JustPaste.it

Attraversiamo-włoska przygoda

1f1d5e0a33dd3808bb3de4851f90cf53.jpg
   Na zegarku dziewiąta rano. Przez okno mojego pokoju leniwie wpadają promienie słońca. Przeciągam się i wcale nie myślę o tych ledwie przespanych pięciu godzinach snu. Szukam szczoteczki. Gdzie jest moja szczoteczka?! Nie wyjdę z hotelu bez porannej toalety. Po chwili jednak przypomniało mi się, że podobno Rzymianie w przeszłości używali sproszkowanych mysich mózgów,  jako pasty do zębów! Wzdrygnąłem się i wybiegłem na zewnątrz budynku, jednym ruchem odwieszając klucze w recepcji. Stałem tak przez kilka minut miotany lekkim podmuchem wiatru, który jakby dawał mi znak ile dobrego mnie czeka. Przyglądałem się na niebo i napawałem uczuciem, że nic nie muszę. Stałbym tak jeszcze pewnie trochę dłużej gdyby nie odgłos autokaru świszczącego i buchającego na mnie ze wszystkich stron. Jaki niecierpliwy, pomyślałem. Przecież to są Włochy. Tu wszyscy są cierpliwi! 

   Rozmarzony pobiegłem do autobusu i sprawdzając czy wszystko zabrałem zająłem swoje miejsce z cudowną świadomością czekającej przygody. Przed nami 4 godziny podróży. Po drodze mijam kramiki z kawałkami pysznej, włoskiej pizzy krojonej na kawałki. Drzewa oliwkowe szurają po oknach autokaru a przy drodze machają do nas sprzedawcy pomarańczy zwani po włosku orange veditore. Niby zwykły owoc, ale to właśnie on w czasach mitologicznych uznawany był za złote jabłko oraz symbol niewinności i płodności. Przed nami jeszcze godzina drogi. Te włoskie od dawna są zaliczane do najlepszych w Europie. Nie z przypadku wzięło się powiedzenie, że „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu” Za czasów swojej świetności Oktawian August umieścił na Forum Romanum kolumnę pokrytą pozłacaną blachą. Stała ona w miejscu skrzyżowania Via Aurelia, Ostiensis, Flamina, Salaria i Appia łączących to rozkwitające miasto ze wszystkimi prowincjami Imperium. Nasza droga miała nas jednak zaprowadzić do miejsca niezwykłego, położonego wysoko i bardzo małego. Na mapie jest tylko „zwykłym kółkiem” a w rzeczywistości pięknym, lecz niestety uzależnionym od Włoch państwem.  Prawdopodobnie nie powstało by ono bez udziału jednego człowieka. A tak właściwie było ich dwóch. Dioklecjan, który nienawidził chrześcijan i za wszelką cenę starał się ich wytępić i Marinus, poczciwy kamieniarz oraz budowniczy. Zastraszany i tłamszony przez rzymskiego cesarza duchowny musiał uciekać. I wtedy skrył się na szczycie Monte Titano, najwyższym z siedmiu wzgórz tworzących San Marino. Założył tam wspólnotę chrześcijańską i na jego cześć powstała Republika San Marino słynąca z pysznych win. Jesteśmy na miejscu! Wjeżdżamy do włoskiej enklawy. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to domki w dole. Naprawdę wysoko, pomyślałem. Sprawdzam jeszcze czy mam zapas wody, karty pamięci i aparat. Nagle spoglądam za okno i zaczynam przecierać oczy ze zdumienia. Uliczni sprzedawcy wychodzą i witają nas polskimi flagami, falującymi na wietrze jak niewinne fale obijające się o brzeg. Czyli o nasz autobus! Wychodzę spoglądam na zegarek. Piąta?...Czwarta?...Dziesiąta?... Nie ważne. Biorę jeden wielki łyk powietrza i myślę sobie : Boże! Zostańmy tu jak najdłużej! Idę i rozglądam się dookoła. Widzę uśmiechniętych ludzi, małe domki w dole i na każdym kroku mnóstwo, mnóstwo jedzenia. Są też sklepy z podróbkami perfum. Dolce i Gabbana kuszą z prawie wszystkich stoisk krzycząc: kup mnie! A ich sprzedawcy co chwila wołają: Polacy! Polacy! Uśmiechając się, lecz ciągle zachowując zdrowy rozsądek ruszamy na Monte Titano. Wąska droga wyłożona małą kostką ciągnęła się i ciągnęła. Ludzie jak samoloty pędzili do celu nie patrząc na przeszkody w postaci kramików oferujących przeróżne memorabilia, czyli pamiątki. Doszliśmy do Bazyliki Świętego Marinusa gdzie każdy mógł zobaczyć jego prochy. Nagle poczułem zapach. Było to dla mnie tym bardziej dziwne, że już gdzieś kiedyś się z nim spotkałem. Nie słuchając przewodniczki postanowiłem udać się za ową wonią i tak niespodziewanie zaprowadziła mnie ona do małego sklepu. Stoję i patrzę. Oczu nadziwić nie mogę. Veri Angeli! Prawdziwe anioły! Otworzyłem drzwi i powitał mnie niewysoki mężczyzna, który wręczył mi ulotkę. Tak trafiłem do sklepu z aniołami słynnej włoskiej malarki Anny Corsini. Wewnątrz wielkie niebieskie ściany a na nich obrazy. Ze wszystkich uśmiechają się do mnie cudowne, skrzydlate stwory. Szybko zaopatrzyłem się w mały obrazek i po znalezieniu grupy jakby nigdy nic dołączyłem. Poczułem się jak Sherlock Holmes w krainie aniołów. Idąc do autokaru zaszliśmy jeszcze do sklepu z winami, gdzie powitali nas polscy sprzedawcy. Dorośli mogli próbować i rozkoszować się smakiem trunków.  