JustPaste.it

Rendez-vous ze śmiercią

Śpieszmy się kochać ludzi bo tak szybko odchodzą

Śpieszmy się kochać ludzi bo tak szybko odchodzą

 

 d5cc8acd77b9b5df194975b9d25075c8.jpg

 

Pierwsza randka

Pierwsza moja randka ze śmiercią miała miejsce na spacerze z rodzicami. Siedziałem na ramionach ojca, który niósł mnie  " na barana ". Zbliżyliśmy się do miejsca gdzie było mnóstwo ludzi i dużo światełek. Zapytałem co się stało. Ojciec odpowiedział : "Umarł Stalin". Po chwili dodał: " - wreszcie zdechła ta świnia", bardziej chyba do mojej mamy niż do mnie. Świnia kojarzyła mi się ze świniobiciem, a co to jest świniobicie doskonale wiedziałem, ale nie mogłem o tym z rodzicami rozmawiać, bo była to tajemnica. Majakowski pisał: " Lenin, a domyśle partia, partia, a w domyśle Lenin". Mnie przez całe życie prześladowało to samo: "Stalin, a w domyśle świniobicie, świniobicie, a w domyśle Stalin".

W domu, w którym mieszkaliśmy na parterze żyła sobie liczna rodzina Arabów, tata, mama i chyba z dziesięcioro dzieci. Nie byli Arabami w sensie narodowościowym, ich nazwiska nie pamiętam, wyprowadzili się jak byłem jeszcze dzieckiem, ale na pewno kończyło się na "ski".  Araby to ksywka zapewne biorąca się z tego, że wszyscy mieli bardzo ciemną karnację skóry i czarne włosy. Ich tata był kierowcą, a mama sprzątała w jakimś urzędzie. Kilka dni przed tym pamiętnym spacerem było u nich świniobicie. Jak codzień ich mama starsze dzieci wyprawiała do szkoły, a młodsze zamykała na klucz i wychodziła do pracy. Dzieci były głodne i postanowiły zrobić sobie świniobicie i krupnioki. Początkowo wybór padł na Jasia, bo był gruby, ale nie dał się przywiązać do stołu, więc złapano najmłodszego Tomka. Zawiązali mu sznurek do nogi, a drugi koniec przywiązali do stołu. Potem celowali mu wałkiem w nos, aby puściła się krew. Tomek wrzeszczał w niebogłosy i wiercił niesamowicie, nie mogli trafić, dostał w ucho, w zęby, w oko, aż wreszcie trafili. Upragniona krew zaczęła kapać do przygotowane miseczki, ale proces technologiczny został przerwany, bo nikt nie wiedział co dalej robić. Tomek ryczał jak raniony bawół, a dyskusję trzeba było w tym hałasie kontynuować.

Zaniepokojeni sąsiedzi wyważyli drzwi, odwiązali Tomka i zawieźli na pogotowie. Uwolnieni szczęśliwcy wybiegli na podwórko i w wielkiej tajemnicy opowiadali o świniobiciu. Tomek wrócił szybko, miał podbite oko, lizał lizaka i nie chciał się z nikim podzielić. Opowiadałem im potem, że też byłem na świniobiciu i było tam dużo światełek, ale jak wrócił ich tata to stali się małomówni i nie chcieli mi już nic więcej powiedzieć.


Druga randka

Na przeciw naszego domu dokładnie na tym samym piętrze mieszkała rodzina posiadająca córeczkę o imieniu Ania. Miała około trzech lat, długie blond włosy i wielkie czerwone kokardy. W deszczowe dni siedziała w oknie z nosem przyklejonym do szyby. Gdy mnie zobaczyła zawsze kiwała mi rączką i posyłała całuski. Odpowiadałem jej tym samym, ale na tym nasza zażyłość się kończyła, choć powtarzała się w każdy deszczowy dzień. Czasem widziałem ją na podwórku w piaskownicy albo z koleżankami, ale jako poważny ośmiolatek zajęty ważniejszymi sprawami nie zwracałem na nią uwagi. Mecze, obrona bramki, wyścigi rowerowe, biegi i całe mnóstwo innych ważnych spraw powodowało absolutny brak zainteresowania takimi małymi siksami.

