JustPaste.it

Bóg, religia, psychodelia i samokultywacja

Bóg i wiara w niego towarzyszyła mi od początku okresu uzyskiwania samoświadomości jak również w etapach, w których moja świadomość była na tyle nierozwinięta, że nie pozwalała mi na podejmowanie własnych decyzji.
Urodziłem się w rodzinie chrześcijańskiej. Mój tata sprawiał wrażenie osoby wierzącej, a przynajmniej za taką się podawał. Z czasem zrozumiałem, że jego wizja Boga jest zgoła odmienna od wiary, w której zostaliśmy wychowani. Mama zawsze wierzyła. Oddawała - choć nigdy z tak wielką pasją jak niektórzy - nadzieję w otaczające ją wydarzenia dokonujące się za wolą Boga. Co jakiś czas chodziła do kościoła z własnej woli, a kiedy wymagała tego tak zwana tradycja - zawsze ją wykonywała.
Brat mojej mamy w czasach swojej młodości był człowiekiem zbuntowanym. Nienawidzącym kościoła czy Boga. Kilka lat temu jego życie weszło na nowy tor gdzie rozpoczął bardzo żarliwą krucjatę ze swoimi demonami. Jego wiara rosła. Poświęcił wspólnocie znaczną część swojego życia i mogłoby się wydawać, że w chwili obecnej doszedł do stadium, w którym wszystko poświęca wierze.
Ja nie będąc świadomy otaczających mnie wydarzeń i praw chodziłem z mamą do kościoła i wyznawałem go jako formę wyżej opisywanej tradycji, którą po prostu należy zaakceptować - bo tak jest. Do pierwszej komunii świętej nie byłem jednak zaangażowany w sprawy kościelne. Dopiero ten moment uzmysłowił mi, że istnieje coś takiego jak życie kościelne i jest ono fajną formą spędzania czasu z ludźmi takimi samymi jak ja. Zostałem ministrantem. Służyłem do mszy w każdą niedzielę o 12:00 jak również raz w tygodniu na godzinę 18:00. Różnica polegała na tym, że w niedzielę msza odbywała się z myślą o dzieciach. W tygodniu dla dorosłych.
Trwało to około dwóch lat. Zacząłem dorastać i inne sprawy stały się dla mnie ważne. Zrezygnowałem z posługi - o ile można w ogóle tak określić formę mojego zaangażowania. Rozpoczął się etap, w którym co noc żarliwie modliłem się do Pana Boga wznosząc prośby o dobro i zdrowie moje oraz moich najbliższych. Z czasem sprawy zaczęły wyglądać coraz gorzej, a moje prośby nie tyle nie zostały wysłuchane, co wręcz odebrane zupełnie odwrotnie. W wieku 14 lat nadszedł okres w którym moja wiara ustąpiła miejsca buntowi. Bunt, który pchnął mnie w ramiona ateizmu. I byłem szczęśliwy. Szczęśliwy z myślą, że jestem biologicznym, komórkowym tworem, który po śmierci zgnije i nie pozostanie po nim nic poza nagrobną płytą. To umożliwiało mi życie takie, jakiego wcześniej chciałem. Moralność moich czynów nie była już w kontroli Boga. Nie mogłem zrobić niczego źle, ponieważ nikt nigdy nie rozliczyłby mnie za moje czyny.
I ten etap trwał jakiś czas. Aż w wieku 17-18 lat zacząłem postrzegać świat jako pewnego rodzaju większą głębię. Pełniejszą, w której Bóg przestał być istotą nadprzyrodzoną w sposób znany z chrześcijańskiej mitomanii. A mój ateizm ustąpił pod wpływem zaangażowania w energię, która tworzyła nie tylko mnie, ale wszystko, co istniało.
Ta droga trwała do tej pory najdłużej i nigdy jej ogólna koncepcja nie zmieniła się. Ewoluowała, owszem, ale podłoże istniało w takiej formie z jakiej wyszło. Moja świadomość zmieniała perspektywę. Zaczynała rozumieć coraz więcej. Wszelkie podziały i narzucone odgórnie normy zostały obalone przez samoświadomość tego, który jest człowiekiem. Bóg stał się wszystkim. Religia niczym poza ludzkim, ograniczającym wytworem funkcjonującym w świecie podziałów wytworzonych przez ludzkie jednostki. Psychodelia, która odnalazła drogę do mojego życia i która pokazała mi drogę w samej sobie uświadomiła, że nie istnieje nic poza esencją samego siebie. Bóg oddzielony od ludzi. Ludzie oddzieleni od ludzi. Rzeczywistość w opozycji do mnie odbierającego ją. Wszelkie sztuczne granice i podział przestał mieć miejsce. Poprzez czynniki występujące w moim życiu, takie jak świadome śnienie i świat snu, psychodelia, głęboka medytacja i samoobserwacja byłem w stanie zrozumieć, że nie istnieje nic poza mną i moim własnym snem. Snem, który rozpościera się na wszystko, co istnieje, a wszystko łączy się we mnie. Nastąpiła całkowita akceptacja wszystkiego z czym spotykam i nie spotykam się w życiu. Nienawiść i różnica ustąpiła samokultywacji nie tylko mojego własnego ciała, ale również tego, co nazywam dziś światem otaczających mnie doświadczeń. Spokojne płynięcie z falą i na fali, bycie falą i niczym innym. Kiedy patrzysz na koty z perspektywy człowieka i uświadamiasz sobie, że we wszystkim, co robią są bardzo, ale to bardzo kocie, to kim jesteś patrząc na człowieka z perspektywy... i uświadamiając sobie że w tym, co robi jest bardzo, ale to bardzo człowieczy?
Każdy moment jest dobry aby zacząć śnić. Właściwie to istnieje tylko jeden moment i trwa on zawsze. Zawsze możesz zacząć śnić swój własny Kosmos.