JustPaste.it

Potwór zwany tolerancją

Ongiś tolerancja oznaczała powstrzymanie się od agresji w obliczu czegoś obrzydliwego. Dziś natomiast jest nakazem obłudnej afirmacji tego, czym w istocie się brzydzimy.

Ongiś tolerancja oznaczała powstrzymanie się od agresji w obliczu czegoś obrzydliwego. Dziś natomiast jest nakazem obłudnej afirmacji tego, czym w istocie się brzydzimy.

 

„Tolerancja” to najintensywniejszy dźwięk, jaki pobrzmiewa w społeczeństwach zachodniej Europy. Otacza nas niczym nawoływanie muezzina, wywierając wpływ na każdą instytucję polityczną, społeczną i religijną, a nawet wciskając się do codziennych rozmów. Z pozoru nie ma w tym nic zdrożnego – wszak tolerancja jawi się nam jako idea pożądana, rozumna alternatywa dla wstrząsających podstawami społeczeństwa sporów religijnych i światopoglądowych. Problem polega na tym, że hasło tolerancji pozbawiono jego pierwotnego znaczenia. Siły, które zmonopolizowały to hasło, uczyniły z niej dźwięk tyleż intensywny, co i pusty; obecnie zaś napełniają go zupełnie nową treścią. Tolerancja, o jakiej mówią ludzie lewicy, w USA określani mianem liberałów, jest ideą dziwaczną, a zarazem groźną. Jest tolerancją wypaczoną, spotworniałą, wykolejoną.

Ongiś ludzie tolerowali to, czego nie lubili. Tolerancja wiązała się z cierpieniem w obliczu zjawiska nielubianego, obrzydliwego. Tak było w świecie starożytnym, który, wbrew temu, co się niekiedy twierdzi, nie był zamieszkany przez ludzi aktywnie afirmujących cudzą inność. Społeczeństwa starożytnych państw-miast bywały na ogół nietolerancyjne. Tam, gdzie ludzie tworzyli jednolitą pod względem etnicznym społeczność, istniała tendencja do wyznawania jednej tylko religii. Jeżeli taka społeczność posiadała cechę zbliżoną do tego, co dziś określamy suwerennością, wówczas władza starała się chronić religię jako element ładu publicznego. Dla niewielkich, homogenicznych społeczności, takich jak państwa-miasta starożytnego bliskiego wschodu czy greckie poleis charakterystyczne było występowanie religii państwowej, skupionej na kulcie bóstw opiekuńczych miasta. Od wszystkich poddanych lub obywateli zamieszkujących dane miasto wymagano oddawania czci tym bóstwom oraz udziału w publicznych uroczystościach religijnych. Mieszkańcy miasta prywatnie mogli czcić jeszcze jakieś inne bóstwa, o ile czynili to dyskretnie i nie kwestionowali religii publicznej. Cudzoziemcy, czczący własne bóstwa byli tolerowani, choć traktowani z nieufnością i wykluczeni z życia obywatelskiego. Znamienne jest to, że mieszkających w polis cudzoziemców nazywano paroikoi, czyli dosłownie „mieszkający obok”. Większość członków starożytnych społeczeństw bezrefleksyjnie oddawała się praktykowaniu religii publicznej. Osoby kwestionujące religię publiczną określano mianem „ateistów” albo „bezbożników”. Świat starożytny był pełen zabarwionej religijnie przemocy. W razie konfliktu zbrojnego na starożytnym bliskim wschodzie pokonani musieli się liczyć z tym, że zostaną złożeni w ofierze bóstwu zwycięzców. Oczywiście, złożenie w ofierze pokonanych wrogów nie było wyrazem dezaprobaty dla ich przekonań w dziedzinie religii. Było po prostu religijnym aktem ofiarniczym.