Pewnego dnia wróciłem ze szkoły i dowiedziałem się, że Ania umarła, bo była chora na coś tam. Jak umarła? Dlaczego umarła ? Dzieci przecież nie umierają !!! Dorośli - tak, ale dzieci ? Przecież to niesprawiedliwe i głupie. Dorośli jak się nażyją to umierają, ale Ania przecież się jeszcze nie nażyła.  Dostałem gorączki, nie mogłem spać, nie chodziłem przez kilka dni do szkoły i wcale mnie to nie cieszyło.

Modliłem się : " Panie Boże w pierwszym meczu puszczę wszystkie bramki. Niech  się ze mnie śmieje całe podwórko, wszyscy koledzy, ale niech ona będzie w tym oknie.  Nie musi mi kiwać ani posyłać głupich całusków, niech pokaże język, albo powie, że jestem  głupi, ale niech tam będzie. Boże proszę, bardzo proszę."


W pierwszym meczu puściłem wszystkie bramki, nawet nie grałem do końca, bo mnie wyrzucili. Nie śmiali się, tylko byli wściekli. Dotrzymałem umowy, teraz kolej na Pana Boga, ale Anulki w oknie nie było. Przez kilka tygodni nie grałem w piłkę, nie ścigałem się na rowerze, i nie dlatego, że nie chciałem, ale moi koledzy nie mogli mi zapomnieć tych bramek. Odwiedzałem rewiry z których wyrosłem, piaskownice, huśtawki, trzepaki  i miejsca zabaw małych dziewczynek. Miałem nadzieję, że gdzieś ją znajdę, a ona pokaże mi język i powie: - " widzis gupku jak cie  nabrałam". Codziennie patrzyłem w okno, niby takie samo, ale smutne. Najsmutniejsze  na całej ziemi. Dorastałem i dojrzewałem. Po czasie zrozumiałem, chorowała na białaczkę. Wyrok jej rodzice usłyszeli rok wcześniej w szpitalu. Czym było moje cierpienie w porównaniu z nimi. Marna to była jednak pociecha. Zrozumiałem też, że nie było żadnej umowy z Panem Bogiem i że takie uczucia jak przyjaźń, miłość często bywają nieświadome.



Trzecia randka

W sąsiedniek kamienicy mieszkał mój wujek Mikołaj zwany "Mikusiem". Po wypadku był na rencie i dorabiał sobie jako nocny stróż pilnujący domu kultury. Miał psa o niezbyt orginalnym imieniu Reks. Był to wielki wilczur, jego wygląd budził respekt. Były to jednak pozory. Był ulubieńcem wszystkich dzieci z okolicy. Kochał dzieci, a one jego. Zimą ciągnął sanki,  zziajany, zmęczony, z językiem na wierzchu, ale szczęśliwy biegał, bawił się, skakał, chodził po drabinie. Młodsze dzieciaki jeździły na nim jak na koniu. Głaskany, całowany, ale też tarmoszony za uszy, ogon czasem tylko zaskomlał z bólu. Czasem kogoś przestraszył, podrapał lub przewrócił, ale był to wynik jego miłości i braku umiaru w zabawie, nigdy agresji. Mikuś nauczył go nosić gazetę z kiosku i bułki w koszyku z piekarni. Dostawał koszyk, łapał go w pysk i biegł do piekarza, a Mikuś przyjmował zakłady. Po 50 groszy, po złotówce. Zgubi ? , nie zgubi ? . Dzieciaki obstawiały, a Mukuś ślinił ołówek i zapisywał. Potem długo rachował i wypłacał wygrane.

Udanych prób było znacznie więcej, a losowość zdarzenia polegała chyba na tym, czy spotkają się drogi Reksa i jakiegoś kota. Pogoń za  kotem kończyła się szukaniem bułek i koszyka. Bułki trafiały do gołębnika, koszyk na swoje miejsce, a Reks świadom swego grzechu wracał ze spuszczonym łbem i podkulonym ogonem, bardzo skruszony.

Mikuś groził mu wtedy palcem i krzyczał. To była najwyższa kara. W ciepłe dni latem Reks biegał za tory kolejowe gdzie była stara opuszczona żwirownia. Kąpał się tam i wracał mokry. Pewnej słonecznej niedzieli, gdy cała dziecięca społeczność bawiła się na podwórkach Reks pobiegł do wód, ale nie wrócił. Ktoś przyniósł tragiczną wiadomość. Reks wpadł pod pociąg.


