JustPaste.it

Pierwsza praca na wolnosci

Niosłem kaganiec oświaty dzieciom wiejskim,na łąkach ,w lasach i nad brzegami jezior warmińskich unosiłem się z ich marzeniami do prawdy,do szczescia

Niosłem kaganiec oświaty dzieciom wiejskim,na łąkach ,w lasach i nad brzegami jezior warmińskich unosiłem się z ich marzeniami do prawdy,do szczescia

 

 

Miałem dwadzieścia cztery lata, w tym pięć za kratkami. W życiu ojczyzny te lata jak małe piwko, w moim to bardzo wiele. Za walkę o wolność siedziałem. W 1957 roku dopiero wróciłem do zawodu. Na biurku naczelnika wydziału oświaty położyłem dwie matury i decyzję komisji rehabilitacyjnej. Otrzymasz jednoklasówkę z kierowniczym stanowiskiem, ale - zawiesił głos i spojrzał mi głęboko w oczy niby śledczy na przysłuchaniu więźnia. Ale co? -zapytałem. Duchy w tej szkole grasują - odpowiedział. Pięć nauczycielek wypędziły, ty będziesz szósty. Zgadzasz się? Tak, odpowiedziałem, innego wyboru nie miałem. Strachy na lachy, w więzieniu gorzej się bałem i wytrzymałem.

Przewodniczący komitetu rodzicielskiego i jego szwagier, sekretarz komórki PZPR, saniami zawieźli mnie do wioski Czarny Kierz. Droga wiodła przez zasypane śniegiem lasy, a sosny były tak podobne do tamtych, wśród których kula wopisty udaremniła mi ucieczkę na zachód. Z zadumy wyrwał mnie sekretarz: "Wypijemy na rozgrzewkę i za przyszłość". Popijając i gaworząc jechałem w nieznane, a dzwoneczki u szyi gniadej wtórowały: dzyń dzyń dzyń. Opowiedzieli mi, co wiedzieli. Kto z kim, kiedy, gdzie, jak i dlaczego. Kto pije, a kto bije, kto łotr, a kto anioł. Czyje córki się puszczają, a które tylko dają. Czyje dzieci ślubne, chrzczone, a które bachory. Z tej opowieści zrozumiałem, że ich rodziny były najlepsze pod słońcem i z nimi powinienem trzymać sztamę, a będę sobie żył jak pączek w maśle. Kiedy butelka zaświeciła dnem, zaległa cisza, przerywana od czasu do czasu głośnym wio, wio. Wieziemy naszego pana kierownika do szkoły. Wio, wio!

Zastanawiałem się nad tym, jak tam dam sobie radę. Wiedziałem już, że krzyż, święcona woda księdza i nocne dyżury chłopów duchów nie zmogły. Bały się ponoć tylko leśniczego, kiedy z dubeltówką przyjeżdżał na noc do nauczycielki. Znalazł jednak w sąsiedniej szkole ładniejszą i wtedy samotną zaatakował. Naga, bosa po śniegu uciekała od niego do ludzi. Szkoła zamknięta drugi miesiąc, a baby modlą się i proszą Boga o pomoc. Wiedziałem, że w tej maleńkiej oddalonej od świata złą drogą wiosce mieszka ludność napływowa z różnych stron Polski, pomieszana z Ukraińcami, Zabużanami i autochtonami, którym nie pozwolono wyjechać do Niemiec. A dzieci tylko piętnaścioro. Miałem ich uczyć w klasach łączonych na dwie zmiany.

Duża szkoła w bieli wyglądała jak pałac królewny Śnieżki. Gałęzie ze śniegiem uginały się nad jej dachem, a furtki i drzwi strzegły półmetrowe zaspy. A wokół cisza i żywej duszy nie było widać. Jutro obejrzymy szkołę od środka, kiedy woźna odgarnie śnieg i napali w piecach. Zwołamy zebranie rodzicielskie. Teraz zapraszam do siebie na kolację i nocleg - powiedział przewodniczący, a sekretarz z uśmiechem pokazał pękatą butelkę, wystającą z obwisłej fufajki. Zdążył w międzyczasie zaopatrzyć się w "paliwo". Później okazało się, że był on najzdolniejszym "polewojem" w całej parafii.