Zagadnienie tolerancji, która nie powinna być mylona z wolnością religijną, nabrało większego znaczenia wraz z powstaniem pierwszych imperiów. Ich przywódcy, podbijając liczne narody musieli zdecydować, czy będą respektować wierzenia religijne podbitych ludów, czy też nie. Persowie starali się pozyskać kapłanów podbitych ludów, potwierdzając ich przywileje, aby w ten sposób uzależnić te ludy od siebie. Imperia takie jak państwo Aleksandra Macedońskiego czy też Rzym, powstałe drogą militarnego podboju lub ekonomicznego podporządkowania rozmaitych grup etnicznych z reguły prowadziły politykę tolerowania różnych wierzeń i obyczajów. Filarem jedności imperium nie była jedna religia, ale tolerancja, nie traktowana jednak jako wartość nadrzędna. Różnice w wierzeniach i obyczajach tolerowane były tak długo, jak nie stanowią one niebezpieczeństwa dla samego imperium. Tolerancja w imperiach nie wynikała z przesłanek moralnych, lecz służyła integracji różnych grup etnicznych, a więc podyktowana była względami politycznymi. Akceptacja religijnych wierzeń i praktyk uznanych za istotne dla całości państwa była niezbędnym minimum, jakiego oczekiwano od poddanych. Władca imperium od czasu do czasu testował lojalność poddanych, nakazując im oddawanie czci wzniesionemu przez siebie posągowi czy też zakazując na pewien krótki czas modlitw do innego boga niż bóstwo państwowe. Taka praktyka podyktowana była przekonaniem o tym, że wierność przekonaniom religijnym nie powinna stać ponad lojalnością wobec władcy imperium i jego boga. Tolerancja była zatem przywilejem dla tych, którzy udowodnili lojalność, odkładając na bok swe przekonania, aby uczestniczyć w cementującym imperium akcie kultu.

Zmiana nastąpiła wraz z pojawieniem się judaizmu, a następnie chrześcijaństwa, które wprowadziły do rozważań o religii kategorię prawdy. Wcześniej nie myślano o religii w kategoriach prawdy i fałszu. Żydowskim patriarchom objawia się Bóg, który mówi o sobie: „Jestem, który Jestem”. Nie jest on centralną postacią panteonu, jak babiloński Marduk czy grecki Zeus. Jahwe jest Bogiem prawdziwym, a pozostałe bóstwa są jego wrogami. Nie można czcić Jahwe obok innych bogów. Chrześcijaństwo stanowi oczywistą kontynuację tego nurtu. Jezus Chrystus mówi o sobie: Ja jestem prawdą. Jest On synem Boga, który złożył ofiarę za grzech, wstąpił do nieba i powróci w chwale. Chrześcijaństwo jest prawdziwą wiarą, natomiast kulty pogańskie są fałszywe.

Podobny punkt widzenia przyjęto w islamie. Muzułmanie wierzą, że nie ma Boga poza Allahem, a Mahomet jest jego prorokiem. Wyznawcy innych bóstw są albo nieświadomi, albo są bałwochwalcami, których wierzenia należy zwalczać. Wśród nie-muzułmanów uprzywilejowaną pozycją cieszą się „ludzie Księgi”, tzn. żydzi i chrześcijanie. Są oni bliżsi prawdy niż bałwochwalcy, ale ich wierzenia według islamu są błędne.

Zatem judaizm, a za nim chrześcijaństwo, jak również islam wprowadzają do rozważań o religii kategorię prawdy, oraz roszczenie o prawdę w dziedzinie religii. Prawda sprzężona jest z postulatem nawrócenia. Jeżeli ktoś żywi błędne przekonania o Bogu, Jego naturze i Jego woli, to musi je porzucić i przyjąć prawdziwe. Życzeniem osoby, która wierzy w prawdę jest i powinno być nawrócenie innych. Wyznawca, który uważa swą wiarę za prawdziwą tolerował będzie fakt wyznawania innych wierzeń, ale jego tolerancja będzie umiarkowana. Konsekwentny wyznawca powie: „Wierzę w A, B, C. To źle, że X wyznaje inne wierzenia, gdyż jest w błędzie. Toleruję jego przekonania, ale nie uważam ich za równie prawdziwe”.