Radośnie i z uśmiechem pożegnaliśmy San Marino i po kilku dniach odpoczynku ruszyliśmy w końcu na Rzym. Zajęliśmy miejsca w autokarze. Przez moment jak nigdy zrobiło się bardzo cicho. Wszyscy skupieni i nagle…fuoco nel fuoco. Z radia śpiewał do nas Eros Ramazotti. To był znak, że czeka nas dobry dzień. Jechaliśmy szeroką drogą, po czym skręciliśmy w wąską ulicę gdzie się zatrzymaliśmy. Jestem w Rzymie! Mieście tylu malarzy, artystów, pisarzy. To tu tworzyli Wergiliusz i Horacy. Tu rządził Marek Aureliusz i tu istniało i istnieje życie kulturalne całej Italii. Colosseo-nasza stacja. Wysiedliśmy, spotkaliśmy się z panią przewodnik i ruszyliśmy w nasz marsz na Rzym. Koloseum budowano 8 lat. Krwawe walki były tam codziennością. To właśnie tym miejscem rozpoczęliśmy zwiedzanie. Dalej było już tylko lepiej. Boskie Forum Romanum- centrum dyskusji i spotkań Rzymian. Potem Kapitol i pomnik Marka Aureliusza, który pewnymi elementami przypomina nasz Poniatowskiego w Warszawie. Stamtąd po drodze widząc apartament, który wynajmuje Sophia Loren udaliśmy się do Fontanny Di Trevi gdzie Anita Ekberg wabiła Marcello Mastrioanniego do wspólnej kąpieli w filmie "La Dolce Vita" F. Felliniego. Ludzi tłum, ale atmosfera miejsca niesamowita. Plac hiszpański zrobił na mnie ogromne wrażenie. To tu Audrey Hepburn wdzięczyła się do Gregory'ego Pecka w "Rzymskich Wakacjach" i przyznam, że całkiem dobrzej jej szło. Kiedy dostaliśmy trochę wolnego czasu serce zabiło mi szybciej. Wszystkie problemy stały się małe i nieważne. Ważne był tylko to co jest tu i teraz. Nagle podchodzi do mnie mężczyzna oferujący kartki pocztowe. Great price! 20 cards 15 Euro. Uśmiecham się i mówię: Oh no my dear! 5 Euro. Zgodził się i tak o to 20 pięknych kartek pocztowych znalazło się w mojej torbie. Nie lubię kiedy przed wyjazdem ktoś uprzedza mnie do danej narodowości. Uważam, że wszystko należy od nastawienia. Włosi są bardzo charakterni ale też cierpliwi. Każdy stoi w kolejce radosny i nie ma skwaszonego wyrazu twarzy. Spoglądam na niebo, puszczam oko i nagle słyszę :Voyager? Obracam się ze zdziwieniem i widzę młodą dziewczynę z kwiatami we włosach, która podaje mi do ręki coś w rodzaju wielkiego orzecha. Dado, prova (wł.orzech, spróbuj) W pierwszej chwili nie zrozumiałem ale nie wypadało mi odmówić. Wziąłem do ust małą kulkę i poczułem, że odpływam. To był najsmaczniejszy orzech w moim życiu. Uśmiechnąłem się radośnie i z racji tego, że nie mówię po włosku przeszliśmy na angielski. I tak poznałem Lunę. Od słowa do słowa uruchamiając swoją ciekawość i korzystając z okazji, że mam przed sobą prawdziwą Włoszkę dowiedziałem się, że najdłuższy wyraz w Italii to „precipitevolissimevolménte” . Po powrocie do Polski sprawdziłem i okazało się, że znaczy to dosłownie „łeb na szyję” Księżycowa nieznajoma powiedziała mi też, że w starożytnym Rzymie skazańców smarowano miodem i wystawiano jako przysmak dla os. Rozmawialiśmy, czas leciał. Wyłączyłem telefon, schowałem głęboko aparat i co chwila wypytywałem się o nowe ciekawostki. Zleciało pół godziny. Czas wolny dobiegł końca. Wymieniliśmy się adresami i rozeszliśmy w obie strony. Słońce nadal świeciło. Ludzie wciąż krzyczeli zachęcając do kupna pysznych bombolone czyli małych pączków. Młoda kobieta niosła na ręku kota a mężczyzna obok mnie nucił pod nosem „Yesterday” Beatlesów. Mnie jakby nie było. Rozmowa pochłonęła mnie całkowicie. Pewnie już nigdy nie spotkam Luny. Kiedy podróżuję staram się żyć zgodnie ze zwyczajami miejscowej ludności. Zapominam o tym co błahe i nieważne. Nie lubię siedzieć w hotelu lub leżeć cały dzień na plaży, żeby przywieść piękną opaleniznę. Zawsze chcę wyjść do ludzi, spojrzeć im w oczy i zobaczyć jak żyją. Wszystkie stereotypy chowam do kieszeni i zapadam w dziwny dla mnie stan medytacji i spokoju. Wyłączam telefon. Nie muszę nic mieć. Wystarczy mi powietrze, którym mogę oddychać.

