej niż raz do roku. W tej kwestii jesteśmy grubo pod średnią europejską. Mimo tego plasujemy się w czołówce, jeśli chodzi o procent ludzi, którzy idąc do kina, wybierają film rodzimej produkcji. Duży wpływ na ten fakt ma zapewne wprowadzenie w życie w 2005 roku Ustawy o kinematografii, która gwarantuje solidne dofinansowanie dla polskiego przemysłu filmowego. Od tego czasu zaczyna pojawiać się coraz więcej polskich filmów. Więcej nie znaczy jednak lepiej. Od samej ustawy nie przybędzie nam dobrych scenariuszy. Nie trzeba być krytykiem filmowym, żeby zauważyć, iż w ostatnich latach nie pojawił się żaden polski film, na który czekalibyśmy tak niecierpliwie, jak na dzieło skali światowej. Skoro więc mamy więcej filmów i pieniędzy na nie, a wybitnych dzieł nie widać, możemy śmiało zaryzykować stwierdzenie, że ustawa ta sprzyja produkcji przeciętniactwa – pozbawia filmowców elementu konkurencji. No bo skoro pieniądze są tak, czy siak, to po co się starać?

Jakie polskie filmy obecnie są najpopularniejsze? Poza sporadycznie występującymi produkcjami, na które warto zwrócić uwagę, przeważającą część rynku zalewają komedie romantyczne. Przeciętny nastolatek typu męskiego niejednokrotnie jest namawiany przez swoją sympatię do dofinansowania twórców takich filmów poprzez pójście na nie do najbliższego Cinema City, bo akurat jest okazja – czy to Walentynki, czy JEJ urodziny, czy rocznica uruchomienia komunikatora Gadu-Gadu. Mniejsza lub większa częstotliwość takich uroczystości sprawia, że tenże nastolatek od czasu do czasu wyrzuca kilkanaście złotych na film, którego normalnie by nie obejrzał. Takich nastolatków w Polsce są tysiące. Nastolatków, którzy myślą, że to nie ma najmniejszego znaczenia. Oni sobie poszli na takie coś raz, ale ogólnie to oni mają świetny gust - Woody Allen i Tarantino non stop. Prawda jest jednak taka, że rokrocznie kręci się coraz więcej komedii romantycznych, gdyż tylko takie filmy są u nas opłacalne. Część ludzi już nie chodzi do kina dlatego, że akurat leci w nim film, na który przymierzali się już od dawna. Robią to, kiedy jest akurat okazja – jedna z tych, o których wspomniałem już wcześniej. Niestety, mentalność większości młodych mężczyzn każe im ulec, gdy od swojej sympatii słyszą tekst typu – „No chodź. Ten film jest super. Nie chcesz? Trudno. Może Marcin będzie chciał.”. I idą. Idą i płacą (oczywiście podwójnie, bo jakby to wyglądało, jakby młoda dama musiała płacić za siebie sama). Płacą, wspierając tym samym cały nurt upadku kultury w Polsce.

Co poza tym? W Polsce prawie tak samo popularne co komercyjne komedie romantyczne są filmy o tematyce historyczno-narodowej, bądź lekturowej jak, na przykład Krzyżacy lub seria filmów o papieżu Janie Pawle II. Istnieje opinia, że frekwencję nabijają takim produkcjom żołnierze i wycieczki szkole, jednak filmy te prezentowane w trakcie świąt w telewizji i tak zawsze gromadzą sporą widownię. Tematyka narodowa jednak nie zawsze gwarantuje sukcesu dla filmu. O ile Katyń obejrzało 2,74 miliona widzów, o tyle Generała Nila tylko 257 tysięcy, a wielu z Polaków nawet pewnie nigdy nie słyszało o tej produkcji. Ryzyko jest więc duże, a koszty takich filmów ogromne – Quo Vadis kosztował aż 74 miliony złotych. Jednak jak na razie widać zapotrzebowanie na takie filmy, więc trzeba je robić. Oby jak najdłużej.

Polski - i nie tylko polski - przemysł rozrywkowy to nie tylko elementy twórczości artystycznej, typu kino, muzyka. Szołbiznes potrzebuje jeszcze siły napędowej. Siła ta ma wiele oblicz – prasa plotkarska, w której znajdujemy najaktualniejsze zdjęcia gwiazd robione z ukrycia, informacje o tym, kto kogo z kim zdradza, plan dnia ulubionego aktora i wiele, wiele innych; radio, gdzie puszczane są najnowsze, gorące przeboje; czy internet, który w pierwszej dekadzie XXI wieku zaczyna prężnie się rozwijać i obecnie aż roi się od stron z „ploteczkami”, będąc dziś maszyną prawie najbardziej rozkręcającą polski szołbiznes. Prawie, bo koronę w tej kategorii od kilku lat niezmiennie nosi telewizja. To w niej aż roi się od programów, w których występują ludzie z pierwszych stron gazet. Jednak nie zawsze...