W średniowiecznej Europie chrześcijaństwo zyskało sobie status religii publicznej i zarazem prawdziwej. Uparte trwanie przy przekonaniach religijnych uznanych przez kościelną hierarchię za błędne podlegało surowej karze. Reformacja osłabiła ten publiczny status chrześcijaństwa. Pojawiły się dwa wzajemnie zwalczające się obozy, z których każdy rościł sobie pretensję do prawdy. Zachwianiu uległ konsens co do prawdy w dziedzinie religii. Początkowo pomimo zakwestionowania prawdziwości niektórych jej tez, religia chrześcijańska zachowała silną pozycję w sferze publicznej, a to dzięki zastosowaniu zasady cuius regio eius religio. Książę katolicki mógł domagać się, aby jego poddani wyznawali katolicyzm, zaś książę protestancki mógł domagać się wyznawania protestantyzmu. Owa zasada nie rozwiązywała jednak istoty problemu. Sytuacja, w której po jednej stronie rzeki ludzie muszą uznawać za prawdziwe coś, co dla ludzi na drugim brzegu jest największym fałszem raziła swoją absurdalnością. Pojawiły się liczne głosy w obronie swobody wyznawania coraz bardziej dowolnych przekonań. Wśród pionierów tolerancji wymienić można Sebastiana Castellio, który w szesnastym wieku bronił swobody wyznania w sporze z protestanckim reformatorem Janem Kalwinem. W jego ślady wstępowali kolejni myśliciele – John Locke, Michel Montaigne, Pierre Bayle, wreszcie Wolter.

Ustrojodawcy Stanów Zjednoczonych Ameryki uwzględnili postulaty zwolenników tolerancji religijnej, stwierdzając w Pierwszej Poprawce, iż „Kongres nie może uchwalić prawa dotyczącego ustanowienia [oficjalnej] religii, ani zabraniającego swobodnego jej praktykowania”. Uznanie wolności religijnej za składnik istoty państwa, a nie, jak dotąd, za przywilej niechętnie udzielany konkretnej mniejszości, stanowiło novum o przełomowym w skali świata znaczeniu.

W dobie oświecenia popularność zyskiwać zaczęła nowa wizja człowieka jako jednostki wyposażonej w uprawnienie do rozumnego wyboru przekonań. Kolejnym etapem tego procesu była idea autonomii, wyrażona najpełniej przez Johna Stuarta Milla, zgodnie z którą jednostka może swobodnie wybierać drogę samodoskonalenia i kształtować swoje przekonania. To właśnie w myśli Johna Stuarta Milla idea tolerancji przybrała postać dojrzałą. W jego oczach władza jawi się jako zwierzę chroniące stado przed sępami oraz tyrania ogółu nad każdym. Owa tyrania społeczeństwa realizowana jest nie tylko „rękami jego politycznych funkcjonariuszy”, ale również bezpośrednio – poprzez dominujące opinie i nastroje. Tyrania opinii i nastroju, rozumiana jako narzucanie idei oraz praktyk, krępowanie rozwoju i kształtowanie charakterów według określonego wzorca jest straszniejsza niż ucisk polityczny, ponieważ „pozostawia mniej sposobów ucieczki, wnika o wiele głębiej w szczegóły życia i ujarzmia samą duszę”. Magiczny wpływ zwyczaju powoduje, że ulegamy złudzeniu, jakoby obecnie obowiązujące w określonym miejscu reguły miały charakter uniwersalny. Mill broni jednostki, podejmującej wysiłki w celu kształtowania samej siebie, przeciw tłamszącym naciskom ze strony społeczeństwa. Ponieważ autonomia sprowadza się do możliwości wolnego od nacisków zewnętrznych kierowania własnym myśleniem i działaniem, jednostka ma prawo do bycia tolerowaną przez społeczeństwo dopóty, dopóki jej działania nie naruszają bezpieczeństwa i autonomii innych jednostek. Tolerancja jest nie tylko przysługującym jednostce prawem, wynikającym z imperatywu autonomii; jest także ze wszech miar pożytecznym zjawiskiem, ponieważ prowadzi do odkrywania prawdy. Bez tolerancji dla niepopularnych poglądów niemożliwa jest konstruktywna dyskusja, umożliwiająca dotarcie do prawdy. Nietolerancyjne zbiorowości skazują swoich członków na wegetację w dusznych oparach fałszu.

W dwudziestym wieku doszło do prób ponownego zdefiniowania tolerancji, będących w istocie zamachem na tę szczytną ideę. Lewicowi intelektualiści próbowali zawłaszczyć i upodlić tolerancję, nadając temu terminowi nowe znaczenie. Tolerancja stała się niewolnicą bożyszcza lewicy, któremu na imię było „rewolucja”.