Budzik dzwoni! 4 rano! Ciemna noc. Jestem w Fiuggi. Przecieram oczy, ubieram się i zbiegam na dół. Za pół godziny wyjeżdżamy do Wenecji. Najpierw jednak czas na śniadanie.

-Znowu makaron! Za kogo oni nas mają !

-To się robi niepoważne! Mam tego dość.

   1867d7e481ef0393ac66fc15908e4c2a.jpg dc3ace97923c6f9d3b0f0cd4964cc03b.jpg 

   Uśmiecham się zajadając pyszne danie i obserwuję zmieszanego kucharza. Biedny musi wysłuchiwać narzekań turystów. Makaron we Włoszech to podstawa.  Tradycyjny posiłek składa się z antipasto (przystawka), pasty, ryb, mięsa albo drobiu wzbogaconego risotto lub sałatką. Taki posiłek zakończony jest deserem. Istniała legenda, że makaron z Chin przywiózł sam Marco Polo. Z czasem jednak została ona obalona przez sceptycznych badaczy. Kiedy wjechaliśmy do Wenecji było mi przykro, że włoska przygoda dobiega końca. Wiedziałem jednak, że odwiedzę miejsce wyjątkowe. Udało mi się dotrzeć do Pałacu Dożów, kupić maskę przy Placu Świętego Marka. Płynąłem też Giudeccą, czyli małym stateczkiem. Przy moście Rialto natknąłem się na sklep „Legatoria” otwierający drzwi do wyjątkowej krainy dla wszystkich miłośników artykułów piśmienniczych. W wąskiej ulicy spotkałem mężczyznę, który śpiewał ukochanej serenadę. Zaskoczeniem było dla mnie to, że jeszcze dwie godziny przed moją wizytą na placu stała woda. Jej pozostałości wciąż odznaczały się na kafelkach przy wejściu do Bazyliki. Wenecja zaprosiła mnie do siebie. Poczęstowała kawą wzbogaciła o cudowne wspomnienia. Nie ważne w jakim miejscu na świecie przebywamy. Ważne jest to, żeby umieć się tym cieszyć.

   Nagle zaczęło się ściemniać. W około zrobiło się jakoś spokojnie. Fale łagodnie obijały się o brzeg kanału. Sięgnąłem do kieszeni i ku zdziwieniu znalazłem tam moją podkowę z inicjałami. Wrzuciłem ją do wody i razem z grupą powolnym spacerem wróciliśmy na parking. Tak naprawdę nie ważne jest to gdzie jesteśmy. Liczy się to jak na to patrzymy. Jeśli schowamy do kieszeni stereotypy o tym, że Wenecja to śmierdzące bagno wtedy odkryjemy jej piękno. To, że jest bardzo czysta i pełna zupełnie mało charakterystycznych ale oryginalnych rzeczy i miejsc. I bzdurą jest, że tam śmierdzi czy jest brudno. Nie wierzcie w to. W ciszy i spokoju można bez końca podążać wąskimi ulicami. Na koniec przepłynąć gondolą po kanale Grande lub zatrzymać się na kupno pamiątek przy moście Rialto. W filmie "Turysta" z A. Jolie i J. Deepem jest pokazane jak żyje się w
Wenecji. Każdy turysta który ma otwarte oczy wróci zachwycony. Jestem pewien.

   Pożegnanie z Włochami nie było łatwe. Czekając na parkingu Tronchetto usiedliśmy wszyscy na betonowym parkingu i przy zachodzie słońca zajadaliśmy pyszne pasztetowe kanapki. W dzienniku zanotowałem ostatnie zdania opisujące moje wrażenia. Dokładnie jak Casanova, awanturnik i podrywacz, który w swoich pamiętnikach opisywał miłosne podboje oraz wrażenia.