Przynieśli go w prześcieradle, mokrego, zakrwawionego, martwego. Wiadomość rozniosła się lotem błyskawicy, nastrój zabawy prysł. Cała okoliczna zapłakana dzieciarnia stłoczyła się  w jednym miejscu. Trwały uroczystości pogrzebowe. Reks miał swoją mogiłę. Wujek Mikuś nie uczestniczył w niej. Siedział na ławce i płakał. Potem gdzieś poszedł i się upił.

Nazajutrz grób Reksa pokrywały wszystkie dziecięce skarby. Proce, lalki, pluszowe misie, piłeczki, ładne kamyki. Każdy przynosił coś cennego, aby Reksio miał się czym bawić.

 

Ojciec

Nigdy nie chorował. Nie miał grypy, nawet kataru. Żadnego dnia zwolnienia lekarskiego. Upił się raz. Poprzedniego dnia odwiózł mamę do szpitala. Wszedł do domu, bez kapelusza, bo go  zgubił. Miał na sobie rozpięty płaszcz, w jednej ręce bochenek chleba, a w drugiej pęto kiełbasy.

- Macie siostrzyczkę. Obiadu dzisiaj nie będzie, bo jestem chory. I poszedł spać. Wiadomość o siostrze przyjęliśmy z radością, o chorobie ze zrozumieniem, a o braku obiadu z nieukrywanym entuzjazmem. Ojciec potrafił naprawić wszystko, kran, radio, malował, murował, rzeźbił w drewnie, nawet potrafił zelować buty. Jego obiady były totalną klęską. Trzeba było wiele silnej woli i samozaparcia, aby to co szumnie nazywał obiadem pogryźć, przełknąć, a  potem strawić. Myślę, że nawet lwy po tygodniu masowo przechodziłyby na wegetarianizm, z radością żarły słomę i omijały naszą kuchnię szerokim łukiem. Całe szczęście, że jego obiady były  tylko epizodem wymuszonym okolicznościami, a zawsze mama królowała w kuchni.

Kiedyś przyniósł jakiś złom, który nazywał zegarem. Siedział tygodniami, czyścił, pucował, dorabiał śrubki i nakrętki. Chodził po zegarmistrzach i wybierał w ich rupieciach to co było mu potrzebne. Kleił i dopasowywał i sprzeczał się z mamą, która nie znosiła bałaganu. Obrażony wyniósł się do piwnicy  i tam oddawał się swojej nowej pasji zegarmistrzowskiej. Włożył w ten zegar swoją duszę i serce. Po tych kilku tygodniach na ścianie w pokoju zawisł piękny, stary zegar. Miał wahadło, łańcuch, piękną tarczę, wskazówki i wybijał godziny czystym metalicznym tonem. Miał też pewną osobliwość. Musiał być lekko odchylony od pionu, inaczej stawał. Zagadka ta męczyła ojca, ale nie potrafił odpowiedzieć dlaczego tak się dzieje. Był jednak dumny jak paw.
Miał przyjaciela, starego lekarza. Znali się od czasów wojny. Doktor Adam przychodził czasem  w niedzielę przynosząc ze sobą ćwiartkę wiśniówki, drugą identyczną mój ojciec przechowywał  zawsze na półce, za książkami. Lubiłem jak doktor przychodził, bo dostawałem torbę cukierków. Były zawsze takie same, czerwone i dobre. Grali w szachy, opowiadali dowcipy, wspominali stare  czasy i politykowali sciszając głosy. Doktor był w AK, a ociec większość okupacji spędził na robotach w Niemczech. Doktor był wdowcem, był już na emeryturze, znacznie starszy od  ojca i dorabiał na pół etatu w przychodni. Kończyło się zawsze na dwóch ćwiartkach wiśniówki, po kilku godzinach ojciec odprowadzał go do drzwi i zapraszał na obiad w następną niedzielę.
Rytuał był zawsze taki sam. Doktor zwykł mawiać : Franku, jak chcesz mieć przyjaciela dobrego, to nie chodź zbyt często do niego. I wpadał po dwóch, trzech tygodniach zawsze po obiedzie.