W 1965 r. Herbert Marcuse wraz z filozofem Robertem Paulem Wolffem oraz socjologiem Barringtonem Moore Jr. wydał pracę zatytułowaną A Critique of Pure Tolerance. Jej część stanowi esej pt. Repressive Tolerance, w którym Marcuse analizuje ideę tolerancji w zaawansowanym społeczeństwie industrialnym. Autor eseju dowodzi, że współczesny ideał tolerancji chroni opinie, postawy, doktryny i działania polityczne, które nie powinny być tolerowane, zaś zwalcza te, które na tolerancję zasługują.

Marcuse wyróżnia dwa rodzaje tolerancji liberalnego państwa: pasywną i aktywną. Tolerancja pasywna dotyczy utrwalonych, cieszących się długą tradycją postaw oraz idei. Autor eseju zauważa, że są one tolerowane nawet wówczas, gdy „ich szkodliwy wpływ na człowieka i naturę jest oczywisty”. Tolerancja aktywna zagwarantowana jest zjawiskom skrajnie się od siebie różniącym, prawicy i lewicy, ruchom nawołującym do agresji jak i tym, które nawołują do pokoju. Autor eseju określa tę „niestronniczą” tolerancję mianem „abstrakcyjnej” albo „czystej”, i odrzuca ją z uwagi na to, że „powstrzymując się od zajęcia stanowiska, w istocie chroni ona istniejący system dyskryminacji”.

W dalszej części swojego wywodu lewicowy myśliciel postawił zadziwiającą tezę, jakoby „tolerancja, która rozszerzała zakres i treść wolności była zawsze stronnicza – nietolerancyjna wobec obrońców represyjnego status quo”. Autor eseju zdawał się nie przejmować tym, że „nietolerancyjna tolerancja” staje się zaprzeczeniem samej siebie. Czytając esej trudno jest oprzeć się wrażeniu, że jego autor nie dbał zbytnio o logiczną spójność swych argumentów i nie przejmował się konsekwencjami stawianych przez siebie tez. Marcusemu nie chodziło zresztą o tolerancję, nawet mającą pożądane przez niego cechy – chodziło o pracę „na rzecz powstania wolnej i suwerennej większości”, wykonywaną przez „nietolerancyjne, wojowniczo nietolerancyjne mniejszości, nieposłuszne regułom zachowania, tolerującym zniszczenie i ucisk”. Owe radykalnie nietolerancyjne mniejszości działają zatem w imię tolerancji; niepokoje przez nie wzniecane służą pokojowi, zaś stosowana przez nie przemoc to instrument walki z przemocą.

Koncepcja Marcusego była pionierską próbą instrumentalnego wykorzystania tolerancji w imię „wyższych celów”. Współczesne próby wykolejenia tolerancji są bardziej finezyjne. Zaliczyć do nich można Deklarację Zasad Tolerancji, przyjętą przez Konferencję Generalną UNESCO 16 listopada 1995. Czytamy w niej, że „Tolerancja to szacunek, akceptacja i uznanie bogactwa różnorodności kultur na świecie, naszych form wyrazu i sposobów na bycie człowiekiem. Sprzyja jej wiedza, otwartość, komunikowanie się oraz wolność słowa, sumienia i wiary. Tolerancja jest harmonią w różnorodności. To nie tylko moralny obowiązek, ale także wymóg prawny i polityczny. Tolerancja - wartość, która czyni możliwym pokój - przyczynia się do zastąpienia kultury wojny kulturą pokoju” (art. 1 ust. 1). Zatem tolerancja oznacza wymuszony prawem szacunek dla tego, co uważamy za obce, niezrozumiałe, barbarzyńskie. Pomysł wymuszania przy pomocy norm prawnych miłości i akceptacji dla różnorodnych, choćby najgłupszych „sposobów na bycie człowiekiem” można by uznać za niegroźne kuriozum, gdyby nie fakt, że dokonuje się go pod hasłem tolerancji. Tym samym tolerancja zostaje doprowadzona do absurdu, odarta z treści, zniweczona.

