JustPaste.it

Opowieść jakich wiele…

Ojciec przyszedł do domu i znowu się czepiał. Poszedł umyć ręce. Jest robotnikiem na budowie, więc domycie ich zajmuje mu trochę czasu. To czas dla mnie. Mam mu wtedy odgrzać i podać obiad i czekać wiernopoddańczo przy stole, bo może będę potrzebna. Zrobiłam co do mnie należy, wiedziałam jednak że nie jest zadowolony. Nie wiem co się stało, pewnie znowu coś w pracy nie poszło. Zjadł, kazał zabrać naczynia do zlewu. Od razu je umyłam, bałam się, że zacznie wrzeszczeć, ale nie, poszedł do pokoju, włączył telewizor. Na dworze zaczęło wiać. Zawołał mnie: gdzie brat, gdzie siostra? Skąd mogłam wiedzieć, gdyby nie to, że dzisiaj to moja kolej mu usługiwać, to mnie by tu też nie było, poszli sobie po prostu. Już zaczynał być wściekły – czy o tak wiele proszę (jakby kiedykolwiek mnie o coś poprosił, a nie wydał polecenie), żebyś się wypytała rodzeństwo gdzie się włóczy? Już się nakręcał, więc przeprosiłam. Znowu. Za nich. Jak wiele razy wcześniej i wiele razy później. Nie wiedziałam jeszcze jaki pretekst tym razem znajdzie mój ojciec by mnie zlać. Okazało się, że znalazł. Wiatr przewrócił stojak z praniem na balkonie. Wyszedł tam i wyniósł ten stojak, zdjął z niego jeszcze mokry ręcznik kuchenny i zaczął mnie nim okładać. Bo nie przewidziałam wiatru. Dostałabym też za to, że w trakcie rozmowy (hihi dobre sobie rozmowy) z nim wyszłabym na balkon. To nie istotne. Po tym jak mnie zbił pozwolił mi wyjść z domu. No i dobrze. Bo za pół godziny miałam trening koszykówki. Zanim wyszłam obejrzałam się w pokoju małym lusterkiem, czy nie będzie widać siniaków. Jest dobrze, dzisiaj szmata nie zrobiła mi większej krzywdy. Wczoraj dostałam pasem ze sprzączką po dupie bo się spóźniłam do domu na kolację, tyle uderzeń ile mnie minut nie było. Kolację trzeba jeść punktualnie, razem wszyscy przy stole, bo nic tak nie spaja rodziny jak wspólny posiłek. Tyłek trochę siny, ale w stroju (miałam go już na sobie, żeby się nie przebierać przy koleżankach) nie widać. Dzień jak co dzień, gdyby nie ta koszykówka nie dałabym rady, gdzieś muszę uciec. Wróciłam późno, matka już była. Nie zapytała co u mnie, nigdy nie pyta. Jej nie bije, kocha ją nad życie. Brata też nie bije, za duży chłop. Nie wiem czy bił wcześniej, bo jestem najmłodsza. Siostra też nie dostaje, ma zeza, ponoć na tle nerwowym, jest krucha i delikatna. Nie można jej bić. Już się nie zastanawiam, dlaczego ja? Tylko mam śmieszne odruchy i błyskawiczny refleks. Jak leci na mnie piłka zawsze ją złapię. Gdybym się nie uchylała byłoby gorzej. Jak się mocno nakręci to czasem nie trafia…

 

To nie jest historia osoby maltretowanej w sensie prawnym, bicie nie było regularne, to było karanie. Za złe zachowanie, za brak rozumu, za brak przewidywania. Dlaczego o tym piszę: kiedy moja bohaterka dorosła, zareagowała kiedyś przy swoim ojcu na bicie dziecka przez jakiegoś gościa na ulicy. Jej własny ojciec ją poparł, z całym przekonaniem mówiąc, że bić dzieci nie można. Czy zapomniał? Wyparł? Nie było sprawy? A jej życie? Jakie by było gdyby nie jej obsesyjny strach przed przemocą?

 

Czy uderzyłeś/uderzyłaś wczoraj swoje dziecko?