Tego dnia nie zapomnę. Do mamy przyszła jakaś znajoma i plotkowały sobie w pokoju. Ojciec najwyraźniej  znudzony paplaniną o sukienkach, fryzurach i szminkach znalazł pretekst w postaci swojej ukochanej córeczki, która spała w łóżeczku i słuchał radia swoim zwyczajem siedząc na podłodze. Dziennie musiał dostać swoją dawkę informacji i wiadomości zarówno strony rządowej jak i radia Wolna Europa. Ja zasnąłem. Obudził mnie po jakimś czasie dziwny odgłos. Ojciec leżał, a właściwie klęczał, trzymał się za głowę i jęczał. Pobiegłem po mamę, bardziej rozbawiony niż przerażony. Twierdził, że strasznie go boli głowa. Posłano mnie do sąsiadki, która miewała migreny, przyniosłem kilka opakowań różnych medykamentów i po pewnym czasie wszystko się uspokoiło. Zaczęło się rano. Ojciec nie mógł mówić, pisał na  kartce. Mama pobiegła po pogotowie, a moim zadaniem było pozostać przy nim. Lekarz pogotowia był młody i strasznie nerwowy. Ojciec poczuł się w międzyczasie lepiej i zaczął mówić. Lekarz wrzeszczał, że po Barburce to wszyscy są chorzy, jak się będzie mniej piło, to będzie się zdrowszym, że dla bumelantów w socjalistycznej ojczyźnie nie ma miejsca i odjechał.

Ojciec się wściekł, ubrał się z zamiarem pójscia do pracy i w przedpokoju stracił przytomność. Z trudem zanieśliśmy go do łóżka. Mama kazała sprowadzić starego doktora. Pobiegłem do przychodni. Był na dyżurze i przyszedł ze mną. Usiadł, wysłuchał relacji mamy powiedział do nieprzytomnego : 
- Franek, na boga ty masz wylew. Wybiegł bez słowa. Zostaliśmy sami. Trwało to krótko,  przyjechał karetką, nosze i w kółko powtarzał : powoli panowie, powoli, bez wstrząsów. Pojechali z mamą, ja zostałem. Sąsiadka zabrała moją siostrę do siebie, a ja czekałem. Mama codziennie jeździła do szpitala, nie było jej kilka po godzin. Czas dzieliła między szpital i dzieci. Raz mnie zabrała, ale wizyta była króciutka, widziałem go jak leży z przymkniętymi oczami. Potem przyszedł lekarz, kazał mnie zabrać i powiedział, żeby nie przyprowadzać dzieci, bo to zbyt silne emocje, niewskazane w tym stanie. Popłakałem się  i pojechaliśmy. W Sylwestra mama pojechała jak zwykle do szpitala, ale wróciła szybko. Czułem, że coś jest nie tak, ale bałem się zapytać. Modliła się, nic nie mówiła. Nie musiała. Umarł w nocy, ale nie wiadomo o której, bo pielęgniarka nie miała zegarka. Pokazałem mamie zegar na ścianie. Zatrzymał się w nocy dwadzieścia minut po dwunastej. Zapewne przypadek. Beczałem, beczałem i beczałem. Potem był pogrzeb. Byłem jedynym bliskim, który nie płakał. Dlaczego nie płakałem? , tego nie wiem.Nie pamiętam niczego z pogrzebu. Dosłownie niczego. Nie potrafię sobie przypomnieć najmniejszego  szczegółu do tej pory.



Czwarta randka

Ta śmierć dla mnie nie była źródłem cierpień i żalu. Wydarzyło się to przed moim narodzeniem. Całą historię znam tylko z opowiadań, które uznałem za wiarygodne, bo potwierdzone przez  wszystkie zainteresowane osoby. Tkwiła jednak w niej pewna tajemnica, której do tej pory nie  udało mi się rozwikłać. Siostra mojej mamy, moja ciocia wyszła za mąż i zamieszkała w domu swych  teśców. Dziadek ( był dziadkiem moich kuzynów, więc też go tak nazywałem) był księgowym w jakiejś spółdzielni. Babcia zajmowała się domem i stadkiem kóz i owiec.


Dziadek nie pił, nie palił, wszystkie pieniądze oddawał co do grosza, a babcia zajmowała się resztą. Raz w roku sprzedawała swe stadko i inkasowała sumkę niewielką, ale istotną dla rodzinnego budżetu. Mieszkali obok wielkiego parku, pełnego starych drzew. Pewnej niedzieli byli z wizytą u znajomych, w drodze powrotnej rozpętała się burza. Lało jak z cebra. Szli razem pod ramię. W pewnym momencie uderzył piorun. Babcia zginęła na  miejscu, dziadek nie doznał żadnych obrażeń. Nie wiadomo co było przyczyną, urwany konar, działanie pioruna, ale nie to było w tym wszystkim tajemnicze. Trauma, żałoba, pogrzeb.