Furmanek pod szkołą, jak na targu. Gromadka dzieciaków bawiła się w śnieżki. Szedłem w asyście przewodniczącego i sekretarza na pierwsze w życiu zebranie rodzicielskie. Kiedy dzieci zobaczyły mnie, otworzyły usta jak pisklęta dzioby, a oczyma jak słońcem ogrzały moje serce. Pomachałem ręką, rzuciłem kulkę śniegu w ich gromadkę, uśmiechnęły się im buzie, a jasnowłosa dziewczynka z oczami anioła wyszeptała: "a nie uciekniesz pan od nas?" Podniosłem ją wysoko ponad głowę i powiedziałem, ależ nie. Jutro rano zapraszam was do szkoły. Przyjdziecie? Tak, tak, tak, krzyczeli radośnie i podskakiwali. Wszedłem do szkoły, sala pękała w szwach. W ławkach siedzieli starsi, a ściany podpierały ciotki dewotki, cichodajki i cnotliwe panienki na wydaniu, a wśród nich stał oparty o piec ksiądz - katecheta, a zarazem proboszcz parafii.

Powitano nas oklaskami. W orędziu do rodziców zawarłem swoje dziecięce marzenia z Kresów i tęsknoty zza kraty. I obiecałem, że nauczę dzieci rozmawiać z gwiazdami i wędrować ze słońcem po niebie. Liczyć, dodawać i mnożyć zielone listki na jabłonkach wiosną w szkolnym sadzie. Słuchać, jak trawa rośnie na miedzy sąsiada. A na wycieczkach leśnych ptaki i krasnale, a może i liski chytruski włożą nam miłość do serca i odsłonią tajemnice przyrody. A was proszę tylko o to, ogrzejcie nam szkolę, póki jaskółka nie przyniesie nam wiosny. Wtedy wyjdziemy z ławek i pójdziemy na łono natury. Policzymy wasze zaorane skiby i posłuchamy piosenek skowronka.

Gapili się na mnie, jak na faceta nie z tej ziemi, z rozdziawionymi gębami jak ich dzieci. Tylko jeden dziadek z kulawą nogą gładził brodę i uśmiechał się do mnie. Zebranie się skończyło, a potem jeszcze debatowali w grupach. Uchwalili, że będę jadać u gospodarzy, a świeże mleko, masło, ser i jajka będzie przynosić mi rano woźna.

 Nadwyżki żywności odwoziłem do rodziców, ponieważ u nich wtedy nie przelewało się. Wrastałem powoli w wiejskie środowisko. A kiedy ze ściany w klasie zdjąłem świętą trójcę: Stalina, Lenina i Marksa, a powiesiłem nad krzyżykiem tylko godło, chłopi przy sklepie na mój widok zdejmowali czapki, a panienki uśmiechały się zalotnie.

Zaległości w nauczaniu spowodowane duchem nadrobiłem i byłem na bieżąco. Pomoce naukowe prócz tablicy stanowiły nasze wyobrażenia i świat widziany z okna klasy. Tabliczki mnożenia uczyłem na palcach rąk i nóg: Pokaż dwa i jeszcze dwa. To cztery, a dwa po dwa też cztery. Potem było trzy po trzy, po cztery itp.

W zadaniu domowym mnożyli jeden palec przez jeden każdego domownika i rysowali je. W oparciu o te dane na tablicy wyliczyli, ile na wsi jest mieszkańców. Na placu zabaw z kul śnieżnych zbudowały pałac królowej Śnieżki. Stał wśród wiekowych drzew obsypanych płatkami śniegu. Takiego cudu jeszcze nie widziałam -powiedziała woźna, a chłopi zatrzymywali furmanki i przyglądali się temu, jak z nimi rozmawiam w śnieżnym pałacyku. Po tygodniu gościnnej wyżerki u przewodniczącego przeniosłem się do szkoły. W jego towarzystwie spenetrowałem ją od strychu aż do piwnicy. Zabezpieczenie techniczne przed włamaniem i kradzieżą nie budziło zastrzeżeń.

Z klasy prowadziły drzwi do kancelarii, a bezpośrednio do pokoju. Stały w nim szafa, dwa krzesła i drewniane łóżko, a nad szczerbatym lustrem, zamazanym szminką wisiała zakopcona lampa naftowa. Łóżko skrzypiące, wcześniej spało na nim pięć nauczycielek, a podobno żadnej nie przepuścił leśniczy. Mówiła o tym woźna.