W ustępie drugim art. 1 „Deklaracji…” czytamy: „Tolerancja nie jest ustępstwem, aktem łaski czy też pobłażliwości. Tolerancja jest, przede wszystkim, aktywną postawą wynikającą z uznania uniwersalnych praw człowieka i podstawowych wolności innych osób. W żadnych okolicznościach nie może zostać wykorzystana dla usprawiedliwienia naruszeń tych fundamentalnych wartości. Tolerancja ma być przestrzegana przez jednostki, grupy oraz państwa”. O ile można się zgodzić z wizją tolerancji jako uniwersalnego prawa, nie uzależnionego od kaprysów woli jednostek, grup i rządów państw, o tyle wymuszanie „aktywnej postawy” akceptacji i uznania brzmi dziwnie i złowrogo. Jeśli przyjmiemy wyrażoną w „Deklaracji…” koncepcję tolerancji, wówczas musimy szanować i afirmować wszelką „kulturową inność” – na przykład tę, która z punktu widzenia wiary stanowi grzech. Tego rodzaju wypaczenie pojęcia tolerancji stanowi zamach na wolność religijną – zmusza bowiem wierzących do zaniechania krytyki grzechu. Określenie cudzej „inności” mianem grzechu zostaje napiętnowane jako „mowa nienawiści” i nie tylko prowadzić będzie do wykluczenia z udziału w dyskursie, lecz także pociągać za sobą odpowiedzialność prawną. Pamiętajmy, że Tolerancja (…) to  nie tylko moralny obowiązek, ale także wymóg prawny i polityczny.

Wypaczone pojęcie tolerancji godzi w wolność religijną jeszcze w inny sposób. Nietrudno zauważyć, że wszystkie wysiłki misyjne należy zakwalifikować jako brak akceptacji i uznania bogactwa różnorodności kultur na świecie. Każdy szczery misjonarz, przybywający do obcego kraju doświadcza w pewnym stopniu „braku akceptacji” dla „religijnej odmienności” ludzi, których pragnie pozyskać dla swej wiary. Zarówno od misjonarza, jak i od mieszkańców „obszaru misyjnego” można i należy oczekiwać wzajemnej tolerancji, rozumianej jako powstrzymanie się od agresji i gotowość do komunikacji. Natomiast oczekiwanie bezkrytycznej akceptacji i uznania dla cudzej odmienności jest niemądre. Uznaniem darzymy dopiero to, co w jakiś sposób na nasze uznanie zasłużyło. Akceptacja lub odrzucenie to rezultat procesu ewaluacji. Nałożenie prawnego obowiązku akceptacji cudzej inności pozbawia jednostkę prawa do samodzielnej oceny tej odmienności.

Ongiś w imię tolerancji żądano zerwania niezdrowej więzi państwa i Kościoła. Było to słuszne. Dziś w imię wypaczonej idei tolerancji żąda się, aby wyznawcy religii zaprzestali piętnowania grzechu, i zaczęli go afirmować jako „inność”. Tego rodzaju żądanie budzi niepokój o przyszłość wolności religijnej. Nadanie pojęciu tolerancji znaczenia zaproponowanego przez UNESCO jest w istocie zamachem na tę szlachetną ideę. Człowiek w zetknięciu z obcą kulturą istotnie powinien okazać tolerancję, to znaczy wznieść się ponad swą naturalną nieufność i zbadać przesłanie, jakie ta kultura niesie. Tymczasem współcześnie zalecana postać tolerancji nakazuje okazać nieszczery zachwyt pod groźbą napiętnowania, a nawet odpowiedzialności karnej. „Tyrania opinii”, przed którą przestrzegał John Stuart Mill tłamsi dziś każdego, kto ośmiela się nazywać obce obyczaje „barbarzyńskimi”. Nazwanie religii wyznawanej w innym kręgu kulturowym „herezją” ściąga nie tylko gromy potępienia, ale realną groźbę skazania za „nawoływanie do waśni na tle religijnym”. Najbardziej paradoksalne jest to, że promowanie nowej idei tolerancji służy temu samemu celowi, któremu niegdyś służyła brutalna nietolerancja. Chodzi mianowicie o uniemożliwienie szczerej dyskusji pomiędzy wyznawcami przeciwstawnych poglądów na tematy religijne. Dawniej dyskusję zagłuszano twierdzeniem, że prawda została raz na zawsze ustalona i złożona w depozycie takiego czy innego „urzędu nauczycielskiego”. Dziś ograniczeniu dyskusji, przekonywania i nawracania służą argumenty o niepewności ludzkich sądów w dziedzinie religii, konieczności respektowania różnic kulturowych czy też o niewspółmiernych systemach wartości. Trudno oprzeć się wrażeniu, że mianem tolerancji określa się dziś ideę blokady rzeczowej dyskusji pomiędzy grupami religijnymi oraz autorytatywnego głoszenia religijnej doktryny.