Po pewnym czasie zaczęto szukać zapomnianych pieniędzy za sprzedane stadko. Babcia nie miała  zwyczaju nikogo informować o swych transakcjach. Nikogo to też nie interesowało. To była jej i tylko jej sprawa. Przetrząsnęli cały dom, wszystkie możliwe domniemane schowki. Niczego nie znaleziono. Pewnej nocy moja ciocia miała sen. Teściowa usiadła na jej łóżku i określiła miejsce, sumę i rozdysponowała tę kwotę na trzy części. Jedna była dla dziadka,  druga dla nich, a trzecia dla drugiego syna, którego zawierucha wojny rzuciła do Angli.


Podzieliła się tymi wiadomościami z mężem. Pieniądze ( tu padała konkretna suma ) miały być  ukryte w zielonym garnku pod podłogą w sypialni po stronie gdzie spała babcia. Obaj mężczyźni zerwali podłogę, ale nic tam nie było. Jasia stała się obiektem drwin i złośliwości. Po pewnym czasie owdowiały teść doszedł do  wniosku, że skoro jest sam to lepiej będzie jak młodzi zajmą większy pokój, a jemu w zupełności wystarczy mniejszy. Wymagało to jednak przemeblowania. Przenosząc szafkę nocną  babci urwało się dno i na podłogę wypadł garnek z pieniędzmi. Nie był zielony, a niebieski, ale ... suma się zgadzała. Miejsce też. Tyle, że nie pod, a nad podłogą. Nie wierzę w cuda,  w moc sił nadprzyrodzonych. Uważam się za człowieka racjonalnego. Jako nastolatek spędzałem u nich prawie każde wakacje. Prowadziłem własne śledztwo. Pytałem, analizowałem, wątpiłem.


Być może sen był mistyfikacją. Ciocia wiedziała o pieniądzach, a w ten sposób chciała  urwać coś dla siebie. To byłoby jedyne sensowne wytłumaczenie. Kłopot w tym, że chciwość i moja ciocia to wykluczające się rzeczy. Miała wiele wad ( niewielkich zresztą ), ale gdyby ktoś coś potrzebował, dałaby mu wszystko. Nie znam osoby która potrafiła się tak dzielić z innymi jak ona. Jedyna konkluzja jaka mi przyszła do głowy, to to, że być może w chwili śmierci mamy do dyspozycji pewien rodzaj energii, który możemy wykorzystać w wymiarze, który nam żyjącym jest zupełnie nieznany i niezrozumiały.


Piąta randka


Mój starszy brat zakochał się w dziewczynie dosyć ładnej, zgrabnej, filigranowej, szczupłej, wręcz chudej. Sprawiała wrażenie mądrej, inteligetnej i miłej. Skończyła liceum medyczne, potem studiowała medycynę, ale na drugim roku przerwała. Była jedynaczką, ale jej studia były zbyt dużym obciążeniem dla rodziców. Ojciec był na rencie, a mama pracowała za marne grosze sprzątając w aptece. Podjęła pracę w szpitalu na oddziale intensywnej opieki i dorabiała  biorąc dyżury w pogotowiu. kiedyś  opowiadała o swojej pracy. Przywozili jej truposzy, którzy jej odjeżdżali, umierali. Przykrywała ich prześcieradłem, kładła się obok i spała. Wieczór upłynął makabrycznie. Odniosłem wrażenie, że jest cyniczna do szpiku kości, pozbawiona jakichkolwiek ludzkich uczuć i pełna pogardy dla ludzi. Przestałem ją lubić. Swoją opinie zachowałem jednak dla siebie.Widząc stan uczuciowy brata uznałem, że to stan beznadziejny i nie warto mu otwierać oczu. Przyjdzie moment, kiedy sam się o tym przekona, że to cyniczny babsztyl. Potem był ślub, wesele. Brat wyprowadził się do żony i mieszkali w małym mieszkanku, w równie małej mieścinie wraz z teściami. Ona dojeżdżała do pracy 20 km, on z 50. Przyszedł moment gdy armia zafundowała mi dwuletnie wczasy w luksusowych koszarach pod nazwą jw nr w X , dostałem bilet. Czas wyjazdu zbliżał się, postanowiłem odwiedzić brata, za nią jednak nie bardzo tęskniłem.


Otworzyła mi ona. Cześć, cześć, była zapłakana. Poszła do kuchni. Teściów nie było. Brat siedział osowiały w pokoju. Pokłócili się i tyle. Zaczęło się miło. Zapytałem go co się stało.