Polskie stacje telewizyjne w pewnym momencie dochodzą do wniosku, że nie potrzebują angażować znanych gwiazd, aby zapewnić sobie oglądalność – same mogą sobie stworzyć własne gwiazdy. W takim celu powstają programy typu Idol czy You Can Dance. Stacje kreują własne gwiazdy, dla których przeciętny człowiek o konkretnej porze przełącza teleodbiornik na daną stację. Bo czyż nie interesuje nas to, czy jeden z uczestników Idola podniesie się po ostatnim uszczypliwym komentarzu Kuby Wojewódzkiego, albo czy jeden z tancerzy, po którego występie w oczach Michała Piróga pojawiły się łzy, znów nas czymś zaskoczy? Dla widza ten tancerz, czy tamten śpiewak nie są bezimienni. Więcej – widz poznaje historię ich życia, dowiaduje się, jak rodziła się w nich pasja, ma okazję prześledzić plan dnia tych osób. Postacie te, tak bardzo podobne do nas – widzów, sprawiają, że utożsamiamy się z nimi, lub czujemy wobec nich szacunek w mniejszym, bądź większym stopniu. Innymi słowy – patrząc na dany program odczuwamy pewnego rodzaju emocje – ciekawość, zniecierpliwienie, radość, gdy nasz faworyt przechodzi do następnego etapu, lub rozczarowanie, gdy jego przygoda z programem się kończy. Żyjemy życiem tych ludzi. I co robimy? Wysyłamy na nich smsy o treści 1, 2 lub 6 pod czterocyfrowy numer i przy okazji mamy nadzieję wygrać główną nagrodę w losowaniu. Oczywiście w tajnym losowaniu, żeby nie było możliwości, że ktoś wygra. Stacje zarabiają na tym duże pieniądze. A kury znoszącej złote jaja nie kładzie się szyją na pieniek. To samonaprowadzająca się machina. Tak powstają kolejne edycje znanych programów poszukujących młodych talentów. Kto jednak robi największą karierę w takich programach? Czy ktoś dzisiaj pamięta Alicję Janosz? A czy komuś mówią coś nazwiska Elżbieta Zapędowska, bądź Augustin Egurrola? Idę o zakład, że więcej ludzi odpowie „tak” na to ostatnie pytanie. Największą karierę w programach rozrywkowych robi jury i prowadzący. Typowy przykład – Idol. Po pierwszej edycji programu dla jury posypują się propozycje nowych kontraktów. Wojewódzki dostaje swój własny program autorski; Cygan zaczyna pisać piosenki dla gwiazd numer jeden, a nie dla podrzędnych artystów, jak do tej pory; Zapędowska, która jest nauczycielką śpiewu, ma teraz znacznie więcej uczniów; Leszczyński natomiast pisze artykuły do Wyborczej i Wprost. Występ tych ludzi na stanowisku jury w Idolu, stał się dla nich przepustką do sławy i wielu medialnych możliwości.

Na opisanie zjawisk zachodzących w polskim przemyśle rozrywkowym zapewne zabrakłoby miejsca w pięciotomowej encyklopedii, więc informacje tu zawarte to zaledwie zalążek tematu – to wstęp do instrukcji obsługi potężnej machiny zwanej szołbiznesem. Podsumujmy bieżące wiadomości. Czym karmi nas rzeczony szołbiznes? Czy to, co na co dzień widać w telewizji, słychać w radiu, to o czym pisze w kolorowych czasopismach w rzeczywistości wygląda tak różowo, jak to widzimy? Czy nie jest to czasem podkoloryzowana wersja oficjalna wielkiego przedsięwzięcia, które ma na celu zarabianie na przeciętnych Kowalskich dużych pieniędzy? Media mają na nas dziś duży wpływ, na niektórych wręcz niepokojący. W dzisiejszych czasach wielu ludzi słysząc plotki o gwiazdach, po prostu się z nich cieszy. Ci ludzie tym żyją. Media nas ogłupiają i niektórzy nawet nie wiedzą, kiedy przestają żyć życiem własnym, a zaczynają cudzym. Dopóki tacy ludzie istnieją, dopóty cały nurt szołbiznesowy może się rozwijać. A rozwija się w coraz szybszym tempie...

Wykorzystane materiały:
- Nakręceni, czyli szołbiznes po polsku; [film]; reż. Latkowski S.; Warszawa: SPInka; 2003.
- Leszczyński R.; Dokąd zmierza polskie kino; [online]; http://www.wprost.pl/ar/173500/Dokad-zmierza-polskie-kino/ ; [dostęp 16.06.10].
- Leszczyński R.; Piratoland; [online]; http://piratoland.cba.pl/ ; [dostęp 16.06.10].
- Dziki; Przestańmy kupować płyty!; [online]; http://zibi.wordpress.com/2007/07/22/przestanmy-kupowac-plyty/ ; [dostęp 16.06.10].
- Autor anonimowy; Ten Typ Mes o polskim szołbiznesie (wersja ocenzurowana); [film z YouTube.com];

Video thumb
; [dostęp 16.06.10].