Wrażenie to pogłębia lektura art. 1 ust. 3 „Deklaracji…”. Czytamy w nim, że „tolerancja jest odpowiedzialnością, która wspiera prawa człowieka, pluralizm (włączając w to pluralizm kulturowy), demokrację i rządy prawa. Zakłada odrzucenie dogmatyzmu i absolutyzmu oraz afirmuje standardy, ustanowione w międzynarodowych instrumentach ochrony praw człowieka”. Czymże jest „odrzucenie dogmatyzmu i absolutyzmu”, jeśli nie ultimatum dla grup wierzących w dogmaty i uznających prawdę absolutną? Ultimatum to brzmi: „Albo zrezygnujecie z poważnego traktowania swoich dogmatów i prawd, albo zostaniecie uznani za nietolerancyjnych”. Konsekwencje uznania jednostki lub grupy za nietolerancyjną są natomiast bardzo poważne, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że „tolerancja (jak rozumie ją UNESCO) to nie tylko moralny obowiązek, ale także wymóg prawny i polityczny” (art. 1 ust. 1). Kto kwestionuje absolut tolerancji, jest nie tylko ciemnym wrogiem postępu. Jest również przestępcą. Oczywiście, uznanie wroga tolerancji za przestępcę wymagać będzie wydania norm, stanowiących uszczegółowienie wytycznych zawartych w „Deklaracji…”. Potępiane postawy „dogmatyzmu” i „absolutyzmu” będą musiały przybrać postać konkretnych przesłanek nowych typów przestępstw, wprowadzanych do kodeksów karnych przez natchnionych duchem tolerancji ustawodawców.

Ustęp 4 artykułu pierwszego „Deklaracji…” stanowi, że praktykowanie tolerancji nie oznacza konieczności porzucenia własnych przekonań. Oznacza jedynie, że „jest się wolnym do posiadania własnych przekonań i akceptowania, że inni posiadają własne [przekonania]”. A zatem jednostka lub grupa praktykująca zarysowany w dokumencie ideał tolerancji nie próbuje nikogo przekonać do swoich racji, respektując prawo innych „do bycia takimi, jakimi są”, oraz zakaz „narzucania innym własnych przekonań”.

Wypaczona tolerancja jest sztandarową ideą tych, którzy zwątpili w istnienie prawdy, zrezygnowali z jej poszukiwań, za swój główny cel uznali święty spokój, zaś milczenie – za najpewniejszą gwarancję osiągnięcia tego celu. Nałożenie na wszystkich uczestników życia społecznego obowiązku afirmacji cudzej inności wydaje się służyć jednemu celowi – zahamowaniu głoszenia tego, co uważa się za prawdę absolutną i powstrzymaniu dyskusji o niej. Prawdą jest, że swobodna dyskusja ma moc uwalniania nieoczekiwanych, często gwałtownych i trudnych do opanowania zjawisk. Jest to szczególnie prawdziwe w odniesieniu do dyskusji o Bogu i głoszenia doktryn o charakterze religijnym. Jednakże ograniczenie wolności religijnej przez zakwestionowanie istnienia prawdy i prawa do jej głoszenia innym jest zbyt drogą ceną za względny i oparty na nietrwałych podstawach spokój społeczny.

Łatwo dostrzec, że skutkiem (mniejsza o to, czy zamierzonym) promowania wykolejonej tolerancji jest ograniczenie wolności religijnej. Na wolność religijną nakłada się coraz więcej ograniczeń, w rezultacie których „wolne” pozostają tylko te kościoły i związki wyznaniowe, które trzymają się z dala od sfery publicznej, nikogo nie nawracają i nie używają słowa „grzech”. Poddana swoistej „reinterpretacji” i stłamszona przez postulat afirmacji grzechu wolność religijna staje się stopniowo karykaturą samej siebie. Zaczyna być rozumiana jako wolność od argumentów religijnych, symboli religijnych, wreszcie od samej religii.

Ponieważ wolność religijna stanowi podstawę wszystkich innych swobód osiągniętych przez świat zachodni, wypaczona tolerancja jest niepokojącą zapowiedzią zmierzchu wolności, którą Zachód z takim trudem wypracował.