- To cena za to co robi w szpitalu - odpowiedział. Trzy tygodnie temu przywieźli jej chłopaka z zabawy 16, 17 lat. Dostał kilkanaście ciosów nożem. Walczyli o niego przez tydzień  na OJOMIE, potem go operowali, wszystko było dobrze. Tak się cieszyła. Potem wdały się jakieś komplikacje, dostał zapalenia płuc i umarł. Tyle.


Poszedłem do kuchni. " Cyniczny babsztyl" siedział w kącie za piecem. Wyglądała jak mała dziewczynka, szlochała i cała drżała Była wrakiem, który nie może się podnieść. Poczułem wstyd, nigdy w życiu tak się nie wstydziłem. Stałem jak kretyn i nie wiedziałem co powiedzieć. Pokochałem ją za to, a siebie znienawidziłem za osąd. Głupi, przemądrzały, zarozumiały kretyn to ja we własnej osobie !!! Przyrzekłem sobie wtedy, że nigdy nie będę pochopnie oceniał nikogo. Dostałem lekcję pokory.

 
Zdałem sobie wtedy sprawę, że kiedy przyjdzie po mnie zegarmistrz światła purpurowy, a ja nie będę  jeszcze gotowy, to ona byłaby najbliższą mi osobą. Wówczas współczucie i litość to wyrok śmierci, a beznamiętny profesjonalizm szansą na przetrwanie. Jej cynizm był maską, wyrazem bezradności, budowanym murem, który sypał się za każdym razem gdy przegrała, a pogarda nie do ludzi była skierowana. Mur stawał się cieńkim parawanem, a ona nie mogła sobie z tym wszystkim poradzić.

Potem z innych źródeł dowiedziałem się, że w szpitalu miała ksywkę " chuda lwica ". Zawsze odpuszczała ostatnia. W kącie za piecem spędzała często wiele godzin i była damską odmianą biblijnego Hioba. O śmierci zawsze mówiła cynicznie, łatwo i z wisielczym humorem. Pytałem ją dlaczego nie zmieni pracy. Na przykład na miejscu w przychodni. Odpowiadała: - wiesz ja to robię dla kasy, mam dodatku 200 zł. Nie był to cynizm, a sarkazm. Z dodatkami, nadgodzinami, dodatkowymi dyżurami w pogotowiu zarabiała połowę tego co brat-budowlaniec z uprawnieniami, który sam o sobie mówił, że buduje szopki i szałasy. Kiedyś poważnie powiedziała, że mierząc temperaturkę i wypełniając kartoteki w przychodni jej zawód byłby dla niej bez sensu.

Przedostatni raz widziałem ją w ich pięćdziesiąte urodziny. Brat i ona byli rówieśnikami. Dzieliło ich dwa dni i urodziny były zawsze w sobotę najbliższą od jednej z dat. Nic nie wiedzieliśmy o jej chorobie. Zakazała kogokolwiek powiadamiać. Była po operacji guza mózgu. Była gruba, miała niedowład lewej ręki i nogi. Mówiła wolniej. Opowiadała o swej chorobie bez emocji, strachu, tak jakby czytała artykuł w czasopiśmie medycznym. Argumentowała dlaczego operacja nie mogła się udać. Guz umiejscowiony był w miejscu wykluczającym interwencję chirurgiczną. Wiadomo było to wszystko po badaniu tomografem, a sama operacja to chyba taki gest koleżeńskiej solidarności. Tak to odbierała. Po operacji była zupełnie bezwładna, potem zaczęła chodzić. Nie było w tym strachu, żalu, bardziej świadomość własnej  bezużyteczności.

- Jak widzicie powłóczę nogami, a nawet kopię w ogródku. 
- skoro jest coraz lepiej to na pewno będzie się dalej poprawiać - przerwałem, bo zabrzmiało to nad wyraz kiepsko.
- nie wysilaj się. Mam za dużo doświadczenia, aby ulegać złudzeniom. Teraz wszystko ma inny wymiar. Cieszę się każdego ranka, że podarowano mi jeszcze jeden dzień.

Tych dni jak się okazało nie dano jej zbyt wiele - dokładnie pięćdziesiąt. Umierała powoli, z godnością, do końca świadoma. Pojechaliśmy na pogrzeb naszej ukochanej " cynicznej, chudej lwicy". 


Licencja: Creative Commons - bez utworów zależnych