Wieczorem pisałem konspekty, plany i inwentaryzowałem bibliotekę, dominowały dzieła Lenina, Stalina, Marksa, Engelsa. Tak jak Luter palił bulę papieską, tak dzieła te paliłem w sadzie szkolnym. Ogień sięgał drzew, a dzieci wciąż wrzucały "święte księgi" do ogniska. Z dymem też poszło i skrzypiące łoże kochliwych nauczycielek. A zadanie domowe dla dzieci brzmiało "Opisz nasze pierwsze ognisko". Namieszało ono więcej, niż pijany zając w kapuście. Nauczyciel spalił Stalina, a duchy przestały straszyć - stugębna wieść jak echo poleciała przez wieś, gromadę, uderzyła w dzwony parafialne i spadła na biurka powiatowych prominentów. Od tego momentu w koszyku prócz szynki i wiejskiej kiełbasy dokładano mi miód i nalewkę od siedmiu boleści. Zawoziłem te rarytasy do domu, a ojciec szczególnie chwalił nalewkę i cieszył się, że pracuję i stronię od polityki.

Wiejskie dewotki trąbiły, że pan Bóg zesłał takiego nauczyciela, a katecheta na lekcji religii dzieciom mawiał, że wasz pan dostaje wsparcie z niebios i za nim pójdą inni". Istotnie, w szkołach gromady zapłonęły podobne ogniska. I wtedy sekretarz "polewoj" z miną wisielca wręczył mi wezwanie do powiatu i powiedział, że będzie modlić się za mój szczęśliwy powrót do szkoły. Szef bezpieczeństwa przywita mnie pytaniem: "kiedy uciekam ponownie na zachód"? Nic dwa razy się nie zdarza, szefie - odpowiedziałem. Niosę kaganek oświaty w wiosce, z której uciekały wasze aktywistki, a ostatnia, wystraszona, leży w szpitalu. Teraz Gomółka, a Stalin kipnął. Macie rację - powiedział pojednawczo. Ale jego dzieła za waszym przykładem palą inne szkoły, a my jeszcze w sprawie Stalina nie mamy wytycznych z centrali, rozumiecie? Rozumiem, że jego nikt nie czytał dobrowolnie i przedtem, a mnie potrzebne były półki na dzieła Gomółki, bo jemu tylko zawdzięczam życie i wolność. Ponadto zakładam wiejską bibliotekę. Czy mnie też rozumiecie? Rozumiem, a jak z duchami - zapytał na odchodne? Na razie nie nachodzą - odpowiedziałem, zamykając drzwi po drugiej stronie jego gabinetu.

Na powiatowej konferencji kierowników szkół byłem bohaterem. Za wyjątkiem nielicznych stalinowców, sala murem stanęła po mojej stronie. Na stojąco zaśpiewano sto lat, rzucono hasło "zamiast palić, dać go na makulaturę". I tak rozpoczęło się współzawodnictwo w zbiórce makulatury. Ku uczczeniu zbliżającej się rocznicy zwycięstwa Armii Radzieckiej nad faszyzmem. Zniekształcając prawdę o mnie, "Głos Olsztyński" napisał, że kierownik jednoklasówki oddalonej od świata złą drogą zainicjował powiatowe współzawodnictwo i wezwał wszystkie szkoły województwa do tego szlachetnego działania. Cała wieś znosiła makulaturę do szkoły, a ksiądz z plebanii przywoził ją furmanką. Traktorem z pegeeru odwożono do punktu skupu. Jako lider powiatu, pojechałem na wojewódzki zlot przodowników pracy. Sekretarz partii wręczył ODBIORNIK RADIOWY "PIONIER" i dyplom uznania za zajęcie pierwszego miejsca. Natomiast z kuratorium otrzymałem zbiór poezji Mickiewicza. Podczas jesiennych i zimowych wieczorów była ona chlebem dla mojej duszy. Leżąc na nowym żelaznym łóżku przy lampie naftowej czytałem jego wiersze "precz z mego serca, posłucham od razu, precz z mej pamięci… nie tego rozkazu nie posłucham". Długo nie mogłem zasnąć, bo krata więzienna jeszcze dręczyła i zrywała sen z powiek. I dlatego, jak się później okazało, duch nie mógł mnie dorwać. Najście utrudniały mu też wieczorne zajęcia z dorosłymi, a potem nocne słuchanie "Wolnej Europy". Spotkanie z duchem jednak i na mnie czekało, ale o tym w następnym odcinku.